bepul

Wehikuł czasu

Matn
O`qilgan deb belgilash
Shrift:Aa dan kamroqАа dan ortiq

Rozdział VII

Znalazłem się obecnie w gorszym położeniu niż poprzednio. Dotychczas, z wyjątkiem udręki, jaką odczuwałem nocami z powodu straty wehikułu, podtrzymywała mnie stale nadzieja opuszczenia w końcu tego świata przyszłości; lecz wskutek nowych odkryć ta właśnie nadzieja zaczęła mnie opuszczać. Dotychczas sądziłem, że w odzyskaniu wehikułu przeszkadza mi jedynie dziecinna prostota małego ludu, jakieś siły nieznane, które wystarczy tylko poznać, aby nad nimi zapanować. Ale teraz już wiedziałem, że zwyrodniali Morlokowie są poza tym okrutni i złośliwi. Nienawidziłem ich instynktownie. Przedtem czułem się jak człowiek, który wpadł w dół; myślałem o dole i o tym, jak by się z niego wydostać; teraz czułem się jak zwierz w sidłach, po którego wkrótce przyjdzie nieprzyjaciel.

Zadziwi was, jakiego to nieprzyjaciela się obawiałem: ciemności na nowiu. Przyczyniła się do tego Weena swoimi niezrozumiałymi z początku uwagami o ciemnych nocach. Nie było już teraz trudno domyślić się, jakie to miało znaczenie. Księżyc był wtedy w ostatniej kwadrze i ciemność wzrastała z każdą nocą. Teraz zrozumiałem, przynajmniej do pewnego stopnia, dlaczego mały lud tak się lękał ciemności. Snułem mgliste przypuszczenia, jakich to niecnych zbrodni dopuszczać się muszą Morlokowie na nowiu. Teraz już byłem prawie pewny, że moja druga hipoteza jest mylna. Lud na powierzchni ziemi mógł być niegdyś uprzywilejowaną arystokracją, a Morlokowie jej sługami spełniającymi mechaniczne czynności, ale było to dawno temu. Dwa gatunki, które rasa ludzka stworzyła w swym rozwoju, staczały się wciąż niżej, aż każdy z nich znalazł się w końcu w zupełnie odmiennych warunkach. Eloje jak Karlowingowie zwyrodnieli w piękne, ale czcze marnoty. Zawsze przecież jeszcze władali na powierzchni ziemi, gdy tymczasem Morlokowie, lud od wielu pokoleń żyjący pod ziemią, doszli w końcu do tego, że nie mogą już żyć na powierzchni ziemi. Przypuszczałem, że robią odzież dla tamtych i zaspokajają inne potrzeby ich życia – prawdopodobnie na zasadzie odwiecznego nawyku służenia. Czynią to tak jak koń, który nawet gdy stoi, bije kopytem, lub jak człowiek, który się bawi zabijaniem zwierząt dla sportu, ponieważ konieczność, niegdyś rzeczywista, dziś już nie istniejąca, zakorzeniła się głęboko w jego naturze. Było więc jasne, że stary porządek rzeczy odwrócił się. Ku zniewieściałym Elojom szybko zbliżała się zaczajona Nemezis. Przed wiekami, przed tysiącami pokoleń pozbawiono bliźniego spokoju i słonecznego światła, a teraz bliźni ten powracał, ale jakże zmieniony! I oto z kolei Eloje zaczęli uczyć się starej lekcji; poznali na nowo – strach.

Przypomniało mi się nagle mięso, które widziałem w podziemnym świecie. W dziwny sposób pojawił się ów obraz przede mną: nie nadpłynął w potoku myśli, lecz wcisnął się z zewnątrz, jak czyjeś pytanie. Usiłowałem uprzytomnić sobie coś mgliście mi znajomego, lecz nie byłem w stanie określić, co to wówczas było.

Mały lud był bezbronny wobec grozy strachu, natomiast ja inaczej nań reagowałem. Przybyłem tu z naszej epoki, w której ród ludzki wkroczył w dojrzałość, kiedy strach już nie paraliżuje sił, a tajemnica straciła swą grozę. Mogłem był w końcu pomyśleć o obronie. Postanowiłem bezzwłocznie zrobić sobie broń i zbudować fortecę, gdzie mógłbym sypiać. Gdy urządzę schronienie, będę mógł spojrzeć na ten dziwny świat z otuchą, którą utraciłem dowiedziawszy się, na jakie niebezpieczeństwo byłem wystawiony co noc. Czułem, że nie będę mógł zasnąć, dopóki snu swego nie zabezpieczę przed Morlokami. Drżałem z odrazy na myśl, że już nieraz, gdym spał, musieli się we mnie wpatrywać.

