bepul

Wehikuł czasu

Matn
O`qilgan deb belgilash
Shrift:Aa dan kamroqАа dan ortiq

Nic więc dziwnego, że w ciszy złotego wieczora aż podskoczyłem na samą myśl o raju społecznym. Przypuszczałem, iż poradzono sobie z tą przeszkodą, jaką jest przyrost ludności, i ludność też wzrastać przestała.

Lecz wraz ze zmianą warunków przychodzi też i nieuchronne przystosowanie się do zmiany. Jeżeli wiedza biologiczna nie jest jedynie stekiem błędów, co zatem pobudza inteligencję i energię człowieka? Trudy i wolność: oto warunki, pośród których człowiek czynny, silny i rozważny ostaje się, a słabszy ginie, i które wynagradzają współdziałanie ludzi zdolnych, wynagradzają opanowanie, stanowczość i cierpliwość. A instytucja rodziny i wszystkie te uczucia, które w niej i z niej powstają, dzika zazdrość, troska o potomstwo, poświęcenie rodziców – wszystko to znajdowało usprawiedliwienie i poparcie w związku z niebezpieczeństwami grożącymi młodemu pokoleniu. Gdzie są obecnie owe grożące niebezpieczeństwa? Powstaje oto i rośnie ciągle nowy prąd: przeciwko zazdrości małżeńskiej, przeciwko wybujałemu macierzyństwu, przeciwko namiętności wszelkiego rodzaju. Wszystkie te rzeczy są już teraz sprzeczne z potrzebami wygodnego życia jako przeżytki barbarzyńskiej epoki, zgrzyty w bycie wykwintnym i przyjemnym.

Pomyślałem sobie o wątłych istotach przyszłości, o ich słabej inteligencji, o ogromnych, a tak licznych ruinach i przypomnienie to potwierdziło tylko moją wiarę w doskonałe podbicie przyrody przez człowieka przyszłości. Po walce bowiem następuje pokój. Ludzkość była dawniej silna, energiczna, inteligentna i użyła swej bujnej żywotności do zmieniania warunków, w których żyła. I teraz nastąpiło oto oddziaływanie owych zmienionych warunków, bowiem wśród doskonałej wygody i bezpieczeństwa niestrudzona energia, która w nas jest siłą, staje się słabością.

Nawet w naszych czasach pewne dążności i pragnienia, niegdyś konieczne do życia, mogą być źródłem niepowodzeń. Odwaga fizyczna i umiłowanie walki, na przykład, niewielką są dziś pomocą; mogą nawet okazać się przeszkodą dla człowieka cywilizowanego, zaś w stanie absolutnego bezpieczeństwa i równowagi fizycznej umysłowe, jak i fizyczne zalety będą najzupełniej zbyteczne. Od niezliczonych już lat – myślałem sobie – nie było tu ani grozy wojny, ani gwałtu jednostki; nie było też niebezpieczeństwa ze strony dzikich zwierząt; nie było epidemii oszczędzającej jedynie silne fizycznie jednostki ani wreszcie potrzeby pracy. Do takiego życia ci, których nazywamy słabymi, są równie dobrze przystosowani jak silni; słabi już nie są w istocie słabi – co więcej, daleko bardziej przystosowują się oni do warunków życia, gdy tymczasem silnych pożera energia, dla której nie znajdują ujścia. Bez wątpienia, wyszukana piękność budynków, na które patrzyłem, była wynikiem ostatnich wysiłków bezcelowej już energii ludzkiej, bujnym rozkwitem poprzedzającym erę wiecznego pokoju, w którym ludzkość doszła do idealnie harmonijnego zespolenia się z warunkami, w jakich żyła. Taki los spotykał zawsze energię w bezpieczeństwie: zwracała się ona do sztuki i erotyzmu, a po nich znowu zawsze przychodziła słabość i rozkład.

W czasach, na które patrzyłem, ów pęd do sztuki wygasł już był zupełnie. Ustroić się w kwiaty, potańczyć, pośpiewać w świetle słonecznym: tyle tylko pozostało z artystycznych zamiłowań – nic więcej. A i to nawet zaniknie wśród radosnej bezczynności. My, ludzie, ostrzymy się na kamieniu szlifierskim bólu i konieczności, a tutaj doznałem właśnie wrażenia, jak gdyby ów nienawistny kamień nareszcie został skruszony.

Gdy tak stałem przy zapadającym coraz bardziej zmierzchu, zdawało mi się, żem w tym prostym objaśnieniu ujął zagadkę świata – całą tajemnicę tego rozkosznie żyjącego ludu. Prawdopodobnie środki, jakich użyli przeciw przyrostowi ludności, były aż nadto skuteczne i zaludnienie raczej się zmniejszało, niż utrzymywało w mierze. To tłumaczyło istnienie opuszczonych ruin. – Bardzo proste było moje objaśnienie i chyba łatwe do przyjęcia, jak to się dzieje z większością teorii opartych na błędzie.

