Kitobni o'qish: «Stara baśń, tom drugi», sahifa 3

Shrift:

Dziewczę opowiedziało swą przygodę po raz drugi.

– Domana mi żal – zawołał. – Nosiłem go dzieckiem na ręku, chłopak był odważny, dobry, gościnny… i przyszło mu zginąć nie na wojnie, nie na łowach, ale z rąk niewiasty… ze sromem29!…

– A jakżem ja bronić się miała, będąc w jego mocy? – odezwała się Dziwa. – Wolno się bronić dzikiemu zwierzęciu i robakowi nawet, a nie godziłoby się dziewczynie?

Starzec się namarszczył tylko i spojrzał dziko na nią.

– Doman rannym być może, ale zabitym… nie! nie! to być nie powinno i nie będzie… – dodał.

Chciał, aby mu opowiedziała, jak mu cios zadała, ale Dziwa sama już teraz nie wiedziała, jak się to stało, ani by umiała wytłumaczyć, skąd na to wzięła odwagę i siłę, zmilczała więc.

Następnych dni jakby za karę najcięższą pracę na nią włożono. Musiała drzewo nosić i wodę, zamiatać i myć chram, biegać do źródła, służyć wszystkim. Odprawiono ją wreszcie do tego, od czego w domu była wolną – do gotowania strawy dla innych. Nie zbywało na ostrych słowach i na śmiechu bolącym, i na jakiejś wzgardzie, którą jej starsze okazywały. Wszystko to przetrwała milcząca, spokojna, z taką dumą, iż niechęć się rozbiła o nią i dziewczęta z poszanowaniem patrzyć zaczęły na tę, która ani skarżyć się nie chciała, ani płakać, ani okazać, że ją boli poniewieranie.

Dano pokój wreszcie, widząc, że znęcanie się nie czyni skutku.

Każdego niemal dnia nadciągały łódkami nowe gromady po wróżby, składając ofiary przed Niją. Dziwa siedziała już u ognia po kolei i bez kolei, a była tu jak doma. Milcząca mogła marzyć, patrzeć w dym, który w jej oczach różne dziwne przybierał kształty i nie troszczyć się o życie. Dwa razy na dzień z ofiarnych dań i gotowanej strawy zastawiano obiatę dla stróżek i było dostatkiem wszystkiego. Suchych korowajów ostatkami karmiły się niezliczone ptastwa stada, a żarłoczne wróble tysiącami kręciły się przy chramie.

Dziesięć już dni upływało od tego pamiętnego dnia, gdy Dziwa u ognia zasiadła i pierwszą go drzazgą podsyciła. Była przybywszy ostatnią, teraz słuchały jej inne… Panować tu nie pragnęła, przyszło to samo, gdy uczuły wszystkie dziewczęta w niej tę jakąś wyższość, która się narzuca sama i oprzeć się jej nie można. Leniwe i śpiące stróżki ognia same zdały na nią pieczę, staranie, pracę i rozkazywanie. Siedząc z dala patrzały na nią i strach je jakiś ogarniał, tak miała pańską postać i do rozkazywania była stworzona.

Dziesiątego dnia siedziała u ognia, gdy szmer powstał dokoła chramu i po całej wyspie. Ludzie dokoła biegali, ruch się stał wielki, nagle podniesiono zasłony ze wszech stron i między słupami najbliżej ognia stojącymi ukazał się Wizun w świątecznym ubraniu i kołpaku, a z nim mężczyzna rosły, czerwony, gruby, w czapce z piórem, w płaszczu czerwono naszywanym na ramionach, ze złotymi szlakami, blaszkami świecącymi okrytymi. Świecący miecz wisiał u jego boku. Dziwa, spojrzawszy nań, uczuła w sobie przestrach i trwogę.

Ten czerwonolicy, z dziko patrzącymi oczyma człowiek, podobny do zwierza, który wyszedł z puszczy, z usty skrzywionymi szydersko, obudzał w niej wstręt i odrazę niewysłowioną. Byłaby uciekła, gdyby mogła.

Stanął on, nie zdejmując kołpaka, ani się pokłoniwszy, naprzeciw ognia i bałwana Nijoły, patrząc nie na świętości, ale na pilnujące Znicza dziewczęta. Długo je oczyma przechodził, zatrzymał wzrok na Wiszowej córce i już go od niej nie zwrócił. Poszeptał coś staremu, który głową potrząsł. Chwilę się wzdragał. Mężczyzna stał uparcie, dwa razy po ramieniu uderzył starego i pchnął go wewnątrz chramu nakazująco.

Stary wahając się zbliżył powolnym krokiem ku Dziwie, pochylił ku niej i rzekł cicho:

– Kneź to jest miłościwy… chce, żebyś mu wróżyła.

– Wróżyć nie umiem – odpowiedziało dziewczę. – Wróżby nakazać nie można, ona przychodzi zesłana od duchów… ja wróżyć nie umiem…

W tej chwili z drugiej strony zbliżyła się siwowłosa Nania i odciągnęła na stronę dziewczynę.