Po południu wędrowałem po dolinie Tamizy, lecz nie dostrzegłem nic takiego, co by mi się wydało zabezpieczające od napaści. Wszystkie budynki i drzewa były łatwo dostępne dla Morloków, wprawnie – o ile sądzić mogłem z urządzenia ich szybów – wspinających się w górę. Wówczas przyszły mi na myśl wysokie szczyty Pałacu z Zielonej Porcelany i blask wypolerowanych jego ścian. Wziąwszy zatem wieczorem Weenę na ręce jak dziecko, udałem się ku wzgórzom w kierunku południowo-zachodnim. Podług mego obliczenia odległość wynosiła siedem lub osiem mil, lecz rzeczywiście było około osiemnastu. Po raz pierwszy widziałem był tę miejscowość w czasie dżdżystego popołudnia, gdy odległości zwodniczo się zmniejszają. Na dobitkę odpadł mi obcas od jedynego buta i gwóźdź tak wbił mi się w podeszwę (wyruszyłem bowiem w podróż w wygodnych starych butach, które nosiłem po domu), iż kulałem. Było już po zachodzie słońca, gdy ujrzałem sylwetkę pałacu na bladożółtym niebie.

Weena była bardzo zadowolona, gdy ją zacząłem nieść, lecz po pewnym czasie zażądała, abym ją puścił na ziemię, i odtąd już biegła obok mnie, często zbaczając z drogi, aby zrywać kwiaty, którymi napychała mi kieszenie. Moje kieszenie zawsze ją intrygowały, lecz w końcu doszła do przekonania, że są to osobliwszego rodzaju wazony do kwiatów: taki przynajmniej czyniła z nich użytek. Ach, przypomniałem sobie! Zmieniając żakiet znalazłem…

Tu Podróżnik w Czasie umilkł, sięgnął ręką do kieszeni i położył na stoliku dwa zwiędłe kwiaty, podobne do bardzo dużych białych malw. Następnie ciągnął dalej opowieść:

– Gdy ziemię zaległa wieczorna cisza i gdyśmy doszli szczytem pagórków do dzisiejszego Wimbledonu, Weena zmęczyła się i chciała powrócić do domu z szarego kamienia. Lecz ja wskazałem na odległe szczyty Pałacu z Zielonej Porcelany i starałem się jej dać do zrozumienia, że tam znajdziemy właśnie ucieczkę przed strachem, który ją dręczył.

Znacie tę wielką ciszę, jaka spada na wszystko przed zmrokiem? Nawet wiatr cichnie wtedy w drzewach. Wówczas doznaję zawsze uczucia, jak gdybym czegoś wyczekiwał. Niebo było jasne, wspaniałe, bez obłoków, z wyjątkiem kilku poziomych smug nisko na zachodzie. Tej nocy moje wyczekiwanie przyjęło barwę moich obaw. W ciemniejącej ciszy zmysły moje były jakby ponad miarę wyostrzone. Zdawało mi się, że wyczuwam próżnię w gruncie pod swymi stopami, że widzę Morloków, ich mrówczą krzątaninę i wyczekiwanie ciemności. W podnieceniu swym wyobrażałem sobie wówczas, że najście moje będą uważali za wypowiedzenie wojny. Po co więc porwali mój wehikuł czasu?

Tak szliśmy w milczeniu. Zmrok przeszedł powoli w noc.

Zbladł jasny błękit na dalekim horyzoncie, gwiazdy zaczęły się ukazywać jedna po drugiej. Ziemię otulił mrok, w którym zaledwie majaczyły czarne sylwetki drzew. Weena uległa trwodze i zmęczeniu. Wziąłem ją w objęcia, przemawiałem i pieściłem. Gdy ciemności się wzmogły, objęła moją szyję i przymknąwszy oczy przycisnęła silnie twarz do mojego ramienia. Tak zeszliśmy po pochyłości w dolinę i dotarliśmy do małej rzeczki. Przebyłem ją w bród i znalazłem się po drugiej stronie doliny. Minąłem wiele domów do spania, minąłem posąg, który mógł przedstawiać fauna bez głowy – lub coś podobnego. Rosły tu nadto wysokie akacje. Nie widziałem Morloków, lecz noc była jeszcze dosyć wczesna i nadchodziła dopiero godzina ciemności poprzedzająca wschód księżyca w ostatniej kwadrze.