Rozdział V

Gdy tak stałem rozmyślając o tym nazbyt doskonałym triumfie człowieka, księżyc w pełni, żółty i wypukły, wzeszedł na północo-wschodzie w powodzi srebrzystego światła. Jasne, drobne figurki przestały się uwijać. Przeleciała milcząca sowa. Chłód nocy przejmował mnie dreszczem. Postanowiłem zejść i poszukać miejsca na nocleg.

Spojrzałem na znany mi już budynek, po czym wzrok mój powędrował ku postaci białego sfinksa na brązowym piedestale; posąg stawał się coraz wyraźniejszy, w miarę jak rozjaśniało się światło wschodzącego księżyca. Widziałem srebrną brzozę obok niego. Spostrzegłem kępę rododendronów, ciemniejącą w bladym świetle, i mały trawnik, na który jeszcze raz się obejrzałem. Dziwny niepokój zmroził pogodę mego umysłu. – Nie – powiedziałem sobie śmiało – to nie jest ten trawnik.

A jednak to był ten sam trawnik! Biała, trędowata twarz sfinksa zwrócona była ku niemu. Czy wystawicie sobie wrażenie, jakiego naraz doznałem? Nie, nie zdołacie sobie wyobrazić. – Mój wehikuł czasu zniknął!

Nagle, niczym cios w twarz, uderzyła mnie myśl, iż na zawsze może utraciłem mój świat, który zostawiłem, i bez ratunku już pozostanę tu w nowym, tak dziwnym, tajemniczym świecie… Sama myśl o tym sprawiała mi najprawdziwszy fizyczny ból. Czułem, że chwyta mnie on za gardło i dusi. Po chwili ogarnął mnie paniczny strach, w podskokach biegłem wielkimi susami po pochyłości. Raz upadłem jak długi, podrapałem sobie twarz, pokaleczyłem się, ale nie traciłem czasu na tamowanie krwi. Skakałem i biegłem, wciąż czując ciepłą strugę na twarzy i podbródku. Przez cały czas mówiłem sobie: – Odsunęli go cokolwiek, zepchnęli w krzaki na ścieżkę.

Biec jednak nie przestawałem i pędziłem, co sił w nogach. A jednak przez cały ten czas byłem przekonany, że nastąpi coś strasznego; wiedziałem, że owo pocieszanie się nadzieją jest niedorzeczne. Instynktownie czułem, że raz na zawsze utraciłem moją machinę. Oddychałem z trudnością. Przypuszczam, że całą odległość od wierzchołka do trawnika, jakieś dwie mile angielskie, przebiegłem może w dziesięć minut; a przecież nie jestem już młody. Biegnąc kląłem głośno mą szaloną lekkomyślność i traciłem oddech od krzyku. Krzyczałem głośno, lecz nikt nie odpowiadał. Żadna żywa istota nie zaszemrała nawet w tym świecie oświetlonym przez księżyc.

Gdy dobiegłem do trawnika, ziściły się moje najgorsze obawy. Machiny – ani śladu! Zrobiło mi się słabo i zimno, gdy spojrzałem na pustą przestrzeń wśród ciemnych rododendronów. Z wściekłością biegałem dookoła, szukając machiny w czarnej gęstwinie krzaków, albo też przystawałem nagle, w szale rwąc włosy. Nade mną wznosił się sfinks na brązowym piedestale, biały, jaśniejący, trędowaty w urocznym świetle księżyca; wyglądał tak, jakby się uśmiechał szydząc z mojego nieszczęścia.

Mogłem się był pocieszyć tym, że to mali ludzie schowali gdzieś może machinę, gdybym nie był przekonany o ich nieudolności fizycznej i umysłowej. I oto zaczęła nurtować mnie świadomość istnienia jakiejś nie znanej mi potęgi, która pozbawiła mnie wehikułu! Jednego tylko byłem pewny, że choćby na tym tu świecie zrobiono dokładną kopię machiny, to nie będzie ona mogła poruszać się sama w czasie. Sposób przymocowania dźwigni – który pokażę wam później – uniemożliwiał puszczenie jej w ruch po odjęciu dźwigni. Zabrano ją jednak z miejsca i ukryto… tylko gdzie, gdzie?

Sądzę, żem musiał wpaść w szał. Pamiętam, że biegałem gwałtownie w jedną i drugą stronę dookoła sfinksa pomiędzy drzewami oświetlonymi przez księżyc i spłoszyłem jakieś białe zwierzę, które w ciemnościach wziąłem za małego jelonka lub sarnę. Pamiętam również, że podczas tej nocy waliłem w krzaki zaciśniętymi pięściami, aż podrapałem dłonie do krwi – istotnie, krwawiły od łamanych gałęzi.