– Wróż mu – rzekła. – Ja cię zielem upoję… wróż mu… wróż mu wszystko złe, bo człowiek niedobry… Wyniesiem kadzidło, dym cię upoi… mów… mów mu śmiało, co myśl przyniesie… on się nie waży uczynić ci nic złego…

To mówiąc stara dobywała suche ziele i garnek z węglem nabranym z ogniska postawić kazała na ziemi. Rzucono ziele na nie i dym gęsty, przykry, gryzący otoczył pochyloną dziewczyną. Trzymano ją nad nim długo. Czuła, jak się jej zmąciły myśli, jak z kłębów dymu rosły jej w oczach dziwne jakieś kształty, jak traciła przytomność i zdawało się jej, że na świat inny przeniesioną została. Na głowie ciążyło brzemię jakieś straszne… krwawe smugi na czarnym tle, jasne błyskawice, kłęby dymu, smoki i gady, i ludzie potworni, karły i olbrzymy, wszystko to razem wirowało jakby przed drugimi oczyma upojonej. Dwie stróżki ją podtrzymywały, inaczej paść by była musiała omdlona. Lecz słabość ciała razem szła z olbrzymią myśli potęgą. Czuła się śmiałą i gardzącą niebezpieczeństwem, panią i królową…

W tym upojeniu powoli wiedziono ją przed knezia, który cofnąwszy się poza słupy kontyny stał pod częstokołem, oparty oń, z szyderską twarzą.

Dziwa wpatrzyła się w to oblicze dzikie, wykrzywione, straszne, z taką siłą wzroku, że kneź spuścił, mrucząc, oczy przed nią i zadrżał.

– Będziesz mi wróżyła – mruknął cicho.

– Będę wróżyła – poczęła Dziwa, która czuła, że jakaś siła zmusza ją do mówienia. – Będę ci wróżyła…

Dwoje dziewcząt postawiło przed nią wiadro wody świętej, spuściła oczy na nią. W wodzie odwrócona odbijała się twarz szkaradna Chwostka, a obok niej w dymach, którymi ją ciągle okadzano, krążyły najdziwniejsze postacie.

Kneź patrzył – zrazu szyderski, teraz bledniejąc i jakby przelękły, ręką się opierał o częstokół, a widać było, jak drżał.

Obok niego stojący Wizun oczyma nakazującymi, których nie spuszczał z dziewczyny, zdawał się jej dyktować, co mówić miała.

Chwila milczenia poprzedziła urywanymi słowami wyjąkaną wróżbę.

– Ciemno! ciemno! Nie widzę nic… – mówiła. – Czerwona struga jakby płynęła krew, ciągle krew… wszędzie krew… Po rzece tej płyną trupy białe, jeden, drugi… więcej jeszcze, białe ich oczy nie widzą i nie patrzą… płyną, płyną, przepłynęli… Krew znowu, kubki po niej pływają, miecze po niej migają… Słyszę wołanie: krew za krew!.. Na rzece płynie wyłupionych czerwonych oczów dwoje i patrzą na mnie… na stosie leży starzec zabity, na śmiecisku pod stołbem młodzieniec, na jeziorze pozarzynane męże, wołają: krew za krew! Psy wyją i kruki kraczą… krew za krew!…

Kneź rzucił się, aż częstokół za nim zachrzęszczał i miecz mu zadzwonił u boku.

– Ty wróżbitko przeklęta – krzyknął. – Będziesz ty mi patrzała i mówiła inaczej!

– Nie mogę… mówię, co mi duchy każą i ukażą… Kneź stoi na świetlicy… Wysoko… dołem ludzie się gniotą, biją, mordują… Słyszę szmer, wrzawą, ciągną gromady… na granicy wrogi, w domu swoi się miotają… Na gród! na stołb! krew za krew!… Gród się pali… płonie, gore… walą się dachy i ściany… krzyk i wołanie… popiołów kupa… góra trupów… kruków chmura czarna… Siadły, krakają… żrą serca od ciała… gdzie ścierw niedogorzała… Krew za krew!..

Ciemno się zrobiło w oczach dziewczynie i osłabła osunęła się jak senna na ręce stróżek, które ją trzymały. Kneź stał blady i drżący, pięści cisnąc, usta otworzył i zębami jak zwierz dziki grozić się zdawał. Nogą wiadro pchnął i wywrócił, woda święta popłynęła po ziemi. Dziwę wniesiono omdlałą do chramu. Chwostek stał milczący, wściekły.

Stary Wizun sparty na kiju obok niego spokojnie czekał.

– Przeklętą dziewkę związać i osiec30! Do lochu! Do jamy! – krzyknął Chwostek. – Nauczy się wróżyć inaczej…

Na to nie było odpowiedzi, zasłona kontyny spadła, a dziewczęta drugą stroną Dziwę wynosiły na powietrze. Kneź się chciał zwrócić do swoich pachołków, ale ci gdzieś daleko zostali.

Stary spoglądał nań.

– Uspokójcie się, miłościwy panie – rzekł. – Kto chce wróżby, musi ją cierpieć, jaką duchy dały… Dziewczyna jej nie winna.

