Kitobni o'qish: «Stara baśń, tom drugi», sahifa 2

Shrift:

II

Koło dworu Domanowego cicho było i pusto, gdy następnego dnia Myszko przybył na koniu i stanął u wrót.

– Nie ma Domana? – zapytał sługi, który we wrotach stał.

Milczał parobek.

– Jest pan doma? – powtórzył.

Nie było odpowiedzi.

– Cóżeś to oniemiał? – zawołał po raz trzeci, groźnie już, przybyły kmieć, któremu się czoło pofałdowało.

– Co mam mówić? – nieśmiało począł chłopak. – Doman leży na pościeli raniony, baba mu ranę myje i ziołami zakłada… Dyszy jeszcze… ano, życia mało.

Myszko się rzucił na koniu i skoczył z niego.

– Kto go ranił?

Tu znowu zabrakło odpowiedzi; pokraśniał sługa, oczy spuścił, widocznie wstyd mu powiedzieć było. Niepewien nawet był, czy się godzi zdradzać te tajemnice, bo dla mężczyzny, rana przez dziewkę zadana, bezczestną10 była prawie.

– Nie wiem – rzekł ostrożnie parobczak, chociaż świadkiem był, gdy padał Doman na ziemię.

Myszko się dziwnie nań popatrzył, lecz już nie spytał go więcej i z wolna pociągnął do dworu, do świetlicy.

Ciemno w niej było. Przy ogniu, który się palił maleńki wśród kamieni, skurczona siedziała Jaruha, prażąc coś w garnuszkach i skorupkach i szepcząc po cichu.

W głębi izby, na skórze, leżał blady, z oczyma w słup otwartymi, z usty, których blade wargi były rozwarte, w gorączce, półsenny Doman. Na piersi widać było pokrwawioną koszulę i płachty mokre.

Jaruha spojrzała na wchodzącego i palec pomarszczony, czarny, położyła na ustach, ale Doman już drgnął, ruszył się, jęknął i jakieś mruczenie niewyraźne z ust mu się wyrwało. Oczyma zatoczył, ciałem się ruszyć nie mogąc. Myszko szedł ku niemu powoli. Ni jeden, ni drugi nie mówił nic, gość siadł w nogach na ławie.

Tymczasem starucha sięgnęła do kubka stojącego przy niej, napiła się, otarła usta i poszła mokre jakieś niosąc ziele do chorego. Położyła mu je na piersiach, zaczęła mruczeć, ręce obie nad nim podniosła, przebierając palcami, splunęła na jedną i drugą stroną. Doman nie ruszał się, tchnął tylko ciężej.

Na ten znak życia pies, który leżał na ziemi, podniósł głowę z wolna i wlepił w pana oczy.

Myszko nie spuszczał z niego wejrzenia, ale się odzywać nie śmiał. Zdawał się chory spać i marzyć. Niekiedy białe zęby jego ścięły się i zazgrzytały, to znów uśmiechał się niby. Ręce mu drgały, jakby coś chciał pochwycić… i opadały bezsilne.

Myszko skinął na Jaruhę.

Przystąpiła doń, wprzódy rozpatrzywszy się w nim dobrze i stanęła z pokorą.

– Kto go ranił? – zapytał gość.

Jaruha milczała długo, trzęsąc głową.

– Hę? Dzik! – rzekła. – a tak! dzik… kłem… rozdarł mu piersi…

Gość oczy ciekawe zwrócił na nią i ruszył ramionami.

Jaruha się poprawiła.

– Jeleń… albo ja wiem?.. Na łowy wyjechał, a z łowów go przynieśli…

I trzęsła głową, brodę w ręku ściskając.

– Oj, łowy te, łowy… gorzej wojny takie łowy!…

Widocznym było z twarzy gościa, iż słowom jej nie wierzył. Ale w tej chwili na progu ukazał się Domanów brat, Duży. Myszko wstał i podszedł ku niemu, a Jaruha u łoża stojąc za nimi patrzała, bo wyszli ze dworu na podwórko.

– Mówże choć ty prawdę – zapytał Myszko. – Co mu jest, kto go ranił? gdzie?

– Wstyd przyznać się – cicho szepnął brat młodszy – za dziewką poleciał na Kupałę, za Wiszową… porwał ją na koń… Dziewka mu miecz od pasa wzięła i w piersi wbiła…

Spuścił głowę Duży, jakby go to wyznanie zbyt wiele kosztowało.

Namarszczył się słuchający.

– I uszła? – spytał oburzony.

– Doman z konia padł, bo go srodze raniła, nie wiem, czy i żyć będzie, choć baba krew zamówiła i okłada ranę – mówił Duży – a dziewczyna z koniem do domu uszła.

Słuchając opowiadania Myszko zdawał się ledwie uszom wierzyć; śmiałość dziewczyny, nieopatrzność Domana wydawały się niepojętymi. Zamilkł.

– Wywołajcie babę – rzekł po namyśle. – Spytamy jej, czy z niego co będzie, czy przepadł… Mnie on potrzebny i nam wszystkim…

Posłuszny chłopak skinął od progu na Jaruhę, która z udaną powagą, choć widocznie podchmielona, wysunęła się z chaty.