Po tym wszystkim łkając i szlochając z rozpaczy dopadłem do dużego budynku z kamienia.

Wielka sala była ciemna, cicha i opuszczona. Pośliznąłem się na nierównej podłodze i upadłem na malachitowy stół, silnie tłukąc sobie udo. Zapaliłem zapałkę. Szedłem dalej, aż znalazłem się za ową zakurzoną zasłoną, o której już mówiłem poprzednio.

Stamtąd wszedłem do drugiej wielkiej sali zasłanej poduszkami, na których spało około dwudziestu może małych istot. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że moje powtórne zjawienie się przejęło ich zdumieniem, nagle bowiem pozrywali się wydając bezmyślne głosy, dziwiąc się przy tym trzaskowi i światłu zapałki; zapomnieli już bowiem o zapałkach.

– Gdzie mój wehikuł czasu? – wrzeszczałem jak rozzłoszczone dziecko szarpiąc ich i potrząsając jednego po drugim.

Musieli patrzeć na mnie jak na wariata. Niektórzy śmiali się, inni spoglądali z bolesnym przerażeniem. Otoczyli mnie kołem. Wpatrywałem się w nich już teraz spokojniej; wróciła mi rozwaga. Zrozumiałem, że postępuję jak głupiec, jak tylko można najgorzej w danych warunkach, starając się obudzić w nich uczucie strachu. Powinienem był wiedzieć, wnioskując z ich zachowania w ciągu dnia, że przecież musieli już zapomnieć, co to strach.

Nagle rzuciłem zapałkę i potrącając jednego z nich w biegu wpadłem na oślep z powrotem do jadalni i wybiegłem na światło księżyca. Usłyszałem za sobą przerażone głosy i szybkie stąpanie drobnych nóżek. Biegali bezładnie i potykali się. Nie przypominam sobie już, co robiłem, gdy tymczasem księżyc wzbił się wysoko na niebie. Przypuszczam, że nieprzewidziana strata – strata jedyna w swym rodzaju – doprowadziła mnie do szaleństwa. Czułem, że jestem bez nadziei odcięty od mego świata, w którym żyłem, że jestem dziwnym zwierzęciem w nieznanym kraju. Miotałem się ustawicznie, krzycząc i wyrzekając głośno na Boga i los. Pozostało mi wspomnienie strasznego znużenia po długiej nocy spędzonej w rozpaczy; pamiętam żywo, jak patrzyłem to w jedną, to w drugą stronę, jak pełzałem wśród ruin oświetlonych przez księżyc natykając się na dziwne jakieś istoty w czarnym cieniu. Wreszcie, gdy położyłem się na trawie niedaleko sfinksa, zapłakałem w skrajnej rozpaczy.

 

Nic mi też nie pozostało, prócz rozpaczy.

Potem usnąłem, a gdym się przebudził, dzień już był jasny i para wróbli podskakiwała na trawie koło mnie. Mogłem ich dosięgnąć ręką.

Podniosłem się czując świeżość poranku, starając się przypomnieć sobie, jak się tu dostałem i dlaczego odczuwam tak wielkie opuszczenie i rozpacz. Naraz rozjaśniło mi się w głowie. W pełnym, otrzeźwiającym świetle dnia mogłem już odważnie rozejrzeć się w mym położeniu. Spostrzegłem szalony nierozum, jaki wykazałem ubiegłej nocy, i byłem już teraz w stanie wszystko sobie rozważyć. Przypuśćmy, że stało się najgorsze – powiedziałem – przypuśćmy, że machina przepadła, może została zniszczona. Wypada być spokojnym, cierpliwym, obeznać się ze zwyczajami ludu, dowiedzieć się, w jaki sposób poniosłem stratę, przekonać się, czy nie mógłbym dostać potrzebnych materiałów i narzędzi dla zrobienia w ostateczności nowej zupełnie machiny. Niechże to będzie moja jedyna nadzieja. Licha to nadzieja, co prawda, ale w każdym razie lepsza od rozpaczy. A poza tym obcy świat wokół mnie był piękny i ciekawy.

Prawdopodobnie jednak machina była tylko gdzieś schowana. Powinienem być spokojny i cierpliwy, odnaleźć miejsce jej ukrycia i odzyskać ją siłą lub podstępem.