Z wierzchołka najwyższego pagórka ujrzałem gęsty las rozciągający się szeroko; czerniał teraz przede mną. Zawahałem się. Na prawo, na lewo nie widziałem końca. Czułem się zmęczony; szczególnie bolały mnie nogi. Delikatnie zsunąłem Weenę z ramion i usiadłem na trawie. Straciłem z oczu Pałac z Zielonej Porcelany i wahałem się, w którym mam iść kierunku. Patrząc w gęstwinę lasu myślałem, co też w nim się może ukrywać… Poprzez gęste sploty gałęzi nie przenikał blask gwiazd. Gdyby nawet nie było innych niebezpieczeństw – nie pozwalałem bowiem swej wyobraźni zatrzymywać się nad niebezpieczeństwami – były przecież korzenie, o które można się potknąć, były pnie drzew, o które można się uderzyć, a na domiar bardzo byłem zmęczony wzruszeniami tego dnia; postanowiłem więc nie narażać się na niebezpieczeństwa i spędzić noc na otwartym wzgórzu.

Z zadowoleniem patrzałem na uśpioną Weenę. Okryłem ją starannie żakietem i usiadłem obok niej oczekując wschodu księżyca. Na zboczu było spokojnie i pusto, lecz z mroków leśnych dolatywał chwilami szmer żywych istot. Nade mną świeciły gwiazdy, noc była bardzo pogodna. W ich migotaniu dostrzegłem jakby przyjazne współczucie. Wszystkie stare konstelacje poznikały już były z nieba; powolny ruch, nie dający się dostrzec w ciągu jednej setki pokoleń ludzkich, od dawna już poukładał je w nie znane mi zupełnie obce grupy. Lecz Droga Mleczna była, jak mi się zdawało, ciągle jeszcze takim samym spienionym strumieniem rozpalonych gwiazd jak niegdyś. W południowej, jak przypuszczałem, stronie nieba jaśniała bardzo silnie jakaś nie znana mi czerwona gwiazda; była nawet świetniejsza od naszego zielonego Syriusza. Wśród tych iskrzących się punktów światła jedna tylko jasna planeta lśniła przyjaźnie a wiernie, jak twarz starego przyjaciela.

Gdym tak spoglądał na gwiaździste niebo, szybko pierzchały wszystkie moje niepokoje, wszystkie troski ziemskiego życia. Myślałem o niezmierzonej odległości tych gwiazd i o ich powolnym, lecz niepowstrzymanym biegu z nieznanej przeszłości w nieznaną przyszłość. Pomyślałem o wielkim cyklu, jaki zakreśla biegun Ziemi. Zaledwie czterdzieści razy spełnił się ten cichy obrót w ciągu lat, które przeżyłem. A wszelka działalność, wszelkie tradycje, wszystkie narody, języki, literatury, dążności, nawet pamięć o człowieku takim, jakiego ja znałem, zmiecione zostały z powierzchni ziemi. Miejsce to zajęły jedynie drobne istoty, które zapomniały już o swym wysokim pochodzeniu, i owe białe stwory, które przejmowały mnie trwogą. Pomyślałem o Wielkim Strachu, jaki rozdzielał oba gatunki ludzkie, i zadrżawszy uświadomiłem sobie po raz pierwszy z całą dokładnością, jakie to mięso mogłem widzieć wówczas w podziemiu. Było to już zbyt okropne! Spojrzałem na małą Weenę, która spała obok mnie, na jej białą twarz – jak gwiazdę wśród gwiazd – i szybko odpędziłem złe myśli.