– Słuchaj, stara wiedźmo – rzekł odwracając się ku niej przybyły – będzie on żył?

Jaruha podniosła głowę, pokiwała nią, spuściła, podparła brodę na ręku, myślała długo.

– Kto to może wiedzieć – rzekła – albo to ja tam była, gdy mu krew upływała? Albo ja patrzyła, gdy go zabijali?… Ja swoje robię… Krew zamówiłam, ziela nawarzyłam, płachty położyłam… a może kto ranę przeklina… może urok rzucili?…

Nie można się z niej było dowiedzieć więcej. Myszko stał zafrasowany, gdy w świetlicy usłyszeli wołanie.

– Bywaj tu!

Pobiegli wszyscy, Doman się był, na łokciu spierając, podniósł blady, ale przytomny, i pić prosił. Jaruha mu jakiegoś gotowanego napoju przyniosła, który pochwycił chciwie. Oczyma powiódł po izbie, brata poznał, a obcego zobaczywszy spuścił oczy. Ręką uciskał piersi, jakby mu co zawadzało. Myszko stał nad nim.

– Widzisz – rzekł – z koniam padł… i na mieczyku się przebiłem…

Nie śmiał oczów podnieść.

– Myślałem, że mi koniec przyjdzie… ano, jeszcze żyję…

– A to ja wam krew zamówiłam, proszą miłości waszej – wtrąciła Jaruha. – gdyby nie ja! hę! hę!

– Co wy tam uradzili, Myszku? – spytał, odwracając rozmowę.

– Dziś z tobą o tym nie gadać, kiedy leżeć i lizać się musisz.

– Wyliżę się… – rzekł Doman. – a nie chcę, abyście mnie zapominali, jeśli co do roboty macie… Nie ja, to bracia pójdą i ludzie… Byłem chodzić mógł, nie zaśpię doma… Człek najprędzej wydobrzeje, gdy na konia siądzie…

– Nieprędko wam o koniu myśleć – przerwała Jaruha – krew by się znowu puściła, a jakby mnie nie było do zamówienia…

Nikt baby nie słuchał i umilkła. Duży nawet na drzwi jej wskazał. Wiedźma pokręciwszy się około ognia wyszła, mrucząc.

– Źle z nami – rzekł Myszko – źle z nami, Domanie. Na wiecuśmy nie obradzili nic, a teraz gorzej się jeszcze kroi. Chwostek sobie zebrał dużą drużynę, nawet między naszymi… Bodaj11 po Niemców posłał i Pomorców, aby mu w pomoc przybywali; chce nas wszech zawojować i obrócić w niewolniki… Radźmy sobie…

– Pierwsza rzecz – rzekł Doman – tych się zbyć, co jemu służą, a z nami iść nie chcą, bez tego nic…

– Pewnie – odparł Myszko. – Z tymi, co jawnie z nim trzymają, rzecz łatwa… ale kto wie, ilu z nim potajemnie?.. Starego Wisza nie stało.

Na wspomnienie starego Wisza głowę spuścił Doman i zamilkł.

– Trzeba nam dalej prowadzić mirową12 sprawę… Nikt nie chce stanąć na czele gromady, aby mu się to nie stało, co Wiszowi… Jechałem do was na radę… a wy….

– E! e! co będę kłamał – żywo zawołał, jakby z trochą gorączki Doman.

Odsłonił piersi, odrzucił płachtę i śmiejąc się dziwnie pokazał siną, ledwie przysychającą ranę, która miała kształt miecza, jakim była zadana.

– Patrz, Myszko – dodał – dziewka mi ją zadała! dziewka! Wiszowa dziewczyna. Wyrwała mi się z rąk jak śliski węgorz… Srom i wstyd! Przed ludźmi nie pokazać oczu chyba, póki jej nie będę miał… Nie utai się to… własna czeladź mnie zdradzi… baby się ze mnie urągać będą… Prawda, brata raniłem, gdym ją chwytał, ale od dziewki dostać ranę…

Padł na pościel.

– Weźmiesz ją i pomścisz się – zawołał Myszko. – Chciałeś ją mieć za żonę… Uczynisz niewolnicą lub – zabijesz… nie truj się tym i bądź spokojny…

– Bylem siły miał trochę, doma nie zostanę… pali mnie łoże i srom…

– Słuchajże, Doman, wy z kim ? – przerwał Myszko.

– Z wami… – odparł krótko ranny i wskazał na brata. – on, ja, moi ludzie, czeladź. My, stare kmiecie, jesteśmy do swobody nawykłe, do ostatniej kropli krwi miru bronić będziemy. Kneź mir łamie, niech głowę da!

– Niech da głowę! – zawołał Myszko i wstał. – Więcej już słyszeć nie chcę i nie potrzebuję… Na tym dosyć…

Duży przyniósł mu miodu w kubku, gość z pośpiechem do ust go zbliżył i napił się, biorąc rękę Domana.

– Za rychłe wyzdrowienie twoje… Słowo?

– Słowo kmiece… i klątwa13… ja z wami… a umrę ja, z wami bracia, do ostatniego…

I legł na pościel. Myszko wyszedł i na konia siadł.

Na powrót weszła Jaruha zbliżając się do łoża chorego; spojrzała na piersi, z której płachty zrzucone leżały na ziemi i załamała ręce. Poczęła je podnosić, mrucząc.