Z tą myślą podniosłem się i zacząłem upatrywać miejsca, gdzie mógłbym się wykąpać. Czułem się zmęczony, odrętwiały, zabrudzony po podróży. Świeżość poranku wzbudziła we mnie chęć odświeżenia się. Wzburzenie moje minęło. Rzeczywiście, gdym się lepiej zastanowił, sam dziwiłem się swemu niezwykłemu podnieceniu owej nocy. Starannie zbadałem grunt koło trawnika. Straciłem trochę czasu na próżne zapytania, z którymi się zwracałem, o ile mogłem, do przechodzących drobnych ludzi. Nie rozumieli mojej mimiki; niektórzy po prostu milczeli; inni sądzili, że to żart, i śmiali się ze mnie. Miałem jedno z najtrudniejszych na świecie zadań: musiałem powstrzymywać me ręce, rwące się do ich ślicznych, uśmiechniętych twarzyczek. Był to jakiś wariacki szał; lecz licho zrodzone ze ślepego strachu i gniewu z trudnością daje się okiełznać, ciągle gotowe skorzystać z miotającego mną niepokoju.

Lepsze wskazówki dała mi darń. Znalazłem na niej bruzdę między piedestałem sfinksa, a śladami mych stóp w miejscu, gdzie zaraz po przybyciu mocowałem się z wywróconym wehikułem. Były inne jeszcze ślady usunięcia przyrządu: dziwnie wąskie, drobne odciski stóp, podobne do tych, jakie mógłby pozostawić po sobie chyba leniwiec – on to bowiem przyszedł mi na myśl. Skierowało to moją uwagę na piedestał.

Zdaje mi się, iż wam mówiłem, że piedestał był z brązu. Nie była to naga tylko bryła, ze wszystkich bowiem stron zdobiły go kunsztownie rzeźbione płyty. Podszedłem bliżej i uderzyłem w jedną z płyt; piedestał był wewnątrz pusty. Przyglądając się uważnie płytom przekonałem się, że nie tworzą całości z obramowaniem. Nie było w nich rączek ani dziurek od kluczy i jeżeli tablice te istotnie były drzwiczkami, mogły się otwierać tylko od wewnątrz. Jedno już teraz było dla mnie dostatecznie jasne: nie musiałem się zbytnio zastanawiać, by się domyślić, iż mój wehikuł czasu znajduje się wewnątrz piedestału. Inna sprawa: jak się tam dostał?

Spostrzegłem głowy dwóch ludzi ubranych na pomarańczowo, którzy szli ku mnie przez zarośla pod okrytymi kwieciem jabłoniami. Zwróciłem się z uśmiechem i kiwnąłem na nich; podeszli. Wskazując piedestał, starałem się wyłożyć im swe żądanie, aby mi go otworzyli. Lecz ludzie owi po pierwszym moim ruchu zachowali się w prawdziwie dziwny sposób. Nie wiem, jakim wyrazem mam określić ich miny. Przypuśćcie, że uczyniliście wysoce nieprzyzwoity gest wobec subtelnej kobiety, a będziecie mieli to, na co ja patrzałem. Odeszli, jakby ich spotkała najwyższa obraza. Zupełnie z takim samym skutkiem zapytałem później miłego jakiegoś chłopczyka w białym stroju. Widząc jego zachowanie zacząłem, do pewnego stopnia, wstydzić się za siebie. Lecz, jak wiecie, musiałem odzyskać koniecznie wehikuł czasu; spróbowałem raz jeszcze go zapytać. Gdy się odwrócił jak inni, straciłem cierpliwość. W trzech susach znalazłem się koło niego, chwyciłem go za kark i zacząłem ciągnąć do sfinksa. Spojrzałem mu w twarz: było na niej przerażenie i odraza. Puściłem go wolno.

Nie uznałem się jednak za pobitego. Waliłem pięściami w brązową tablicę. Zdawało mi się, że słyszę wewnątrz jakiś szmer – dokładnie mówiąc – sądziłem, że słyszę dźwięki podobne do chichotu. Ale musiałem się mylić. Wziąłem duży kamień znad rzeki, wróciłem i dopóty kułem nim w podstawę, dopóki nie spłaszczyłem wypukłego obramowania. Śniedź z tablicy odpadała małymi płatkami. Drobny ludek musiał słyszeć w odległości dwóch mil angielskich dokoła, jak kułem uderzając gwałtownie, lecz nikt nie nadchodził. Całą gromadę ich widziałem na pochyłości pagórka; spoglądali na mnie lękliwie, ukradkiem. Wreszcie zmęczony, zziajany usiadłem, zamierzając pilnować tego miejsca. Nie byłem jednak w stanie czuwać długo, bo się bardzo niepokoiłem. Zbyt wiele jest we mnie cech człowieka Zachodu, abym mógł czekać bezczynnie. Mogę lata pracować nad jednym zagadnieniem, ale co innego czekać dwadzieścia cztery godziny bezczynnie.

Po pewnym czasie odszedłem i zacząłem bez celu przechadzać się po zaroślach w okolicy pagórka.