W ciągu długiej nocy starałem się, o ile mogłem, nie myśleć o Morlokach i dla zabicia czasu zacząłem z chaosu nowych gwiazd na niebie wyobraźnią wydobywać dawne konstelacje. Całe niebo było bardzo jasne, z wyjątkiem jednego może ciemnego obłoczka. Z pewnością też zdrzemnąłem się raz i drugi. Ale w końcu moje czuwanie w ciemnościach skończyło się. Na wschodzie zjawiła się łuna niby blask jakiegoś bezbarwnego ognia i wzeszedł księżyc w ostatniej fazie – cienki, ostry, biały. A niebawem zaćmiwszy księżycowe światło, podniósł się brzask, z początku blady, później coraz różowszy i cieplejszy. Nie zbliżył się do nas ani jeden Morlok. Istotnie, tej nocy nie widziałem żadnego z nich na pagórku. I w ufności, jaką przejęło mnie przebudzenie się dnia, zacząłem już uważać swe obawy za najzupełniej bezzasadne. Wstałem i uczułem ból w pięcie; noga spuchła mi w kostce (skutek chodzenia w bucie bez obcasa); usiadłem znowu, zdjąłem trzewik i odrzuciłem go od siebie. Obudziłem Weenę. Weszliśmy do lasu, teraz już zielonego i miłego, tak jak poprzednio był czarny i zastraszający. Znaleźliśmy owoce, mogliśmy się więc posilić. Wkrótce potem ujrzeliśmy miły ludek, śmiejący się i tańczący w świetle słońca, jak gdyby wcale nie było nocy w przyrodzie. I wtedy znowu pomyślałem o owym mięsie w podziemiach. Wiedziałem niezawodnie, co to było za mięso, i żal ścisnął mi serce nad tym ostatnim strumyczkiem pozostałym z wielkiego potoku ludzkości… Widocznie w długim łańcuchu wieków, gdy ród ludzki zaczął upadać, wyczerpały się Morlokom zapasy żywności. Żywili się prawdopodobnie szczurami lub podobnym plugastwem. Nawet obecnie człowiek jest mniej wybredny i wyłączny w swym pokarmie, niż był niegdyś, jeszcze mniej niż małpa. Odraza do mięsa ludzkiego widać nie jest wcale tak głęboko zakorzenionym instynktem. O, ci nieludzcy dziedzice ludzkości!

 

Starałem się spojrzeć na rzecz ze stanowiska naukowego. Byli oni, w każdym razie, bardziej od nas oddaleni i mniej ludzcy niż nasi przodkowie – ludożercy sprzed trzech czy czterech tysięcy lat. Zanikła przy tym inteligencja, która budziłaby odrazę do takiego stanu rzeczy. Czemuż więc się tak martwię? Owi Eloje to wręcz tylko bydło tuczone, hodowane przez mrówczo skrzętnych Morloków, którzy później na nie polują, oszczędzając młode potomstwo. Ale przecież obok mnie pląsała Weena!

Starałem się nie ulegać przerażeniu, jakie mnie ogarniało na myśl, że taki stan rzeczy jest surową karą za samolubstwo ludzkie. Człowiek zadowolił się życiem w wygodzie i dostatkach kosztem pracy bliźnich, przyjął Konieczność za hasło i wymówkę, ale z biegiem czasu Konieczność zwróciła się przeciwko niemu… Próbowałem wzbudzić w sobie carlyle'owską wzgardę dla arystokracji chylącej się ku upadkowi. Było to jednak niemożliwe: Eloje, przy całym swoim umysłowym niedorozwoju, zachowali jednak zbyt wiele cech człowieczeństwa, aby nie mieli prawa do mego współczucia. To, na co patrzałem, nie zdołało współczucia tego zniweczyć, ale nie mogłem przecież uczestniczyć w ich poniżeniu ani w ich strachu.

Nie zdawałem sobie jasno sprawy z tego, co powinienem zrobić. Pierwszą moją myślą było zapewnić sobie bezpieczne schronienie i broń z metalu lub kamienia, jaką tylko udałoby mi się zdobyć. To była konieczność nie cierpiąca zwłoki. Spodziewałem się znaleźć środki do rozpalania ognia, by mieć jako oręż pochodnię w ręku, gdyż wiedziałem, że nic nie działa skuteczniej na Morloków. Następnie chciałem zbudować przyrząd do rozbicia brązowych drzwi pod białym sfinksem. Snuła mi się po głowie myśl o taranie. Miałem pewność, że gdybym mógł tylko dostać się tymi drzwiami do środka i nieść przed sobą zapaloną pochodnię, zdołałbym odszukać wehikuł czasu i umknąć z tego świata przyszłości. Nie sądziłem, aby Morlokowie mieli dość siły, by daleko uprowadzić machinę. Weenę postanowiłem zabrać ze sobą na ten nasz dzisiejszy świat. I snując takie zamysły zbliżałem się coraz bardziej do budynku, który obrałem w myśli na wspólne nasze mieszkanie.