– A zdrowym byś być chciał, miłościwy panie – poczęła. – Baba was wyratowała i słuchać jej nie chcecie!…

Nie opierał się chory, gdy mu znów owe mokre zioła i bliznę na piersi przyłożyła. Znużony, choć małym wzruszeniem, Doman się zdrzemnął zaraz. We dworze milczenie było znowu.

Nadchodził wieczór, gdy Duży, stojąc we wrotach, zobaczył jezdnych z lasu wychylających się na pole.

Było ich czterech. Jeden przodem jechał wprost na dwór. Już z dala poznał chłopak Bumira, kmiecia, który mieszkał ku Gopłu. Bumir stary był już, ale jak żubr silny, kark miał gruby, nogi i ręce ogromne, brzuch spasły. Ciemne włosy, na pół już siwe, bezładnie otaczały mu głowę okrągłą, w której wypukłe oczy żabie i usta szerokie siedziały. Z Bumirem mało co się znali, nie lubił go Doman, po co tu ciągnął, trudno było odgadnąć. Stanął ze swymi u wrót.

Gościnność stara nikogo, miłego czy nie, odpychać nie dozwalała.

Pozdrowili się z Dużym.

– Zabłąkałem się – rzekł Bumir – dacie mi spocząć u siebie. Ludzie się zagnali za jeleniem, który oszczep niósł w sobie. Jakiś zwierz, w którym Licho14 siedziało, poprowadził nas na obłędy15… drugi dzień włóczymy się po lesie…

– Brat mój się okaleczył, leży ranny – odezwał się Duży – ale dom rad wam.

– Ja rany leczyć umiem – zawołał Bumir – pójdę, zobaczę…

– Baba go opatruje…

Bumir sapiąc z konia zlazł i nie pytając do izby ciągnął16.

– Sadło, którym rany zalewam, czeladź ma – odezwał się Bumir. – Zalejemy mu sadłem i do kilku dni znaku nie będzie.

Wchodzili do izby, Doman, jakby poczuł już obcego, ruszył się zaraz. Jaruha, która przy ogniu drzemała, zbudziła się spluwając i gniewna. Bumir, nie zważając na nic, do chorego poszedł.

Gdy na siebie spojrzeli, zaraz postrzec było można, że gospodarzowi gość ten niemiłym był.

– Zabłądziłem, dacie mi spocząć… – rzekł siadając na ławie.

Doman ręką skinął i bratu dał znak, by gościa przyjmował. Bumir się rozsiadł i sparł na stole.

– Sadło moi ludzie mają – rzekł – które najsroższe rany goi… Niedźwiedź jucha raz mi do połowy skórą ze łba zdarł, wyleczyli mnie nim…

– Miłościwy panie – zawołała Jaruha – już tu nic nie trzeba… ja krew zamówiłam i zioła mam, co ranę prędko przygoją. Nie trzeba nic.

Chory też dał znak ręką, Bumir zamilkł.

Wszedł Duży z miodem znowu i z kołaczem, a za nim wnieśli misy. Gość począł jeść łakomie, pić chciwie i póki się nie nasycił, sapał tylko. Jaruha wyszła na podwórze, gdzie się rozrywała, żarty strojąc z czeladzią. Duży też stadninę począł opatrywać – zostali sami. Bumir znać17 tego sobie życzył, bo się zaraz do gospodarza przysunął.

– Ej, Domanku miły – począł pochylając się ku niemu – nie w porę tobie ta rana i choroba… U nas źle… nam trzeba ludzi i rąk… Kmiecie, braty nasze, burzą się i złego piwa nawarzą…

Namarszczyło się czoło choremu.

– Cóż się to tam dzieje? – mruknął.

– Na naszego knezia wszyscy bij zabij… poszalawszy…

Doman, już nic nie mówiąc, słuchał.

– Zginiemy wszyscy – rzekł cicho Bumir. – Knezia pogniewali, zemstę wywołają, Niemców sprowadzi na nas…

Widząc, że gospodarz nie mówi nic, Bumir ciągnął dalej.

– Jest już zmowa na knezia… już się zbierają, radzą… a wszystko to tylko, aby jednego ze swoich posadzić na grodzie. Nie o swobodę im idzie, a o skarby na zamku… My to wiemy. Ano, omylą się, bo nas jest dużo też, co staniemy za kneziem i nie dopuścim… Nie dopuścimy!… – zawołał Bumir, bijąc kubkiem o stół.

Oczy mu się zapaliły.

– Myszkom się chce panować, my wolimy tego, co jest… My już go znamy, a tamci jeszcze się nie napiwszy, głodniejsi będą… Nie dopuścimy…

– Obliczyliście się? – zapytał Doman.

– Co się mamy liczyć?… Leszki pójdą wszystkie z nami, bo to ich sprawa, pojednają się… kmieciów też dużo jest, co chcą spokojnie swoje lechy18 uprawiać… a gromady, co się wyrwą, kneziowscy ludzie rozgniotą na miazgę.