– Cierpliwości – mówiłem do siebie. – Jeżeli chcesz odzyskać machinę, powinieneś zostawić sfinksa w spokoju. Jeżeli zamierzają ci ją wydrzeć, nic dobrego nie przyjdzie z psucia brązowych tablic; jeżeli zaś nie mają takiego zamiaru, to ci ją zwrócą, jak tylko będziesz umiał się o nią zapytać. Nie ma sensu dociekać wszystkich tych tajemnic i zagadek, bo to prosta droga do obłędu. Staraj się zrozumieć ten świat. Poznaj jego obyczaje, rozglądaj się bacznie, wystrzegaj się zbyt pochopnych wniosków. W końcu znajdziesz klucz do wszystkiego.

Myśl o latach, jakie spędziłem na badaniach i pracy, by znaleźć się kiedyś w przyszłości, i gwałtowne pragnienie, by się z niej teraz wydostać, ukazały mi całą śmieszność mego położenia. Sporządziłem na siebie najbardziej skomplikowaną i beznadziejną pułapkę, jaką kiedykolwiek człowiek wymyślił. A chociaż sam wszystko zrobiłem, sam już nic odrobić nie zdołam. I zacząłem się śmiać na całe gardło.

Przechodząc przez ogromny pałac zauważyłem, że mały ludek mnie unika. Może tak mi się tylko zdawało, a może miało to pewien związek z moim szturmowaniem do brązowych wrót. W każdym razie byłem pewny, że mnie unikają. Starałem się jednak nie zwracać na to uwagi i w ciągu dnia lub dwóch wszystko powróciło do dawnego stanu. Czyniłem takie postępy w ich mowie, na jakie tylko stać mnie było, a nadto prowadziłem tu i ówdzie badania. Co się tyczy nauki języka, możliwe jest, że nie pojąłem jego subtelności, a może też język ten odznaczał się nadmierną prostotą – składał się on bowiem prawie wyłącznie z rzeczowników i czasowników. Prawdopodobnie mało w nim było – jeżeli w ogóle były – pojęć oderwanych. Również rzadko używano przenośni. Mowa ich składała się zasadniczo ze zdań prostych, z dwóch nawet wyrazów złożonych, i nie udawało mi się wyrazić ani też pojąć nic prócz najprostszych myśli. Postanowiłem sprawę wehikułu i tajemnicę drzwi brązowych pod sfinksem ukryć w najdalszym zakątku pamięci, dopóki pogłębiająca się znajomość języka nie doprowadzi mnie na powrót do nich w sposób już naturalny.

Pewne jednakże uczucia, jak pojmujecie, trzymały mnie wciąż na uwięzi w promieniu paru mil od miejsca, gdzie wylądowałem.

O ile mogłem zauważyć, wszędzie panował taki sam bujny rozkwit, jak w dolinie Tamizy. Z każdego pagórka, na jaki wszedłem, widziałem mnogość wspaniałych budowli urozmaiconych w nieskończoność pod względem stylu i materiału. Takie same kępy drzew wiecznie zielonych, takie same drzewa obciążone kwieciem i olbrzymie niczym drzewa paprocie. Tu i ówdzie błyszczała woda jak srebro, a dalej ląd podnosił się w faliste niebieskawe pagórki i gdzieś daleko zlewał się z błękitem nieba.

Niezwykłym szczegółem, który mnie teraz przed innymi zaciekawiał, były osobliwego rodzaju okrągłe studnie; niektóre z nich, jak mi się zdawało, sięgały znacznej głębokości. Jedna znajdowała się przy ścieżce wiodącej na wzgórze, tej samej, którą szedłem w pierwszej mojej wędrówce. Studnia ta podobnie jak inne była okuta brązem, misternie wykończona i osłonięta niewielką kopułą od deszczu. Siedząc przy takiej studni i patrząc w czarną otchłań nie dostrzegłem wcale odblasku wody, nie mogłem też spostrzec odbijającego się światła zapałki. Lecz we wszystkich słyszałem jakiś łoskot, jakby odgłos wielkiej machiny. Po płomieniu zaś zapałki poznałem, że w te szyby wpływał stały prąd powietrza. Później w gardziel jednej studni rzuciłem skrawek papieru; nie spadł powoli na dół, lecz zniknął szybko porwany przez wlatujący w głąb pęd powietrza.

Po niejakim czasie zauważyłem pewien związek między owymi studniami a wysokimi wieżami, które tu i ówdzie stały na pochyłościach wzgórz. Powietrze drgało nad nimi w ciągłym falowaniu, podobnie jak drga nad rozprażonym w słońcu przybrzeżnym piaskiem w upalny dzień. Zestawiając te dwie okoliczności wyprowadziłem poważny wniosek o rozległym systemie wentylacji podziemnej, której prawdziwego znaczenia wszakże trudno się było domyślić. Z początku gotów byłem widzieć w tym pewien związek z urządzeniami sanitarnymi tego ludu. Wniosek taki nasuwał się sam, był jednak najzupełniej mylny.