Byli sami i Wizun zbliżył się, wcale nie zdając zlękniony.

– Miłościwy kneziu – dodał – dosyć macie niechętnych i zażalonych, nie róbcie ich więcej targając się na to, co nie jedne Polany szanują… Miejsce święte i dziewczyna poświęcona…

Chwostek się rozśmiał dziko, przystąpił do starego i drżącą od gniewu dłonią pochwycił go za brodę, trzęsąc nią.

– Ogień święty, dziewka poświęcona!.. ty także… stary… psi synu… Ja wam ognie pogaszę, ja wam dziewki wasze rozpędzę i chram ten zrównam z ziemią…

Stary nie pobladł nawet, milczał obojętny, ręka kneziowi opadła.

– Jakby piorunów nie było – odezwał się spokojnie – moglibyście czynić, co chcecie… Ano pioruny padają i duchy bronić się czym mają… Nie szukajcie, kneziu, wojny z bogami, gdy jej dość z ludźmi mieć będziecie.

Chwostek nie odpowiedział nic, zerwał się z miejsca i poszedł prędko, bijąc się w pośpiechu to o jedną, to o drugą ścianę częstokołu. Wracał do swych ludzi. Wizun pozostał we wrotach i patrzył na kiju sparty.

Ludu tego dnia około kontyny było mnóstwo, a gdy kneź podniósł głos groźny i wykrzykiwać począł, rozległo się to daleko. Posłyszeli ludzie, jak groził chramowi i ogniowi, i nim uchodząc zdążył się dostać do swoich smerdów i służby, dokoła rozległo się szemranie, mruczenie tłumu, który szumiał jak morze… płacząc, narzekając i grożąc zarazem. Niewiasty uchodziły przelękłe i kryły się w zarośla.

Gdy Chwostek dostał się do kamiennego koła opasującego chram, gromady się już zbijały i szły, jakby mu chciały zastąpić drogę.

Czy stary Wizun skinął na nie, czy posłał do nich, aby popłoch rzucić i do obrony obudzić – nie wiadomo, lecz co żyło przybyszów na Lednicy kupiło się, biegło naprzeciw Chwostka. Kupy stawały i zapierały mu drogę groźne. Ludziom swoim skinąwszy na nich z dala kazał je rozpędzać, ale ludzi rozpędzono. Oko w oko stał przeciw tej czerni nieznanej – nieulękły. Tłum warczał – ani on do niego, ani on do tłumu przystąpić się nie ważył. Wtem z gromady wyszedł człek podżyły, ubrany dostatnio, zbrojny z niemiecka.

– Miłościwy kneziu – rzekł mu – ja tu do chramu przyszedłem, nie wasz jestem!… Nie z waszego miru! Grozicie chramowi i ogniowi, a prawa do nich nie macie. Kontyna i ostrów nie należą do was, ale do nas wszystkich, Wilków, Serbów, Łużan, Drewlan i co jest naszej mowy. Nie ważcie się tykać chramu ani ognia, bo my się też ważyć możemy na wasz gród i stołb!…

Podniósł rękę do góry, a tłum za nim zahuczał, potakując i grożąc.

Chwostek stał, ściskając w ręku miecz, jakby go ochota brała porwać się samemu na nich wszystkich, ale on i ludzie jego nie starczyliby z najlepszym orężem i odwagą na te gromady tysiączne.

Namarszczywszy się więc, pogroził ręką i usty.

– Precz mi z drogi!

I ruszył się sam, pierwszy, tak śmiało, tak pewny, iż go nikt nie tknie, jakby go wojsko broniło. Tłum mu się rozstąpił na dwie strony, za nim co żywiej cisnęła się dwornia. Tę popychano zewsząd, a stęknąć nie śmiała. Wolnym krokiem, nie oglądając się, przeszedł kneź wśród tego gminu, który dopiero za oddalonym krzyczeć zaczął szydersko:

– Chwościsko! Chwostyk! Chwost!..

Parę razy obrócił się, jakby sam jeden na cały ten tłum chciał się rzucić, lecz się poskromił z gniewem.

Tuż u brzegu stała łódź wielka czekając na pana, za nim biegiem pędzili ludzie gniewni i zasromani, nie śmiejąc rzec słowa, a za nimi wciąż goniło wołanie i śmiechy:

– Chwostyk! Chwościsko!

I jak gdyby rozgniewana Nija chciała się pomścić zniewagi, w tejże chwili chmura czarna, niesiona wichrem wieczora, jak ogromne cielsko smoka przewalając się po niebie, poczęła warcząc nadbiegać nad jezioro.

Pod nią widać było szare pasy gradu siekące pola i lasy, a w głębi jej szumiało głucho, jakby toczyła wory kamieni gotowe runąć na ziemię. Pioruny z trzaskiem leciały w jezioro, wicher giął drzewa do ziemi, wyrywał je z korzeniami i miotał nimi jak pióry ptasimi. Gdzie piasek suchy spotkał na wybrzeżu, chmurę z niego płową czynił, gęstą, nieprzejrzaną, wlokąc ją za sobą.