Bumir się tak odkrył ze swą wiarą, po miodzie, nieopatrznie; Doman, daleko przebieglejszy od niego, dawno przewidział, ku czemu to idzie i czuł, że Bumir go spyta nareszcie, z kim on trzymać myśli. Powiedzieć fałszu nie chciał, a prawdę zdawało mu się wyśpiewać niebezpiecznie. U narodów wpół wykształconych19 instynkt zachowawczy często dziwne formy przybiera i do różnych fortelów się ucieka. Domanowi przyszło na myśl, aby się chorobą posłużyć, w chwili, gdy Bumir kończył mówić, jęczeć począł i chwycił się za pierś.

Jaruha stojąca pod oknem usłyszała ten głos i pospieszyła nań.

Bumir umilkł. Przyniesiono zaraz płachty nowe; chory się skarżył. Wiedźma zapowiedziała, że musi zamawiać ranę i że nikomu przy tym być nie wolno. Stary kmieć czarów się i bab obawiał. Z przerwaną więc rozmową wyniósł się za próg sapiąc, obiecując sobie wrócić dla dokończenia jej, ale po dość długim oczekiwaniu Jaruha wyszła objawiając, że skutkiem jej zamawiania chory zasnął i spać będzie do jutra, do rana, a snu mu przerywać nie wolno, bo by duchy złośliwe chorobę rzucić mogły na tego, co by obudził chorego.

Rad nierad Bumir się znalazł w podwórzu, nic nie sprawiwszy, z tym że na resztę musiałby czekać do rana. Na to nie było sposobu. Pilno jechać musiał drugich namawiać, bo go był kneź znać wysłał, wziął więc na bok Dużego.

– Ja do jutra rana tu stać nie mogę – rzekł mu niecierpliwie. – Doman śpi… Jutro mu powiecie ode mnie, aby pamiętał, co mówiłem i z tymi trzymał, co mir miłują, a radzi siedzieć w pokoju. Powiedzcie mu to koniecznie, ja przed nocą jeszcze kawał drogi ujechać muszę.

Taką sztuką odprawiony Bumir, zły, mrucząc na konia siadł i pociągnął dalej. Doman wszakże spać nie myślał, babę tylko namówiwszy, aby mu się wykłamać pomogła. Zaledwie usłyszał, że konie za wrotami były, ruszył się na pościeli. Leżenie mu dokuczyło, chciał choć popróbować, czy mu się wstać nie uda. Przeraziła się Jaruha, która wcale nie życzyła sobie widzieć go uleczonym tak prędko, i poczęła niemal gwałtem nazad pędzić na łoże. I siły też nie pozwalały bardzo się dźwigać. Doman zaledwie popróbowawszy i poczuwszy się jeszcze osłabłym, nazad na łoże legł. Jaruha znowu zamawiała. Miała przy tym jeść i pić do syta, czyniła się też potrzebną, jak umiała.

Późno już było i Doman usnął po tych wysiłkach, gdy nowy gość do chaty się wcisnął.

Jak on tu potrafił się dostać, trudno było babie zrozumieć.

Właśnie usnąć miała, oparłszy się o ognisko, gdy na progu zobaczyła kocie oko Znoska…

Z głową obwiązaną płachtą, z okiem ciekącym, karzeł wsunął się do izby tak cicho, iż Jaruha ujrzawszy go, przelękła się, jakby wilkołaka zobaczyła.

Psy stróżowały na podwórzu, ludzie spali, wrota były zaparte. Pomimo to Znosek się dostał do zagrody. Jak? To było jego tajemnicą. Wśliznąwszy się tu, podpełznął do starej, pokazując na swą głowę poranioną. Jaruha była litościwą, leki i czary stanowiły jej rzemiosło, dozwoliła się więc zbliżyć Znoskowi i z wolna głowę mu rozwiązała. Przyschła płachta odmaczaną być musiała, gdyż Znosek syknął z bólu, a Doman się obudził.

– Jakeś ty tu wlazł, że cię psy nie zjadły? – szepnęła, głos zniżając, wiedźma.

Znosek ledwie dosłyszanym szeptem odpowiedział jej na ucho, iż dowiedziawszy się, że ją tu znajdzie, musiał się dostać do dworu, bo go rany niezmiernie bolały.

Przyznał się, że nie mogąc inaczej, wdrapał się na drzewo stojące przy częstokole u zagrody, i po gałęziach jego spuścił się w podwórze. Tu psów nie budząc, przepełznął do drzwi, które zawsze stały otworem.

Jaruha ranę mu poczęła opatrywać, szeptać nad nią i spluwać na wszystkie strony. Z węzełków potem swych dobyła ziół, z garnuszka nalała cieczy jakiejś i kazawszy z głową spuszczoną siedzieć Znoskowi, obwiązała go na nowo. Ogień przygasł był nieco i w izbie było prawie ciemno, ale właśnie, gdy z głową spuszczoną klęczał przed nią karzeł, błysnęło łuczywo, blask oblał izbę, Doman się zbudził, otworzył oczy i ujrzał tę dziwną parę.

Obcy człowiek bez wiadomości jego w domu… w podrażnionym chorobą gniew obudził. Sądzili go jeszcze śpiącym, gdy nagle krzyknął straszliwie, wołając ludzi. Znosek chciał się wyśliznąć i uciec, ale już było za późno. Czeladź śpiąca za progiem zerwała się na nogi. Padł karzeł na ziemię twarzą. Zaczęło się wołanie, popłoch i Znoska schwyciła czeladź, prowadząc przed pana.

