bepul

Wehikuł czasu

Matn
O`qilgan deb belgilash
Shrift:Aa dan kamroqАа dan ortiq

Uległem starej, instynktownej trwodze, jaką przejmują nas dzikie zwierzęta. Zacisnąłem pięści i patrzałem prosto w iskrzące się ślepia. Bałem się obrócić. Następnie przyszła mi do głowy myśl o owym zupełnym bezpieczeństwie, w jakim zdawała się żyć ludzkość. Przypomniałem sobie wówczas dziwny lęk przed ciemnością, jaki lud ten odczuwał. Zapanowawszy do pewnego stopnia nad strachem, postąpiłem krok naprzód i przemówiłem. Przypuszczam, że głos mój był twardy i niepewny. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem czegoś miękkiego. W tej chwili oczy moje zwróciły się w bok i znowu coś białego przebiegło obok. Obróciłem się z duszą na ramieniu i ujrzałem, jak dziwna, podobna do małpy postać z dziwacznie zwróconą na dół głową przebiegła za mną przez kawałek oświetlonej drogi. Potknęła się o złom granitu, zatoczyła i po chwili znikła w czarnym cieniu poza urwiskiem rozwalonego muru.

Wrażenie moje nie jest z pewnością dokładne. Wiem tylko, że była barwy brudnobiałej, o dziwnych oczach, dużych, szarawoczerwonych; wiem również, że miała konopiaste włosy na głowie i karku. Lecz, jak powiadam, znikła zbyt nagle, bym mógł się jej przyjrzeć. Nie zdołam nawet powiedzieć, czy biegła na czworakach, czy też tylko ramiona opuściła bardzo nisko, cała podana ku przodowi. Podążyłem za nią do drugiego rumowiska. Z początku nie mogłem jej znaleźć, ale po pewnym czasie dotarłem w głębokiej ciemności do jednego z okrągłych otworów podobnych do studni, o których już wspominałem, zasłoniętego powaloną kolumną. Zaświtała mi nagle myśl, czy nie znikła w otchłani studni? Zaświeciłem zapałkę i patrząc w dół ujrzałem małą białą postać z tymi samymi dużymi, jasnymi oczami, które patrzyły na mnie bez przerwy podczas owego odwrotu. Dreszcz mną wstrząsnął. Było to stworzenie podobne do pająka o ludzkich kształtach! Czepiając się ścian schodziło w dół studni. Teraz dopiero po raz pierwszy ujrzałem długi szereg metalowych szczebli i rączek, które tworzyły coś w rodzaju schodków prowadzących na dół. Zapałka poparzyła mi palce i wypadła z rąk, a gdym zapalił drugą, małego potworka już nie było.

Nie wiem, jak długo siedziałem patrząc w głąb studni. Dopiero po upływie pewnego czasu zdołałem dojść do przekonania, że istota, którą widziałem, była ludzką istotą. I tak stopniowo objawiła mi się prawda, że człowiek nie pozostał gatunkiem jednolitym, lecz zróżnicował się na dwa odmienne typy zwierzęce; że piękne dzieci ziemskiego świata nie były jedynymi potomkami naszego pokolenia, lecz że te wybladłe, wstrętne stwory mroku, które uciekały przede mną, miały również prawo do dziedzictwa wieków.

Myślałem o zagadkowych kolumnach i mojej teorii wentylacji podziemnej. Zaczynałem już rozumieć, do czego właściwie służą, i zapytywałem sam siebie: czym mogą być te lemury w mym schemacie doskonale zrównoważonej organizacji? W jakim stosunku pozostają do leniwej błogości pięknych ludzi na ziemi? Co się ukrywa tam w dole, na dnie tego szybu? Siedziałem na brzegu studni i mówiłem sobie, że bądź co bądź, nie mam się czego lękać i muszę zejść na dół dla rozwiązania zagadki. Jednocześnie bardzo się tego bałem.

Gdym się tak wahał, dwoje pięknych istot przebiegło ze słonecznego świata w cień. Mężczyzna ścigał kobietę w igraszce miłosnej i ciskał w nią kwiatami podczas gonitwy. Widząc mnie opartego o wywróconą kolumnę i wpatrującego się w głąb studni okazali przykre zakłopotanie. Widocznie źle widziane było przez nich, gdy ktoś zwracał uwagę na te głębiny, bo kiedy wskazałem na studnię i chciałem w ich języku zapytać, co by znaczyła, zmieszali się jeszcze bardziej i odwrócili ode mnie. Zajęły ich natomiast moje zapałki; zapaliłem jeszcze kilka, jedynie po to tylko, aby ich ubawić. Znowu zagadnąłem o studnię i znowu nie udało mi się otrzymać odpowiedzi. Pozostawiłem ich samych sobie, aby powrócić do Weeny i zobaczyć, czy się od niej czego nie dowiem. Różne myśli cisnęły mi się do głowy; domysły i spostrzeżenia układały się i prowadziły do nowych teorii. Miałem już teraz klucz do poznania funkcji tych studzien i wież wentylacyjnych, do zbadania tajemnicy duchów, pomijając już wskazówkę co do znaczenia drzwi brązowych i losów wehikułu czasu! W mglistych zarysach nasuwał mi się już pomysł rozwiązania zagadki ekonomicznej, która mnie tak żywo zajmowała.