Burza nie dała kneziowi siąść do czółna, kto stał, przyległ do ziemi okrywając głowę i czekał, aż bóg piorunów przejdzie nad nią. Wioślarze w barce u brzegu ukryli się na dno. W chramie Nijoły błyskawice wśród ciemności ognia świętego blask gasiły, dym napełniał kontynę, iskry leciały na opony; czerwone oczy posągu błyskały, jakby ciesząc się zniszczeniem. W dali piorun bił po piorunie; na jeziorze fala spieniona uderzała o brzeg i rozlewała się po ostrowiu daleko.

Ziemia zdawała się trząść pod nogami ludzi. Kneź drżał otulony płaszczem i mruczał. Kto by był zbliżył się doń, usłyszałby na przemian modlitwę do Peruna i do krzyżyka, który miał na piersi. Stary zabobon i nowa wiara stały w nim na równi… Kłaniał się nowemu bogu, lękając jeszcze tych, których nie śmiał porzucić.

Wycie i świst wiatru w uszach jego zdawały się powtarzać zelżywe Chwostka przezwisko, dusza mu zemstą kipiała.

– Wszystkie to plemię w pień niech wytną – wołał wzburzony. – Niech je w niewolę uprowadzą, niech orzą nimi… Niech przychodzą Sasi, niech niszczą… jaszczurczy ten ród i tych kmieci wygubić trzeba…

Gdy smerda po przejściu burzy strasznej przystąpił do leżącego knezia, o mało go jeszcze wściekły Chwost nie przebił mieczem, zapomniawszy się, gdzie jest. Dopiero poznawszy twarz sługi, ochłonął.

– Miłościwy panie – odezwał się smerda – burza się przewaliła… jezioro się gotować przestało… słońce zza chmur spogląda… fale się układły… płyńmy z tego przeklętego ostrowia, na którym czary, wiedźmy i czarownicy panują… Nie kto inny, tylko ci guślarze nawołali i naprowadzili gromy… Grad nam ludzi pokrwawił. Kto wie, co z końmi na drugim brzegu się dzieje?

Kneź wstał z ziemi, tchnął i poszedł do łodzi zasępiony, usiadł w nią, a wioślarze odbili od brzegu. Szybując po ciemnych, wodach wkrótce odsunęła się od ostrowa daleko.

Zza krzaków patrzył stary Wizun i przelękłe kobiety, coś mrucząc, jakby słały za nim przekleństwa.

Stara z rozpuszczonymi włosami rwała trawę i szybko coś szepcząc rzucała ją w stronę, w którą łódź popłynęła. Rzucała garściami piasek i pluła.

Dziwa blada, osłabła, sparta na rękach, ledwie otrzeźwiona, drżąca siedziała przy ogniu nieruchoma, jakby ją jeszcze dręczyły te duchy, które mówiły przez nią.

Wtem słońce wyszło zza chmur i promień jego padł przez rozsuniętą zasłonę do wnętrza chramu, złotym pasem kładąc się u nóg dziewczyny, która patrząc nań uśmiechnęła się, jakby mowę niebios zrozumiała.

Na dachu kontyny gruchały gołębie, w krzakach znowu śpiewały słowiki, a ponad łodzią knezia leciało kruków stado, to wzbijając się do góry, to opadając na dół, jakby kołpaki z głów pozrywać im chciało.

IV

Na kneziowskim grodzie do późna czuwali ludzie, pana miłościwego nie było. Biała pani siedziała w swej świetlicy i dumała, powołując do siebie to sługi, to podskarbiego, to służące. Niekiedy z siedzenia zrywała się niespokojna, szła do okna, to do drzwi, a słała pytać czy pan miłościwy nie wrócił, czy go gdzie widać lub słychać nie było.

W pierwszym podwórcu stali też i czekali ludzie, drudzy pokładli się ze znużenia.

Czekali, nie mogąc się go doczekać – kędyś ponad lasami przeciągnęła burza z hukiem i trzaskiem i poszła. Potem słońce zza chmur obejrzało się krwawo i znikło, ciemności jak całun opadły na ziemię, knezia jeszcze nie było.

Na grodzie kłaść się spać nie śmieli, nużby ich nie zastał na nogach i pogotowiu, dopiero by chłostać kazał!

Co chwila Brunhilda słała pacholę, a pacholę wracało z tym samym. – Ani widu, ani słychu.

Wiatr się poniósł po lasach i jeziorze, poobrywane chmury biegać zaczęły po niebie, jakby się goniły i zbierały, aby drugą burze zrobiły. Pomiędzy słupy, ściany i częstokoły wpadając, Pochwist31 wył i śmiał się, aż psy ze strachu zrywały się, by mu wtórować.

U miłościwej pani pozasuwano okiennice, pozatykano okna oponami, dachy się trzęsły i trzeszczały, wicher rechotał.

Aż około północka koło mostu i wrót zahuczało, zatętniło, rozległo się po grodzie – kneź jedzie.