O tym stworzeniu, którego Doman nie widział nigdy, chodziły wieści dawno, jako o złośliwej istocie, będącej na posługach knezia. Wiedziano, że podpatrywał, że się wszędzie wśliznąć umiał i że go używano na podsłuchy. Domyśleć się było łatwo z postawy, kim był.

W pierwszym gniewu napadzie Doman chciał go kazać powiesić na dębie. Znosek padł przed nim na twarz, jęcząc i błagając. Jaruha się wstawiać nie chciała, świadczyła tylko, że przyszedł dla ran, które miał na głowie.

Czeladź już się brała do postronków, aby z ochotą wielką spełnić rozkaz pana i Znoska jak wielką żołądź na dębie uwiesić, gdy na jęk i płacze Doman się ulitował i – psami go za podwórze wyszczuć kazał. Wyprowadzono go więc do drzwi, na psy świśnięto i uciekający co tchu ku tynowi karzeł, poszarpany, ranny, ledwie się potrafił całemu stadu goniących go ogarów wyrwać, zręcznie na płot wskoczywszy. Jeden z psów, który się był nogi jego uczepił, zawisł długo przy niej i wyrwawszy z niej to, co zębami chwycił, upadł na ziemię. Znosek jednak tyn przeskoczył i za zagrodą zniknął.

Jaruha już siedziała spokojnie u ognia i może nawet żałowała, że go nie powieszono, gdyż z wisielców różne bardzo potężne leki i czary naówczas wyciągano, które by się jej były przydały. Nie obwiniano jej o to, że się przybłędzie ulitowała, i pozostała znów przy ognisku.

Znosek padłszy za zagrodą na ziemię, z nową raną, jęczał, pięście wyciągając ku dworowi i przeklinając jej pana. Obiecywał sobie pomstę, choćby życiem zapłacić, a o tę zausznikowi kneziowskiemu było łatwo. Gdy nogę zawiązawszy, powlókł się nad ranem w las, aby go nie schwytano znowu, ciągle jeszcze ku zagrodzie się zwracał, pokazując jej pięści i zęby.

III

Na jeziorze Lednicy leżała wyspa, ostrów święty, do którego z dala, od Wisły nawet, od Łaby, od Odry przychodzili z ofiarami po wróżby i rady pielgrzymi.

Niewiele naówczas takich chramów i świątyń liczono na ziemiach słowiańskich. U Ranów na ostrowiu20 stał chram Światowida21, u Redarów22 drugi, u Serbów nad Łabą Trygłowa23 trzeci, w Stargrodzie w gaju czczono Prowego24. Ciągnęły do nich na wielkie świątki i dnie uroczyste różne plemiona z dalekich stron, schodzili się ludzie jednego słowa, choć różnej nieco mowy, i u świątyń tych radzili i porozumiewali, co ku obronie od wspólnych wrogów przedsiębrać mieli.

Na ostrowiu Lednicy stał taki chram Nii, do którego szła właśnie Dziwa, schronić się od pomsty i poświęcić resztę życia pilnowaniu ognia świętego.

Trzeciego dnia pokazało się jezioro szeroko rozlane, świecące, jasne, a podróżni powitali je pokłonem, bo i ono, jak ostrów, święte było.

Ostrów też z dala się dostrzec dawał, naówczas gęstym gajem i zaroślami okryty. Zakrywały one chram oczom i zdawały się całą wyspę okrywać. U brzegu, na palach wbitych niegdyś w jezioro, stały chatki rybaków nędzne. Przy nich do palów poprzywiązywane czółna kołysały się jak senne, poruszając z falami. Rybacy zamieszkali w tych budkach przewozili na ostrów pielgrzymów.

Wieść niosła, że chaty biednych tych ludzi stały tu od wieków, że ich niegdyś była tu moc wielka, że pale część znaczną wód zajmowały, a na pokładach nad nimi cała niegdyś osada liczna i zamożna zamieszkiwała. Ale z czasem gniły pale, padały chałupy w wodę, ludzie się na ląd przenosili i rozpraszali. Teraz tu tylko pozostało ich kilka, sczerniałych, osiadłych nisko, okopconych, a zajmowali je rybacy i przewoźnicy.

U chat na palach pożegnała Dziwa swoich towarzyszów, tu już bezpieczna, sama iść mogła, kędy jej kazała dola. Nie potrzebowała ani druhów, ani drużki. Rzucił się jej Sambor do nóg, bo ją od dziecka szanował i miłował.

– Zdrów bywaj, Samborze – odezwała się. – Bądź szczęśliwy… Pokłon odnieś ode mnie siostrze miłej, braciom, wszystkim… nawet ptakom, co koło naszej latały zagrody.

Z chaty na palach, które się trzęsły pod nim, wyszedł stary zgarbiony człowiek, w drżących rękach wiosło trzymając. Nie mówiąc nic zszedł do czółna, zstąpił w nie, odwiązał i czekał. Dziwa siadła, odbił od brzegu i czółno pomknęło po wodach spokojnych. Towarzysze stali i patrzyli, stara piastunka płakała, padłszy na ziemię. Dziwa chustą wiewała. Białe ptaki nad głową jej się niosły i kwiliły, jakby rozumiały, że się ze swoim rodzonym rozstawała światem.