Rozdział VIII

Pałac z Zielonej Porcelany, do którego dotarliśmy około południa, był opuszczony i zrujnowany. W oknach pozostały tylko kawałki potłuczonych szyb, a duże tafle zielonej licówki powypadały z zardzewiałych ram. Stał bardzo wysoko nad łąką, a gdy przed wejściem doń rzuciłem był okiem na północny wschód, ujrzałem ze zdziwieniem szeroko rozlane wody tworzące jakby zatokę w miejscu, gdzie niegdyś, jak mniemałem, leżało dzisiejsze Wandsworth lub Battersea. Pomyślałem wtedy – nie doprowadzając jednak tej myśli do końca – co się stać mogło, co się stało z istotami żyjącymi w morzu?

Po bliższym przyjrzeniu przekonałem się, że materiał, z którego zbudowano pałac, był rzeczywiście porcelaną: na fasadzie pałacu dostrzegłem napis, złożony z nie znanych mi znaków. Pomyślałem sobie, co prawda bez wielkiego zastanowienia, że Weena pomoże mi go odczytać, lecz dowiedziałem się tylko, że nie miała najmniejszego pojęcia o czytaniu. Zawsze wydawała mi się więcej człowiekiem, niż była w istocie – może dlatego właśnie, że przywiązała się do mnie tak po człowieczemu.

Za wielkimi podwojami, które były potrzaskane i stały przed nami otworem, ujrzeliśmy, zamiast zwykłej sali, długą galerię oświetloną za pomocą licznych okien bocznych. Pierwszy rzut oka nasunął mi myśl o muzeum. Ceglana podłoga była grubo pokryta kurzem, który podobnie zalegał szarą powłoką dziwaczny szereg najrozmaitszych przedmiotów. Pośrodku sali stało coś osobliwie chudego; była to dolna część dużego szkieletu. Poznałem po krzywych nogach, że jest to stworzenie wymarłe, podobne do Megatherium. Czaszka i kości górnej części leżały obok w grubym pyle, a w jednym miejscu, gdzie woda deszczowa sączyła się przez otwór w dachu, szkielet był mocno podniszczony. Dalej w galerii stał znów olbrzymi baryłkowaty szkielet brontozaura. Potwierdziło się zatem moje przypuszczenie, że było to muzeum. Odszedłszy na bok znalazłem pochyłe jakby półki, a starłszy grubą warstwę pyłu odkryłem dobrze znane gablotki naszych czasów. Większość z nich pewno była hermetycznie zamknięta, sądząc z doskonałego stanu przechowywanej zawartości.

Widocznie staliśmy wśród ruin jakiegoś South Kensingtonu ostatnich czasów. Tu niewątpliwie znajdował się oddział paleontologiczny, a ów zbiór wykopalisk musiał być niegdyś wspaniały. Nieunikniony proces rozkładu wszystkich tych skarbów spełniał się wprawdzie z nadzwyczajną powolnością i z nieodwołalną skutecznością, zupełne wyginięcie bakterii i grzybów odjęło mu jednak dziewięćdziesiąt dziewięć setnych jego siły powstrzymując zarazem na pewien czas sam proces rozkładu. Tu i ówdzie napotykałem rzadkie skamieniałości potłuczone na kawałki lub ponawlekane na trzcinki jak paciorki, co świadczyło, że mały lud zajmował się zbiorami. Niektóre gablotki zostały opróżnione, jak sądzę, przez Morloków.

Panowała wielka cisza. Gruby pył głuszył nasze kroki. Weena, która toczyła morskiego jeża po pochyłym szkle gablotki, naraz podeszła ku mnie, gdy się rozglądałem dookoła, najspokojniej wzięła mnie za rękę i odtąd już nie odstępowała ani na krok.

Z początku byłem tak zdziwiony tym starożytnym pomnikiem epoki rozumu, że nie pomyślałem wcale, co też mogę w nim znaleźć. Nawet myśl, która mnie gwałtownie zajmowała, myśl o wehikule czasu, opuściła mnie zupełnie.