Wnet słonionymi32 przejściami popod słupy, przemknęła się kneźna biała, wychodząc przeciw panu swemu. A szła zagniewana, lecz wszedłszy do świetlicy, zastała pana, któremu obmokłe suknie ściągano, gniewniejszym niż ona była.

Spojrzeli po sobie i nie witali się. Kneź pięścią w stół bił i mruczał – miodu sobie podawać kazał. Głodny był, spragniony a zły… przekleństwami miotał, aby wszystko sczezło i szło na wskroś ziemi33.

Brunhilda stała założywszy ręce, ruszając ramionami. Ludzie się porozbiegali.

– Północ już przeszła, a pana miłościwego doczekać się nie było można.

– Milcz sroko!… a nie pytaj… – krzyknął kneź – abym nie mówił, bom wściekły, a gdym wściekły, nie znam nikogo!

– Ani żony?

Zamruczał coś tylko.

– Zwać mi jutro Hadona!

Chwycił się za głowę, targając włosy rozczochrane, a ze złości rwąc je palcami.

– Hadon jutro do Sasów, do waszych niech jedzie… niech tu ciągną… niech idą… niech palą, tępią, gnębią… Niech tę ziemię ogniem puszczą całą. Wszak gdy nowiny34 trzebią na pole, aby zboże rodziły, wprzódy je czyszczą siekierą i płomieniem. I tu nic nie będzie, póki siekiera i płomię35 nie zniszczy tych plugawych chwastów.

Uśmiechnęła się blada pani.

– Wiedziałam ja to dawno, mówiłam dawno – rzekła. – Tylko Sasi im radę dadzą. Ty ich sam nie zmożesz ze swymi smerdami, ich tu siła36. Zdrajcy wszyscy kmiecie, żadnemu wierzyć nie można.

– Na jutro wołać Hadona – powtórzył kneź – ale milczeć, że posłany i dokąd. Rankiem niech wyjdzie pieszo, konia weźmie ze stadniny, niech jedzie ze znakiem ode mnie. Pierścień niech powiezie.

Biała pani, głaszcząc go po głowie, potakiwała.

– Odpoczywaj no spokojny – ja go wyprawię sama. Nim dzień wejdzie, będzie w drodze, ale czasu dużo spłynie, nim te puszcze przejedzie wskroś i za Łabę się dostanie, nim oni się tam ruszą, nim wyciągną, nim się przedrą tutaj – a tu!…

Kneź spojrzał na nią.

– Tutaj oni knują i zmawiają się – wiece gromadzą, po nocach przy łuczywach radzą, po lasach się zbierają, dwory objeżdżają, gońców sobie posyłają. Śmieję się ja z tego, mam dosyć ludzi, gród mocny i wieża wytrzyma, jezioro obroni, a we spichrzach pełno, zasieki po brzegi nasypane. Choćby ta dzicz obległa, jeszcze bym się opędził tej psiarni, a oblec mnie nie śmieją.

Zaczęli szeptać ciszej – kneźna siadła tuż przy nim, podparta na ręku. Przynieśli mu mięsiwa misę, które począł rwać palcami, i kubek miodu, który wypił tchem jednym.

Potem służbę rozpędził, zamiast czekać do jutra, kazał wnet przywieść Hadona.

Hadon był Niemiec, ale wyleniały, nauczył się na dworze mowy ludzi, nałamał do ich obyczaju, a choć w nim natura wilcza została, nie bardzo go poznać było można od drugich, gdy szpiegował mieszając się w tłum, aby donosić pani.

Wszedł chłopak smukły, ulubieniec miłościwej pani, którego we dworze lękali się wszyscy. Gdy knezia w domu nie było, on białą panią, siedząc w sypialni po dniach całych zabawiał, brała go z sobą, gdy jechała, obejść się bez niego nie mogła. Kneź go też lubił, bo mu się jak kot łasił. Gdyby nie twarz piegowata i blada, nie byłby brzydki. Włos też miał krwawoczerwony, ale obfitymi spadający puklami.

– Hadon! – zawołał zobaczywszy go kneź. – Zbliż się tu… Jutro ruszysz do dnia w drogę tam.

Wskazał na zachód ręką.

– Jedź do starego – powiedz niech mi swoich śle. Cierpiałem dość, skończyć trzeba z kmieciami. Niech da ludzi, ile może, ale zbrojnych; to tłuszcza dzika, bezbronna, rozpędzi ich garść Sasów.

Hadon podparł się ręką na stole, patrzał ukradkiem na kneźnę, a ona mu zza męża oczyma znaki dawała.

– Pierścień na znak weźmiesz u pani – pokażesz by dali wiarę. Stary wie, co on znaczy… ciągnąłem długo… dziś… tak lepiej, niech idą… niech przychodzą.

– Miłościwy panie – rzekł Hadon z pokorą – ślepy by chyba nie widział, na co się zanosi, po lasach się kupią37, narady czynią, kto wie, czy nasi pośpieją38?

Rozśmiał się Chwostek.