Czółno płynęło. Już twarzy jej widać nie było, tylko koszulę białą i białą jak ona twarz, a potem plamkę białą, a później ostrów i drzewa zakryły czółenko i znikło. Dziwa płynęła, gdzie ją dola niosła. Wtem łódka się o brzeg oparła i zadrgała, stary wyszedł na ląd i przytrzymał ją. Para kamieni sterczała nad wodą; dziewczę wysiadło i wyszło.

Na ostrowiu cicho było, cicho… Tylko tysiące słowików w krzakach na zabój nuciły. Pomiędzy łozy i olszyny wiodły ścieżki kryte, ludzkimi powydeptywane stopami.

Dziwa szła z wolna przed siebie nie śpiesząc, wiedząc, że dojdzie, gdzie jej losy iść kazały.

Wśród gęstwiny łączka się otwarła zielona. Tu gromadkami siedzieli ludzie i pożywali z kobiałek, co kto miał z sobą, w milczeniu jakimś uroczystym.

Widać było po sukniach, ich barwie i kroju, że ludzie tam byli z krajów różnych. Byli tam mową i odzieżą odmienni od siebie, a językiem pokrewni połabiańscy Serbowie, Wilcy i Redary, byli Dalemińcy, Ukrańce, Łuczanie, Dulebianie, Drewlanie z Drażdańskich lasów, Polanie tutejsi, Łużanie znad Warty i Odry, Bużanie od Buga, Chorbaci nawet i niezliczone naówczas plemiona, które się różnymi imionami zwały, z jednych rodów odszczepionych od pnia głównego pochodząc. Widok był zaprawdę piękny tych gromad, co się rozumiały, a przecie nie znały i dziwiły sobie, z których każda miała inną twarz i obyczaj odmienny, a wszystkie czuły się do25 wspólnej prastarej matki.

Nie bratali się bardzo, ostrożnie ocierali o siebie, ale zanucona pieśń, rzucone słowo zbliżało powoli.

Szare, czarne, brunatne, białe świty, siermięgi, opończe, pasami zielonymi, krasnymi, czarnymi i białymi poprzepasywane, odznaczały plemiona. Uzbrojenie też nie było równe. Plemiona znad Wełtawy i Łaby, bliższe Niemców, już od nich wiele zapożyczyły; ci, co mieszkali ku Wiśle i w głębi, dziczej wyglądali jeszcze. Znad Bałtu (białego słowiańskiego morza) mieli dużo przywoźnego sprzętu, który im statki z dalekich krajów przynosiły.

Dziwa przeszła pomiędzy gromadami, które ją ciekawymi mierzyły oczyma. Chramu stąd jeszcze widać nie było, bo go gęstwina zasłaniała zielona. Wpośród zarośli trafiła na kamienny obwód pierwszy chramu. Stały te kamienie ogromne, jak je ziemia zrodziła, jak je morze przyniosło, nie tknięte ręką ludzką, z tymi twarzami, jakie im dały wieki, jedne nieopodal od drugich, w odstępach równych, jak zaklęci w głazy stróże. Jak zajrzeć w lewo i prawo, ciągnął ten poświęcany szereg dokoła.

Na jednej z tych brył siedziała kobieta w bieli, podparta na ręku. Stara już była i włos miała srebrny, rozpuszczony na ramiona, a na nim dziewiczy wianek ruciany. W ręku trzymała laskę białą, z korą pozostawioną tylko, by ją jak wąż, jak wstążeczka opasywała. Ubiór miała wieśniaczy, biały, świeży i czysty, a przy nim spinki błyszczące. Na twarzy spokojnej, pomarszczonej i zwiędłej widać było życie jakby senne, coś na pół umarłego, nietroszczącego się ani o śmierć, ani o dolę.

Dziwa się pokłoniła przed nią.

Stara oczy powoli podniosła, nic nie mówiąc, ręką jej pokazała na prawo, na drożynę, głowę podparła znowu i dumała.

Dziewczyna szła drożyną wskazaną. O kilka kroków stał na kiju sparty starzec niewielkiego wzrostu, odziany bielizną świeżą, w obuwiu z czerwonymi sznury i zarzuconej na ramiona opończy ciemnej. Czapka wysoka, czarna okrywała mu czoło.

Na zbliżającą się z wolna Dziwę patrzył spod brwi siwych. Skłoniła mu się do kolan.

– Tyś tu panem i ojcem? – spytała.

– Wizun jestem… Tak…

– Przytułku u was prosić przychodzę – poczęła Dziwa, powstając. – Będę Nii ognia pilnować święcie… Od młodu ślubowałam bogom!

Stary Wizun łagodnie i spokojnie patrzył i słuchał. Dziewczę wymówiło te wyrazy szybko, rumieniec okrywał jej twarz.

– Sierota jesteś? – zapytał.

– Nie… miałam niedawno ojca i matkę, mam jeszcze braci i siostrę… Kmieć Wisz był mi ojcem – poczęła mówić. – Wisza kneziowscy ludzie zabili…

Wizun zbliżył się, ciekawie słuchając.