Muszę tu przyznać, że niewiele dowiedziałem się o kanałach, rurach podziemnych i środkach komunikacji, oraz innych udogodnieniach w ciągu mego pobytu w krainie przyszłości. W niektórych wizjach utopii, w widzeniach przyszłych czasów, które czytałem, jest sporo szczegółów o budowlach, instytucjach społecznych itp. Nietrudno o nie, gdy się ma świat cały w swojej wyobraźni; ale są one wręcz nieprzystępne dla rzeczywistego podróżnika pośród takiej rzeczywistości, jaką ja tutaj spotkałem. Wyobraźmy sobie opowieść o Londynie, jaką powiezie do swego plemienia Murzyn świeżo przybyły z Afryki Środkowej! Czego on się dowie o towarzystwach kolei żelaznych, o ruchach społecznych, o telefonach i telegrafach, o towarzystwach sprzedaży parcel na raty, o urządzeniu poczt itp., jeżeli nawet nie zabraknie nam dobrej woli do wytłumaczenia mu tego wszystkiego. A czyż z tego, co rzeczywiście poznał, dużo się nauczą odeń lub czy mu uwierzą jego przyjaciele i ziomkowie, którzy podróży z nim razem nie odbyli? Pomyślcie teraz, jak wąska jest granica oddzielająca Murzyna od białego w czasach obecnych i jak szeroka była przepaść pomiędzy mną a ludźmi Złotego Wieku!

Zdawałem sobie sprawę z istnienia wielu niewidzialnych urządzeń służących mej wygodzie, lecz poza ogólnym wrażeniem zautomatyzowanej organizacji, obawiam się, że bardzo niewiele będę wam mógł o tym powiedzieć.

Na przykład – co do kwestii grzebania zmarłych – nie dostrzegłem zupełnie żadnego śladu krematoriów ani też czegoś podobnego do grobów. Wpadłem na myśl, że może cmentarze (lub krematoria) są gdzieś poza obrębem moich poszukiwań. Pytanie to zadawałem sobie z całą rozwagą, a ciekawość moja w pierwszej chwili doznała zupełnej porażki. Sprawa ta wprawiła mnie w podziw i byłem zmuszony uczynić dalsze spostrzeżenie, które mnie zdziwiło jeszcze bardziej: mianowicie że wśród tego ludu nie było starców, kalek ani chorych.

Muszę przyznać, że niedługo się zadowalałem najpierwszą mą teorią o zautomatyzowanej cywilizacji i upadającej ludzkości; a jednak nie byłem zdolny myśleć inaczej. Pozwólcie mi tu wyłożyć napotkane trudności.

Kilka większych pałaców, które poznałem, było tylko mieszkaniami, wielkimi jadalniami i sypialniami. Ani warsztatów, ani urządzeń jakiego bądź rodzaju nie dostrzegłem. A przecież ludzie ci ubierali się w ładne tkaniny, które co pewien czas musiały być sprawiane na nowo, sandały ich zaś, jakkolwiek pozbawione ozdób, były misternymi okazami wyrobów metalowych. Gdzieś te rzeczy musiały być przecież robione, a małe istoty nie objawiały cienia dążności wytwórczych; nie było ani sklepów, ani warsztatów, ani też urządzeń, które by wskazywały na dowóz z zewnątrz. Cały czas spędzali ci ludzie na miłej zabawie, na kąpaniu się w rzece, na półswawolnych romansach, na spożywaniu owoców i – spaniu. Nie mogłem zgoła dopatrzeć się, jak dalece zajmowały ich sprawy ekonomiczne.

A teraz co się tyczy wehikułu czasu; został on przez nie wiadomo kogo umieszczony we wnętrzu białego sfinksa. Po co? Nie dojdę tego nawet za cenę życia. Poza tym te puste studnie… te dziwne kolumny… Czułem, że tracę wątek. Czułem… jak by to wyrazić?… Przypuśćcie, że znaleźliście napis, w którym tu i ówdzie są zdania w wybornej angielszczyźnie, a wśród nich umieszczone inne, składające się z wyrazów, z liter nawet zupełnie wam nie znanych. Tak mi się tedy przedstawiał świat z roku 802 701, w trzecim dniu mego tam pobytu.