– Hej! Twarde zęby trzeba mieć, aby gród ukąsić – rzekł. – Niechby je sobie na mitrze poszczerbili trochę, nadciągniecie z odsieczą w czas. Ja się ich na grodzie nie boję. Znam tych psich synów, warczą oni więcej, niż kąsają, odgrażają się i krzyczą. Gdy się ich siła zbierze, gotowi by gołymi rękami na jeża, ale po dziurach się rozlezą i spać będą.

– Miłościwy panie – szeptał Hadon – pewnie tak jest, jak mówicie, ale tu nie ufać nikomu, nawet swojej drużynie.

Zmarszczył się kneź.

– Smerdów pewny jestem, a motłoch grozą się trzyma, tego się nie boję.

Rozśmiał się i popił pan miłościwy. Hadon szeptać począł, o czym tego dnia między ludźmi się rozwiedział. Mówił i on, że po zagrodach jeżdżono, że sobie na uroczyskach nocą schadzki czynili kmiecie, że po chatach niektórych nieustannie kręcili się posłańcy jakby z wiciami, że starostów jakichś wybierano.

Kneź głową pogardliwie rzucał.

– Niech gadają, niech radzą, krzyczą i trzęsą dzidami; więcej oni nie zrobią nic nad wrzasku wiele. Ano plemię to zuchwałe raz przetrzebić potrzeba i rogów mu przytrzeć. Na to się Sasi zdadzą. Jutro w drogę, Hadonie.

Chłopak ku pani białej spojrzał znowu z ukosa, głowę spuścił, ręce na piersiach złożył i tyłem się wycofał z izby.

O bytności swej na Lednicy kneź nie rzekł i słowa, ludziom też o tym milczeć przykazawszy, ci jednak nie wytrzymali i półgębkiem strach nieśli.

Nazajutrz cicho było na grodzie. Kneź na dzień zaspał, biała pani przędła i śpiewała, pędzając swe sługi. Dzień chmurny był, deszcz poprószał. Około pół dnia dopiero kneź się wywlókł na podsienie i na świeżym powietrzu na ławę legł. Psy go obsiadły, pił, drzemał, pędzał je kopiąc nogami a chleb im rzucając na przemiany.

Z południa na haci u mostu, stanęła konnych gromada, domagając się do knezia przystępu. Kmiecie byli, żupani i władycy, starszyzna i znaczniejsi po mirach.

Przybiegł smerda znać o nich dając – coś ta gromada już buntem pachniała i Chwostek obudziwszy się, groźnie brwi namarszczył.

– Puścić ich tu – zawołał na smerdę – wrota obwarować, a bez woli mojej nie wypuszczać stąd nikogo. Niechże przychodzą – zobaczymy, z czym idą.

Wstał z ławy, na której leżał, siadł, psy spędził z podsienia w podwórze.

Wrotami wchodziła poważna gromada starych ludzi, poubieranych świątecznie – kołpaki na głowach, obuszki u boku, miecze u pasa. Chwost zmierzył ich i policzył oczyma, którzy byli. Tych do których miał ząb39 nie znalazł, bo ich gromada na zamek puścić nie chciała, a kneź ich najmilej by był powitał, aby na wieżę posadzić. Śmiało szła ta garść ludzi, trzymając się razem. Od mostu i wrót do przedsienia, gdzie kniaź siedział w boki się podparłszy – był kawał drogi.

Chwost na nich począł patrzeć, oni na niego. Szli krokiem mierzonym z głowami podniesionymi, oczy w nim topiąc śmiało – on też nie ustępując im, niezlękniony, tak samo się w nich urągliwie wpatrywał.

Nim do siebie przemówili, nim ci się mu pokłonili, nim on im oddał pozdrowienie, nim słowo zamieniono, już sobie wzrokiem z obu stron wszystko to niemal powiedziano, co na sercu leżało.

Kmieciów oczy mówiły, że ze skargą szli i z żalem, pewni swojego prawa – wzrok knezia szyderski i gniewny odpowiadał wręcz, że ich precz odepchnie.

Tak czasem w lesie, dzikich zwierząt dwoje, nim się rzucą na siebie, oczyma się mierzą, odwagę sobie chcąc odebrać nimi.

Szli. – Na przedzie gromady starszy z Myszków postępował, średniego wieku mąż, wyrosły jak dąb, ramion szerokich z głową kudłatą i brodą czarną rozwianą. Rękę trzymał za pasem, a u pasa toporek miał i mieczyk. W niego patrząc jak na wodza, szli inni.

Gdy się wreszcie przybliżyli do przedsienia, Myszko trochę głowy pochylił, kołpaka dotknął i ręką pozdrowił. Kneź ledwie się ruszył, już mu gęba z gniewu drżała.

– Myśmy tu do was przyszli – odezwał się Myszko – po sprawie, po starej kmiecej sprawie. Chcecieli40 nas posłuchać?

– Mówcie… Słucha się przecie wszystkiego: i kruków, gdy kraczą, i puchaczów, gdy huczą, i psów, gdy wyją. Posłuchamy i waszego głosu.

Myszko po swoich rzucił okiem i zobaczył, że stali niezlęknieni wcale.