Sądząc z rozmiarów, Pałac z Zielonej Porcelany zawierać musiał poza galerią paleontologiczną znacznie więcej zbiorów; być może – galerie historyczne, a może nawet bibliotekę! Byłoby to dla mnie z uwagi na me położenie daleko ciekawsze niż ów widok prastarych, rozkładających się już okazów geologicznych. Przy dalszym badaniu znalazłem inną, krótszą, biegnącą prostopadle do pierwszej galerię, która była najwyraźniej poświęcona mineralogii, a widok bryły siarki przywiódł mi na myśl proch. Nie mogłem jednak znaleźć saletry ani też azotanów: bez wątpienia przed wiekami jeszcze uległy one zupełnemu spłukaniu. Jednakże siarka utkwiła mi w pamięci i nadała kierunek myślom. Niewiele mnie zajmowała pozostała część galerii, jakkolwiek zachowała się w najlepszym stanie w porównaniu z tym, com widział. Nie znam się na mineralogii, przeszedłem więc do bardzo zrujnowanego skrzydła, równoległego do sali, do której wszedłem był najpierw. Oddział ten był widocznie poświęcony historii naturalnej, lecz z tego, co się tu znajdowało, od dawna już chyba nic zupełnie nie dawało się rozpoznać. Pewna ilość pokurczonych i sczerniałych szczątków wypchanych zwierząt, pozsychane mumie w słojach, gdzie niegdyś był spirytus, bury proch z rozpadłych roślin: oto wszystko! Smuciło mnie to, bo bardzo byłbym rad poznać żmudne wysiłki, dzięki którym ujarzmiono przyrodę.

Następnie doszliśmy do galerii wręcz kolosalnych rozmiarów, lecz szczególnie źle oświetlonej; podłoga spadała tu pochyło pod niewielkim kątem w stronę przeciwległą do wejścia. W pewnych odstępach z sufitu zwieszały się białe banie, niektóre potłuczone lub rozbite. Widać sala z początku była oświetlona sztucznie. Tu czułem się już bardziej na swoim gruncie. Po obu stronach piętrzyły się olbrzymie kształty wielkich machin; wszystkie były już bardzo zardzewiałe, jedne pogruchotane, niektóre jednak prawie nietknięte. Jak wiecie, mam pewną słabość do wszelkich mechanizmów; brała mnie też chętka pozostać wśród nich dłużej, tym bardziej że większość była dla mnie zagadką i mogłem tylko snuć dalekie domysły na temat ich użyteczności. Wyobrażałem sobie, że jeżeli odgadnę ich przeznaczenie, pozyskam zaraz siłę, której będę mógł użyć przeciwko Morlokom.

Nagle podbiegła do mnie Weena – tak nagle, że aż się przestraszyłem. Gdyby nie ona, nie zauważyłbym chyba owego pochylenia podłogi.2 Kraniec sali, gdzie było wejście, znajdował się bowiem nad poziomem ziemi i był oświetlony za pomocą nielicznych wąskich okien, podobnych do szpar w murze. A im dalej się szło w dół, podnoszący się poziom gruntu zasłaniał stopniowo okna i w końcu idący znajdował się w piwnicy zwanej „londyńskim podwórzem'', gdzie światło docierało już tylko przez wąski otwór u góry. Z wolna posuwałem się naprzód, dziwiąc się machinom. Byłem zanadto nimi zajęty, aby dostrzec, że robi się coraz ciemniej, i dopiero wzrastający niepokój Weeny zwrócił moją uwagę. Spostrzegłem wtedy, że galeria niknie w głębi w zupełnym mroku. Zawahałem się, po czym rozejrzawszy się dookoła zauważyłem, że na podłodze mniej jest pyłu i powierzchnia jej nie jest już tak gładka i równa jak tam wyżej. Im dalej w głąb ciemnej czeluści, tym więcej drobnych śladów stóp. W tejże chwili odniosłem wrażenie, że obecni są tu Morlokowie, ja zaś tracę czas na to akademickie badanie machin. Zdałem sobie sprawę, że jest już dobrze po południu i że nie mam dotąd ani broni, ani schronienia, ani żadnych środków do rozniecenia ognia. Przy tym z głębokich mroków galerii dolatywało szczególne dreptanie i takie same dziwne szmery, jakie już raz słyszałem podówczas w głębi studni.