Tego dnia przypadkowo pozyskałem także osobliwego rodzaju przyjaciela. Zdarzyło się, iż przypatrywałem się małym istotom podczas kąpieli na mieliźnie, gdy jedna z nich dostała skurczów i prąd rzeki porwał ją i uniósł dalej. Prąd był szybki, lecz niezbyt silny, nawet dla średniej miary pływaka. Da wam to pojęcie o szczególnym niedołęstwie tych ludzi, gdy powiem wam, że nikt nie zrobił najmniejszego wysiłku dla ratowania drobnej istoty, która tonęła na ich oczach. Spostrzegłszy to, szybko zrzuciłem ubranie, przebiegłem w bród do pewnego punktu poniżej prądu, pochwyciłem biedną kruszynę i bezpiecznie wyniosłem ją na ląd. Rozcieranie ciała, które nawet nie trwało długo, szybko przywróciło jej przytomność i z zadowoleniem zobaczyłem, iż przyszła do siebie jeszcze przed moim odejściem. Miałem o nich wszystkich tak niepochlebne wyobrażenie, że nawet wcale nie spodziewałem się wdzięczności. Pod tym względem wszakże omyliłem się.

 

Wypadek wydarzył się rano. Po południu, jak przypominam sobie, znowu spotkałem małą kobietkę, gdy wracałem z wyprawy rozpoznawczej do głównej swej kwatery. Powitała mnie okrzykami radości i obdarzyła dużą girlandą kwiatów – widocznie zrobioną dla mnie. Pobudziło to moją wyobraźnię. Być może czułem się w istocie bardzo osamotniony. Zrobiłem w każdym razie wszystko, co można, aby okazać, ile sobie cenię jej podarek. Niedługo potem siedzieliśmy razem na małej ławeczce kamiennej, zajęci rozmową składającą się głównie z uśmiechów. Wyrażała ona swą przyjaźń tak, jak uczucia swe może wyrażać dziecko. Dawaliśmy sobie wzajemnie kwiaty, a ona całowała mi ręce. Ja robiłem to samo z jej rękami. Następnie próbowałem rozmawiać i dowiedziałem się, że ma na imię „Weena''i, imię, które wydało mi się dla niej stosowne, chociaż nie wiedziałem, co znaczy. Taki był początek dziwnej przyjaźni, która trwała tydzień, a jak się zakończyła – opowiem! Była zupełnie dziecinna. Wszędzie chciała być razem ze mną, wszędzie za mną chodzić; a gdy podczas pierwszej naszej wycieczki chciałem ją, zmęczoną chodzeniem, pozostawić na drodze, wówczas, wyczerpana, wołała za mną żałośnie. Należało jednakże raz już opanować zagadki tego nieznanego świata. Powiedziałem sobie, że nie po to dostałem się w przyszłość, aby prowadzić miniaturowy flirt.

Wielki był jednakże jej smutek, ilekroć ją porzucałem na drodze. Niekiedy nawet z rozpaczą wyrażała mi swój żal przy pożegnaniu, tak iż miałem tyleż niepokoju, co zadowolenia z jej przywiązania. Niemniej jednak była mi prawdziwie wielkim pokrzepieniem. Dopiero poniewczasie poznałem, jaką przykrość sprawiałem jej każdym rozstaniem. Dopiero wtedy pojąłem jasno, czym jest dla mnie, gdy już było za późno. Okazując mi bowiem na swój sposób troskę o mnie, mała laleczka sprawiała swym przywiązaniem to, że gdym wracał w okolice białego sfinksa, doznawałem takiego uczucia, jakbym powracał do domu. Zaledwie zszedłem z pagórka, wyczekiwałem już jej drobnej postaci przyodzianej w biel i złoto.

Od niej także dowiedziałem się, że przestrach nie porzucił jeszcze tego świata przyszłości. Była dość odważna we dnie i pokładała we mnie zadziwiającą ufność. Pewnego razu, gdym w chwili zniecierpliwienia zrobił groźną minę, ona roześmiała mi się w twarz. Obawiała się natomiast ciemności, mroku, rzeczy czarnych. Ciemność była dla niej jedynym źródłem strachu. Ów szczególnie silny lęk zniewolił mnie do rozmyślań i spostrzeżeń. Poznałem, między innymi, że mały ten lud po zmroku zbiera się w dużych domach i śpi gromadnie. Gdy wchodziło się tam bez światła, wtrącało się ich w zamęt i przerażenie. Po zmroku nigdy nie spotkałem nikogo; nikt nie chodził po dworze, nie spał przed domem. Zawsze jednak byłem tak nierozsądny, że zapominałem o tej lekcji strachu i upierałem się na przekór zgryzotom Weeny, aby spoczywać z dala od tego rozespanego tłumu. Martwiło ją to bardzo, lecz w końcu dziwne przywiązanie do mnie wzięło górę i w ciągu pięciu nocy naszej znajomości, wliczając w to ostatnią noc, spała oparłszy głowę na mym ramieniu.