– Źle z nami poczynacie – odparł – równając nas ze zwierzęty, ludzieśmy przecie jako wy.

– Jako ja? – rozśmiał się kneź. – Toście wy źle poczęli, bo ja tu równych nie znam krom41 mojego rodu.

– Znacie czy nie – odparł Myszko – a czuć ich trzeba będzie. Jeszcze my dziś do was ze słowem przychodzimy, może być rada, nie zwada… Nam kneź i wódz potrzebny, dla tegośmy waszych posadzili na grodzie i daliśmy im czasu wojny moc nad sobą. Chcieliśmy, aby kneź u nas silny był przeciw wrogów naszych i ziemi nam bronił. Ale nie na tośmy mu siłę dali, aby nam karki nią łamał. Wy, kneziu, o tym zapomnieliście, a chcecie nas zakuć w niewolę. Ano – my ci się nie damy. Mówimy ci— porzućcie to lepiej, a idźcie z nami na jedną rękę42.

Zamilkł Myszko. Chwost, który słuchając cały wrzał i rzucał się, wstał z ławy, rozprostował się i począł się śmiać ze złości. Było to jego zwyczajem. Białe zęby wyszczerzył, po wargach mu piana ciekła… pięść podniósł do góry.

– Wy mnie rozumu uczyć będziecie! wy? – krzyknął. – Wyście to mnie tu posadzili, gdzie ja siedzę? Na grodzie tym ojciec mój, dziad i pradziad, i praszczury moje siedzieli, a siłę tę dzierżyli, którą ja mam i z której na włos nie puszczę. Wam się po staremu dzikiej swawoli zachciewa, a ja tej nie dam; chcę posłuchu i będę go miał.

Myszko i drudzy wysłuchali cierpliwie.

– My ci w sprawiedliwych rzeczach posłuchu nie odmawiamy – zaczął Myszko. – Co słuszna, dajemy, ano na niewolę niemiecką obrócić się nie damy. Wam to smakuje co się u nich dzieje, bo to naród łupieski, a kędy wojna, tam musi być niewola. My wojny nie lubimy, bronimy się gdy nas napadają – to mus, a nikogo nie napastujemy, ale swobodę miłujemy. Granice u nas spokojne.

Kneź stał, jakby nie słuchał, oczyma ich liczył.

– Co więcej? – zapytał.

– Twoje smerdy i dworaki naszą młodzież zabierają, dziewkom i niewiastom gwałty czynią, stada z łąk zagarniają, spasają stogi, wypalają lasy, pola niszczą, tego my nie ścierpimy. Masz wyznaczonej ziemi dosyć.

Chwost się po podsieniu przechadzał, czasem o słup oparł, to znów chodził.

– Co więcej? – zapytał.

– Więcej? – wtrącił drugi z Myszków, który od dawna się już poruszał, jakby mówić chciał, i buchnął teraz nagle. – Więcej? Gdyby się nam usta otworzyły i wszystko przez nie poszło, co w nas siedzi, na długo by stało. A kto tu na tym grodzie naszą brać popoił, odurzył, że się pozarzynali, i trupy ich jak psów do jeziora kazał rzucać? A mało u ciebie naszych w lochu pod wieżą gnije i zgniło?

– Ja ci powiem więcej! – zakrzyczał trzeci. – Ty z Niemcami, wrogami plemienia naszego, trzymasz za jedno. Od nicheś sobie zdradną dziewkę wziął – do nich ślesz, z nimi się wąchasz. My to wiemy, my wiemy!

I rękę podniósł groźnie.

W tłumie gwar się rozpoczynał coraz żywszy, każdy się z mową wyrywał i słowa leciały nieopatrzne, a pieści ścieśnione występowały ponad głowy – kneź chodził, słuchał, zębami zgrzytał i śmiał się.

Oczyma na stojącego w dali smerdę rzucał jakoś dziwnie.

Tuż za gromadą kmieci, po jednemu sunąć zaczęli się ludzie, skupiać i obsadzać przejście z tyłu. Wszyscy z oszczepami i topory. Z początku w gorączce nikt nie zważał na to, aż Myszko obejrzawszy się i obaczywszy ten zastęp, odezwał się.

– Cóż to ma znaczyć? Czy i nas myślisz tu zabrać w niewolę? Myśmy tu przyszli do ciebie od wiecu, z woli mirów, a stanie się nam co, będzie z tobą gorzej jeszcze.

Nie odpowiadając nawet na pytanie, Chwost krzyknął do smerdy.

– Wiązać ich! Dyby43 i pęta! – to moja odpowiedź.

Lecz nim czerń zdołała się rzucić na nich, już Myszko wpadłszy do przedsienia, chwycił knezia za bary. Jęli się mocować, to w jedną to w drugą zataczając stronę. Czeladź, zamiast bronić, stała onieśmielona tym zuchwalstwem.