– Mnie chciał porwać za żonę sąsiad nasz… broniąc się zabiłam go. Nie chcę, aby się jego krwi mścili… przyszłam tu…

– Zabiłaś? – zawołał zdziwiony stary Wizun – ty? zabiłaś?.. Jak się zwał ten człowiek?

– Doman! – odpowiedziała rumieniąc się dziewczyna.

– Doman! Doman! – ręce załamując rzekł stary. – Ja go nosiłem małym na rękach…

Zmarszczył się Wizun.

Dziwa pobladła, ulękła się, aby ją nie odepchnięto. Stary nie mówił nic, sparty na kiju, milczał patrząc w ziemię.

– Doman zabity!… – mówił do siebie. – Zabity przez dziewkę…

– Mów, jakeś ty go zabiła! – odezwał się stary.

Dziwa drżącym głosem poczęła opowiadanie, tłumacząc się z tego czynu ślubem swym i popełnionym na niej gwałtem. Wizun pytał, czy wie, że został zabitym, nie ranionym, nie chciał wierzyć śmierci. Potem zamilkł.

– Pozwólcie mi tu zostać u ogniska! – zawołała Dziwa.

Nie odpowiadał stary długo, myślał.

– Zostań – rzekł w końcu – aleś ty dla nas i za młoda, i za krasna… Ty nie znasz siebie, zatęsknisz… Bądź sobie gościną tylko… inaczej ja cię nie chcę… Jak ci serce odboli, pójdziesz! o! pójdziesz!..

– Nie! nie! – rzekła Dziwa. – Zostanę…

Wizun się uśmiechnął smutnie, nic już nie mówiąc, wskazał jej do chramu drogę.

Biegła raczej niż szła we wskazaną stronę Dziwa. Tu stał częstokół i wrota. Częstokół był z polan gładko ciosanych, rzezanych u góry misternie w zęby i koła. Wrota też miały słupy drewniane, strojne jak dziewczęta w rąbki, zęby, w pasy, jedne malowane biało, drugie żółto i czerwono. Na daszku nad wrotami wisiały wianki, w części poschłe, w części zielone jeszcze i świeże. Stąd liśćmi zielonymi kosaćca usłana już była droga.

W pniu rzezanym pięknie, u którego stał czerpaczek biały, woda była czysta jak łza, źródlana. Dziwa zaczerpnęła jej i napiła się spragniona.

– Bądź mi zdrowa, wodo święta, wodo nowa! – szepnęła.

Zza wrót wyglądał drugi staruszek, do Wizuna podobny, który się od przychodzącej skrył żywo.

Szła droga pomiędzy dwoma częstokołami naokół, a drugie opasanie chramu było jeszcze ozdobniej z drzewa ciosane.

Wisiały na nim skóry, oręż różny i dary, które składali pielgrzymi. Tą drogą trzeba iść było szukając wrót drugich. Do tych spinać się musiała po wschodach. Ciemniej tu było, bo drzewa i opasanie światło odejmowało.

Tu już stał sam chram, na gęstych dokoła słupkach drewnianych oparty i okryty dachem gontowym. Pomiędzy słupkami malowanymi czerwono, z żółtymi przepaski, wisiały czerwone sukienne opony zakrywające wnętrze. Ścian nie było.

Trwoga jakaś ogarnęła dziewczynę, gdy zbliżywszy się ku sukiennej zasłonie podnieść ją miała, aby się dostać tam, skąd już nie chciała, nie myślała wynijść nigdy. Popatrzyła w świat biały, na dzień biały, posłuchała słowików gwaru i ręką drżącą podniosła zasłonę, która zaszeleściła nad jej głową.

Weszła. Tu ogarnęła ją na chwilę noc, bo oczy jej zrazu nic dojrzeć nie mogły. Na tle tylko czarnym płomień błyskał w głębi. Zapach smoły, bursztynu, spalonych ziół, przesycał powietrze ciężkie i ciepłe. Dopiero oczy oswoiwszy postrzegła kontynę26, na słupach jeszcze wewnątrz opartą, ciemną, smutną i pustą. Daleko przed nią stały kamienie, które otaczały wolno płonące ognisko. Dym i iskry dobywały się z niego to wolniej, to żywiej i szły ku górze, do otworu w dachu lub wiatrem zwrócone rozchodziły się we wnętrzu budowy. Przy ogniu dwie białe postacie siedziały jakby uśpione czy drzemiące.

Zza dymu i płomieni widać było na ścianie kontyny coś niewyraźnego, podnoszącego się wysoko, aż pod strop i dach. Była to czarna okopcona postać dziwna, nieforemna, straszna, u której nóg kilka trupich białych czaszek leżało. Obok niej wisiały łuki, oręż, noże, jakieś zdobyte łupy, a sam posąg obwieszony był cały niemal sznurami bursztynu i kraśnych27 kulek ponizanych28 na nici. U góry, w głowie potwornej, dwoje oczów, dwa świecące, ogromne kamienie czerwone, jakby krwią gorejące, pałały. Nie widać tam było nic, tylko tych oczów płomienistych dwoje, od których skryć się nigdzie nie było można. Patrzały na wszystkie strony, odbijał się w nich ogień u stóp palący, migotał w czerwonych kamieniach i czynił je jakby żywymi. Wśród ciemności te drganiem płomienia ruszające się oczy bóstwa przerażały jak spojrzenie ze światów innych, groźne i gniewu pełne.