Muszę jednak przerwać opowiadanie o niej, własne moje dzieje bowiem dopominają się już opowieści.

Obudziłem się o świcie niespokojny. Miałem bardzo przykre sny. Śniło mi się, że tonę i że anemony morskie chodzą mi po twarzy, obmacując miękkimi czułkami. Zerwałem się z dziwnym wrażeniem, że jakieś szarawe zwierzę wybiegło z pokoju. Próbowałem zasnąć na nowo, lecz czułem niepokój i udręczenie. Była to godzina brzasku, kiedy różne rzeczy wypełzają z mroku, kiedy wszystko jest bezbarwne i zarysowane ostro, a jednak nierzeczywiste. Wstałem i wstąpiłem w progi wielkiej sali, a następnie wyszedłem na kamienny taras przed pałacem. Przyszło mi myśl, żeby stać się cnotliwym z konieczności i zobaczyć wschód słońca.

Księżyc zachodził, a zamierające jego światło i pierwsza bladość brzasku mieszały się w ponury półmrok. Krzewy były czarne jak atrament, łąka ciemnoszara, a niebo bezbarwne ismutne. I zdało mi się, że na pagórku widzę duchy. Po trzykroć, gdy się wpatrywałem w pochyłość pagórka, widziałem białe postacie. Dwukrotnie dostrzegłem pojedynczą białą istotę, podobną do małpy, jak szybko biegła na wierzchołek wzgórza, a raz koło siebie ujrzałem kilka ich w gromadzie, jak niosły ciemne jakieś ciało. Oddaliły się z pośpiechem. Nie wiedziałem, co się z nimi stało; prawdopodobnie znikły w krzakach. Pamiętajcie, że dopiero się rozwidniało. Ogarnął mnie dojmujący chłód – owo nieokreślone uczucie wczesnego poranku, które musicie znać dobrze. Oczom własnym nie wierzyłem.

Gdy niebo na wschodzie się rozjaśniło, gdy powróciło światło dnia i świat odzyskał na powrót żywe swe barwy, przyjrzałem się bacznie okolicy. Nie spostrzegłem ani śladu białych postaci. Były widać istotami półmroku.

„Jeśli to były duchy – rzekłem do siebie – to ciekaw jestem, z którego wieku pochodzą''. Przyszedł mi do głowy dziwny pomysł Granta Allena, który mnie rozbawił. Allen dowodził, że jeżeli każde pokolenie umierając zostawia po sobie swe duchy, to w końcu przepełnią one świat. Podług tej teorii przybyła ich nieskończona ilość od przeszło ośmiuset tysięcy lat, nic przeto dziwnego, że zobaczyłem je aż cztery naraz. Nie zadowoliłem się jednak tym żartem i myślałem o tajemniczych postaciach całe rano, dopóki nadejście Weeny nie usunęło ich z mej myśli. Kojarzyły mi się one, nie wiedzieć czemu, z owym białym zwierzęciem, które spłoszyłem był podczas pierwszego gwałtownego poszukiwania wehikułu czasu. Weena była miłym darem otrzymanym w zamian za to, com utracił. Istotom owym przeznaczone było wkrótce straszliwiej zawładnąć moim umysłem.

Zdaje się, że już mówiłem, iż w Złotym Wieku było o wiele cieplej niż obecnie, ale nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego. Być może Słońce było gorętsze lub Ziemia krążyła bliżej Słońca. Mniema się powszechnie, że Słońce będzie stale coraz bardziej wystygało. Ludzie nie obznajomieni z tego rodzaju teoriami, na przykład Darwin młodszy, zapominają jednak, że planety muszą wreszcie jedna po drugiej spadać na macierzyste ciała niebieskie. Gdy się zdarzy taka katastrofa, Słońce zacznie świecić ze zdwojoną energią; możliwe więc, że któraś z planet wewnętrznych uległa już temu losowi przed mym przybyciem do świata przyszłości. W każdym razie Słońce było daleko gorętsze niż obecnie.

I oto podczas gorącego poranku – piątego dnia, jak sądzę – kiedy szukałem osłony przed żarem i upałem w ogromnych ruinach koło wielkiego domu, w którym jadałem i sypiałem, stała się rzecz straszna. Gdym się wdrapywał na spiętrzone rumowiska, spostrzegłem wąski korytarz, którego tylne i boczne okna były zasypane gruzem. W porównaniu z panującą na zewnątrz jasnością korytarz wydał mi się z początku niezwykle ciemny. Wszedłem ostrożnie, krok za krokiem, bo wskutek przejścia ze światła do ciemności przed oczyma migały mi barwne plamy. Nagle stanąłem jak wryty. Para oczu lśniących od odblasku światła dziennego goniła mnie w ciemnościach.