Schwyciłem Weenę za rękę. Naraz błysnęła mi myśl i puściwszy rękę Weeny poszedłem do machiny, z której sterczał drążek czy też dźwignia podobnie jak przy zwrotnicach. Wdrapawszy się na podium i uchwyciwszy drążek oburącz, nacisnąłem go z całej siły. Nagle Weena, pozostawiona sama w środkowej części hali, zaczęła płakać. Udało mi się ocenić wytrzymałość drążka od jednego rzutu oka, bo złamał się po jednominutowym naciskaniu, i do płaczącej pośpieszyłem już z maczugą w ręku, nadto wystarczającą do rozbicia łba każdemu Morlokowi, którego bym napotkał. Gorąco pragnąłem zabijać! Myślicie sobie pewno, że to nieludzkie zabijać swych potomków. Ale ja wówczas w żaden sposób nie mogłem nic człowieczego znaleźć w tych istotach. Tylko wzgląd na Weenę, której nie chciałem opuszczać, oraz przekonanie, że jeżeli zechcę pragnienie swe zaspokoić, może na tym ucierpieć wehikuł czasu, powstrzymały mnie od zapuszczenia się w głąb galerii i zabijania tych bestii, których głosy już mnie dochodziły.

Z maczugą w jednej ręce, drugą prowadząc Weenę przeszedłem więc z tej galerii do innej, jeszcze większej, która na pierwszy rzut oka przypomniała mi kaplicę wojskową obwieszoną postrzępionymi sztandarami. Zorientowałem się jednak, że szare poszarpane łachmany, które zwisały z jednej i z drugiej strony galerii, są butwiejącymi szczątkami książek. Od dawna to wszystko gniło, rozłaziło się, rozsypywało i nie znać było już na tym żadnych śladów druku. Lecz tu i ówdzie spaczone okładki i popękane okucia metalowe dość wymownie opowiadały dzieje tego przybytku. Gdybym był literatem, moralizowałbym może na temat marności wszelkich ambicji; lecz w danych okolicznościach uderzył mnie tylko z gwałtowną mocą ogrom zmarnowanej pracy, o jakiej świadczyła ciemna otchłań butwiejącego papieru. Muszę przyznać, że w owym czasie myślałem głównie o «Spekulacjach Filozoficznych»3 i o moich własnych siedemnastu pracach z optyki fizycznej.

 

Następnie po szerokich schodach weszliśmy do czegoś, co mogło być niegdyś galerią chemii technicznej. Tutaj miałem niemałą nadzieję poczynić użyteczne odkrycia. Z wyjątkiem miejsca, gdzie zapadł się był dach, galeria zachowana była w dobrym stanie. Chciwie przeglądałem każdą nie uszkodzoną gablotkę; wreszcie w jednej, hermetycznie zamkniętej, znalazłem pudełko zapałek. Skwapliwie potarłem jedną na próbę: były zupełnie dobre; nawet nie zwilgły.

– Tańcz! – krzyknąłem do Weeny w jej języku, teraz bowiem miałem już broń przeciwko tym strasznym istotom, których oboje takeśmy się lękali! I w tym opuszczonym muzeum, na grubym dywanie kurzu, ku wielkiemu zachwytowi Weeny uroczyście wykonałem coś w rodzaju wielce złożonego tańca, gwiżdżąc, o ile mogłem, wesołą piosenkę. Był to częściowo skromny kankan i taniec posuwisty, i pląsy z przysiadami (o ile na to pozwalały moje poły), i wreszcie coś własnego pomysłu – jak wiecie bowiem, jestem urodzonym wynalazcą.

I myślę sobie teraz, że jak dla owego pudełka zapałek wymknięcie się zagładzie czasu w ciągu niepamiętnych lat było w najwyższym stopniu zadziwiające, tak dla mnie znowu stało się to szczęściem niewymownym. Co więcej – to już prawdziwy cud – znalazłem też coś daleko jeszcze osobliwszego, mianowicie – kamforę. Znajdowała się w zapieczętowanym słoiku, który przypadkowo, jak sądzę, był rzeczywiście hermetycznie zamknięty. Z początku sądziłem, że jest to wosk parafinowy, i rozbiłem szkło. Lecz zapach kamfory nie dopuszczał pomyłki. Wśród powszechnego zniszczenia udało się materii lotnej przetrwać może całe tysiące wieków. Przypomniało mi to widziane niegdyś malowidło sepią z belemnitu kopalnego, który chyba jeszcze przed milionem lat musiał zamrzeć, aby się ostatecznie zamienić w skamielinę kopalną. Już miałem kamforę porzucić, gdy przypomniałem sobie, że jest to łatwo palne ciało, które płonie dobrym, jasnym płomieniem i jest zatem wyborną świecą. Włożyłem więc kamforę do kieszeni. Nie znajdowałem jednak materiałów wybuchowych ani żadnych środków do wyłamania brązowych drzwi. Dotychczas ów stalowy drąg był najużyteczniejszym przedmiotem, jaki znalazłem. Niemniej jednak opuściłem galerię pokrzepiony na duchu.