W chramie teraz nic słychać nie było, tylko trzask palącego się łuczywa i świergot ptastwa, które otworami dostawszy się do środka jego, niespokojnie pokrzykiwało latając, aby się stąd na powrót wydobyć.

Dziwa postawszy chwilę, bo w niej czerwonych oczów dwoje zrodziło trwogę i odjęły siłę, wolnym krokiem podeszła ku ognisku, myśląc:

– Tu więc miejsce moje.

I nie pytając już nikogo, nie patrząc, zbliżyła się aż do dwóch siedzących niewiast, co ogień podsycały, siadła jak one, na pustym kamieniu, wzięła nagotowane łuczywo i położyła je na ognisku.

Jedna z kobiet wstrzymywać ją chciała, lecz za późno się podniosła. Ogień już był objął tę pierwszą ofiarę, na którą Dziwa patrzała, jakby się w niej własne paliło życie. Dwie stróżki tego Znicza popatrzały na nią ciekawe i trochę przelękłe. Przy świetle ognia mogła dojrzeć ich twarze. Zwiędłe były, smutne i blade.

Przyglądając się pięknej dziewczynie, szeptały coś pomiędzy sobą, jakby litując się nad nią. Głowami potrząsały tylko, nie śmiejąc się odezwać. Zdawały się patrzeć na nią jak na skazaną. Dziwa siedziała spokojna, w ogień wlepiwszy oczy, odpoczywała.

U ognia zmieniały się potem stróżki, Dziwa przesiedziała sama całą noc przy nich, dorzucając po łuczywie. Sen jej nie brał, myślami jeszcze żegnała życie swe dziewicze i domową zagrodę, a czerwone oczy Nijoły przyszłość czyniły straszną.

Tak przeszedł dzień pierwszy i tak samo prawie drugi upłynął. Mogła tylko wyjść za kontynę i odetchnąć świeżym powietrzem. Ale tu skupiały się koło niej stróżki ognia i ciekawie przyglądały się jej, badały, dopytywały uśmiechając; zwracali oczy przechodzący pielgrzymi i Dziwa wolała już milczenie swe w ciemnym kątku niż te napaści próżnującej gawiedzi i te pytania bez końca.

Nazajutrz siwowłosa w wianku kobieta spotkała ją też za chramem i zagadnęła o przeszłość; i jej opowiadać się musiała, skąd przyszła i dlaczego, ale ta słuchała roztargniona i nie okazała nawet, czy ją powieść obeszła. Dziwa spodziewała się tu może jakiegoś podnieconego życia, z pieśnią i marzeniem, a znalazła milczenie i ołowiane brzemię na wszystkich tych niewiastach znużonych ciszą jednostajną, jaka ich otaczała. Bezmyślnie spełniały one posługą przy chramie i dzień schodził na półsennym jakimś osłupieniu, na zdrętwieniu i martwocie. Wieczorem zjawił się stary Wizun, po odejściu siwowłosej kobiety; oczyma prawie gniewnymi mierzył Dziwę i pytał znowu o Domana.

10.bezczestny – hańbiący, odbierający cześć, godzący w honor. [przypis edytorski]
11.bodaj – podobno, chyba. [przypis edytorski]
12.mirowy – dotyczący miru, tj. gminy. [przypis edytorski]
13.klątwa (daw.) – przysięga; por. czas. zaklinać kogoś. [przypis edytorski]
14.licho – zły duch, diabeł. [przypis edytorski]
15.na obłędy – błędnymi drogami. [przypis edytorski]
16.ciągnąć – tu: iść, podążać. [przypis edytorski]
17.znać – tu: widać; widocznie. [przypis edytorski]
18.lecha – zagon. [przypis edytorski]
19.wpół wykształcony – tu: na poły ukształtowany. [przypis edytorski]
20.U Ranów na ostrowiu – na wyspie Rugii. [przypis edytorski]
21.Światowid – bóg słowiański o czterech twarzach. [przypis edytorski]
22.Redarowie a. Redowie – plemię lutyckie, należące do Słowian połabskich; na ich terenach, w Radogoszczy, znajdowała się świątynia Swarożyca, boga ognia ofiarnego i ogniska domowego. [przypis edytorski]
23.Trygłów – w mit. słowiańskiej bóg morza, opiekun marynarzy, pierwszy budowniczy łodzi; poświęcony był mu bursztyn. [przypis edytorski]
24.Prowe – bóstwo połabskie, patronujące sprawowaniu sądów, poświęcone mu były dęby w świętym gaju; jego imię wywodzi się niekiedy od słowa prawo. [przypis edytorski]
25.czuć się do czegoś – dziś: poczuwać się do czegoś. [przypis edytorski]
26.kontyna – świątynia słowiańska. [przypis edytorski]
27.kraśny – tu: kolorowy. [przypis edytorski]
28.ponizany – dziś: nanizany; nawleczony. [przypis edytorski]
Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
19 iyun 2020
Hajm:
170 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Ushbu kitob bilan o'qiladi