Wśród ciszy słychać było tylko sapanie obu i miotane przekleństwa, potem łomot, gdy na dyle, którymi był wyłożony pomost podsienia, padli oba. Kneź był pod spodem, Myszko siedział na nim, gniotąc go. Działo się to przeciw drzwi samych, które się nagle otwarły i biała pani z rozpuszczonym włosem wbiegła z krzykiem nóż trzymając w ręku. Pochyliła się nad Myszkiem i poczęła mu szyję rzezać, aż krewna słupy trysnęła. Rzucili się kmiecie ratować go i wnet powstała wrzawa ogromna, bo z tyłu nadbiegła dwornia z wrzaskiem na nich.

– Bij! Morduj! Życia nie dawaj! – wołano.

Kmiecie bronili się dzielnie. Myszko, któremu krew się z szyi lała, zerwał się i stanął na nogi, odcinając jeszcze, drudzy też odbijali razy, ale widząc przewagę, w kupę się zbili i szli nazad ku wrotom, broniąc pachołkom. Na całym grodzie krzyk powstał straszny, tuż i strzały świstać poczęły. Ludzie, co na wieży byli i w dziedzińcu, nie śmiejąc zbliżyć się do zrozpaczonych kmieci, strzelali z góry i z dala, kamienie z proc na nich ciskali, a strzały więzły tu i ówdzie w twarzach i szyjach. Krew ciekła obficie. Jednakże dopadła gromadka do wrót zapartych, nacisnęli je i wyłamali. Padły z trzaskiem waląc się na ziemię. Tuż u mostu dwornia jeszcze kupą stała, co z kmieciami przybyła, zobaczywszy swych panów w niebezpieczeństwie, posunęła się w obronie ich, wołając i krzycząc żałośliwie. Z jednej i drugiej strony walczono zacięcie, tu była kupka niewielka, tam motłoch bez wodzów niezdarny. Niegotów do waśni, bo się jej nikt nie spodziewał, a życia tak bardzo nastawiać nie miał ochoty – głośno ujadał tylko, a nie nacierał zbyt silnie. Więcej czynił wrzawy niż ran. Sam Chwost biegł z nimi, ale późno się zerwał. Gawiedź nie potrafiła kmieciów odciąć od ich koni i czeladzi, tak że wśród tego zamętu dopadli, broniąc się, do haci44, do mostu i do koni – a tu gdy raz się znaleźli i dosiedli ich, Myszko skrwawiony pięść tylko podniósł i krzyknął:

– Zabraliście się z nami do wojny, to ją będziecie mieli!

Wtem krew płynąca tak uszła, iż go słabnącego dwóch chwyciło pod ręce, bo się słonił45 i na ziemię padał.

Tak podtrzymując go i tamując krew uchodzącą, kmiecie zaraz od zamku precz jechali z odgróżkami i narzekaniem wielkim.

Chwostek szalał, że ich puszczono, że się im wybić dano. Ludzi swych wnet wieszać chciał za to, że go nie bronili w czas i kmieciom żywym ujść dali z grodu. Smerdowie ich tuż na placu smagać poczęli prętami i biczami.

Biała pani z nożem zakrwawionym w ręku stała na podsieni i palcami tchórzów wytykała, wywołując po imieniu.

Chwostek też, przypadając do niektórych, własną ich siekł ręką.

Nierychło się uspokoiło, zamek cały do późna jęczał i płaczem się rozlegał. Dopiero gdy sił do bicia i znęcania się nie stało, dano pachołkom spocząć i pochować się potłuczonym po kątach.

29.srom (daw.) – wstyd; tu: hańba. [przypis edytorski]
30.osiec – wychłostać. [przypis edytorski]
31.Pochwist – bóg wiatru i niepogody w mitologii słowiańskiej. [przypis edytorski]
32.słoniony – osłonięty; słonione przejścia: podcienia. [przypis edytorski]
33.iść na wskroś ziemi – zapaść się pod ziemię. [przypis edytorski]
34.nowina – grunt wykarczowany pod nowe pole uprawne. [przypis edytorski]
35.płomię – daw. forma r.n.; dziś r.m.: płomień. [przypis edytorski]
36.siła (daw.) – dużo, mnóstwo. [przypis edytorski]
37.kupić się – gromadzić się. [przypis edytorski]
38.pośpieją (daw.) – zdążą. [przypis edytorski]
39.mieć ząb do kogoś – być zawziętym na kogoś; żywić do kogoś urazę. [przypis edytorski]
40.chcecieli – czy chcecie (daw. forma czasownika z partykułą -li). [przypis edytorski]
41.krom (daw.) – oprócz. [przypis edytorski]
42.iść z kimś na jedną rękę – iść w tę samą stronę, zgodnie współdziałać. [przypis edytorski]
43.dyby – służąca do unieruchamiania więźniów kłoda drewna przecięta na pół, z wycięciami (po pół otworu w każdej z połówek kłody) na nogi, ręce, często też na ręce i szyję naraz. [przypis edytorski]
44.hać – grobla z pni i gałęzi drzew. [przypis edytorski]
45.słonił – dziś: słaniał. [przypis edytorski]
Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
19 iyun 2020
Hajm:
170 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Ushbu kitob bilan o'qiladi