Nie zdołam wam opowiedzieć wszystkiego, co mi się wydarzyło w ciągu tego długiego popołudnia. Trzeba by dużego wysiłku pamięci, aby przypomnieć sobie kolejno to, co się widziało i przeżyło. Pamiętam długą galerię zardzewiałej broni; pamiętam, jak wahałem się pomiędzy drążkiem, który już miałem, a siekierą czy też mieczem. Nie mogłem jednak zabrać obojga, a mój drążek żelazny wydawał mi się najlepszy na owe drzwi z brązu. Była również w muzeum wielka liczba dział, pistoletów i strzelb. Większość zmieniła się już w kupę rdzy, lecz niektóre były z jakiegoś nowego metalu i wydawały dobry dźwięk. Natomiast naboje i proch, jakie mogły tu być niegdyś, dawno już obróciły się w pył.

Jeden róg sali był zrujnowany: być może wskutek wybuchu wśród nagromadzonych okazów. W innym miejscu stały rzędem bożki: polinezyjskie, meksykańskie, greckie, fenickie – z każdego, jak myślę, zakątka ziemi. Tutaj, ulegając niepowstrzymanemu popędowi, napisałem swe nazwisko na nosie steatytowego potwora z Ameryki Południowej, który szczególnie mnie zajął.

Im bliżej wieczora, tym bardziej słabło moje zainteresowanie zbiorami. Przechodziłem z jednych galerii do drugich, zakurzonych, cichych, w części zrujnowanych. Okazy w nich były już tylko kupami rdzy i lignitu; rzadko napotykałem trochę lepiej zachowane eksponaty. W jednym miejscu znalazłem się nagle obok małego modelu kopalni i przez prosty przypadek dostrzegłem w hermetycznie zamkniętym pudełku dwa dynamitowe naboje! Wykrzyknąłem „Eureka!'' i z radością rozbiłem pudełko. Potem dopiero przyszło zwątpienie. Zawahałem się. Wybrawszy następnie na przeprowadzenie doświadczenia niewielką boczną galerię, zrobiłem próbę. Nigdy nie czułem podobnego rozczarowania jak wówczas, gdym pięć, dziesięć, piętnaście minut czekał na wybuch, który nie nadchodził. Z pewnością były to tylko modele. Jestem przekonany, że gdyby było inaczej, zniszczyłbym i wysadził w sfery niebytu i białego sfinksa, i brązowe drzwi i, jak się okazało, jedyne me widoki odnalezienia wehikułu czasu.

Potem dopiero, jak sądzę, przeszliśmy na niewielkie wewnętrzne podwórze pałacu, które było trawnikiem, a rosły na nim trzy owocowe drzewa. Odpoczęliśmy i pokrzepili się. Przed zachodem słońca zacząłem się rozglądać w położeniu. Noc już nadciągała, a dotąd jeszcze nie znalazłem nieprzystępnego schronienia. Mało mnie to jednak niepokoiło. Miałem w posiadaniu swym przedmiot, który był może najlepszą bronią przeciwko Morlokom – zapałki! Miałem nadto w kieszeni kamforę, na wypadek gdybym potrzebował płomienia. Zdawało mi się, że najlepiej będzie spędzić noc na otwartym powietrzu pod osłoną ognia. Z rana urządzi się wyprawę po wehikuł czasu. Dotychczas jako jedyne narzędzie do tego celu miałem stalową maczugę. Obecnie jednak, w miarę zdobywania doświadczenia, inaczej już podchodziłem do owych drzwi z brązu. Dotychczas powstrzymywałem się od wyłamania ich głównie przez wzgląd na tajemnicze wnętrze. Drzwi te nie sprawiały wrażenia przeszkody bardzo silnej i spodziewałem się, że mój żelazny drąg zupełnie się nada do tego celu.

2nie zauważyłbym chyba owego pochylenia podłogi – być może podłoga nie była pochyła, lecz samo muzeum zbudowane zostało na zboczu wzgórza. [przypis autorski]
3«Spekulacje Filozoficzne» – ang. «Philosophical Transactions of the Royal Society» (czasopismo naukowe wydawane od 1665 r.). [przypis edytorski]