Wyjaśniła się oto zagadka. Oczywiste było, że drugi rodzaj ludzki jest mieszkańcem podziemi. Trzy szczególnie okoliczności zmuszały mnie do mniemania, że rzadkie ukazywanie się tego gatunku na powierzchni było następstwem długotrwałego życia pod ziemią: po pierwsze, bladość właściwa stworzeniom żyjącym głównie pod ziemią – jak na przykład białe ryby w grotach Kentucky; następnie oczy duże, obdarzone zdolnością odbijania światła, a będące wspólnym znamieniem stworzeń nocnych – czego dowodem sowa i kot. Wreszcie ten rzucający się w oczy niepokój na widok światła słonecznego, to pośpieszne i ociężałe chronienie się w cień, osobliwe trzymanie głowy na świetle – wszystko to potwierdzało teorię o niezmiernej wrażliwości siatkówki oka.

Ziemia pod moimi stopami musiała być zapewne podziurawiona niezliczonymi tunelami będącymi siedliskiem nowej rasy ludzkiej; obecność zaś szybów wentylacyjnych i studzien wzdłuż pochyłości wzgórz, wszędzie z wyjątkiem doliny rzecznej, wskazywała, jak powszechne są ich rozgałęzienia. Cóż naturalniejszego nad przypuszczenie, że prace niezbędne dla dogodnego życia rasy podsłonecznej są wykonywane w tym sztucznym świetle podziemnym? Przypuszczenie to wydało mi się tak nęcące, że przyjąłem je od razu i zacząłem się zastanawiać, dlaczego rodzaj ludzki rozszczepił się na dwie części. Sądzę, że już chwytacie zarys tej teorii, jakkolwiek ja sam wkrótce przekonałem się, jak daleka jest ona od prawdy.

Patrząc na to z punktu widzenia problemów naszego wieku uznałem za całkiem jasne, że obecne stopniowe, lecz ograniczone jednak czasem zwiększanie się społecznej różnicy pomiędzy kapitalistą a robotnikiem jest kluczem do całego systemu. Zapewne wyda się to wam śmieszne, szalone i zupełnie nie do wiary, że istnieją już teraz pewne dowody na to, iż myśl ludzka dąży obecnie w tym kierunku. Już dzisiaj spostrzegamy tendencję do spożytkowania przestrzeni podziemnych dla mniej estetycznych celów cywilizacji. Istnieje na przykład w Londynie kolej podziemna, powstają nowe jej rozgałęzienia, tunele, podziemne pracownie i restauracje, a wszystko to mnoży się i rośnie. Dążność powyższa, jak sądzę, wzrastała ustawicznie, aż wreszcie przemysł stracił stopniowo przyrodzone prawo do światła dziennego. Sądzę więc, że schodzono coraz głębiej i głębiej, tworzono coraz większe i większe fabryki i spędzano w nich coraz więcej czasu, aż w końcu… A czyż dzisiaj robotnik z East Endu nie żyje już w tak sztucznych warunkach, że odcięty jest faktycznie od naturalnej powierzchni ziemi?

Nieustanny pęd bogaczy do wykwintu, przy stale się pogłębiającej różnicy między nimi a rzeszą nieokrzesanych biedaków, sprawia, że bogacze dążą nieustannie do zagarnięcia we własnym interesie znacznych obszarów na terenie kraju. Wokół Londynu na przykład prawie połowa ładniejszych okolic jest już niedostępna.

I właśnie owa stale pogłębiająca się przepaść, powstała na skutek stale się powiększającego wykwintu życia bogaczy i poziomu ich wykształcenia, udaremniać będzie coraz bardziej przenikanie ludzi z jednej warstwy do drugiej, uniemożliwiać awans społeczny przez zawarcie małżeńskich związków, co opóźnia jeszcze w chwili obecnej proces rozdziału społeczności na dwie odrębne warstwy. W końcu na powierzchni ziemi pozostaną posiadacze, których celem życia będzie przyjemność, wygoda i piękno, a pod powierzchnią ziemi pracujący lud, przy czym ludzie pracujący będą się przystosowywali coraz bardziej do warunków pracy. A gdy już raz to uczynią, bez wątpienia będą potem musieli płacić czynsz, głównie za samą tylko wentylację swych jaskiń. Jeżeli zaś odmówią, zostaną zagłodzeni i uduszeni w podziemiach. Ci spośród nich, których sama natura urobi na nieszczęśliwych i buntujących się, wymrą, aż w końcu zapanuje równowaga: ci, co przetrwają, będą już tak dobrze przystosowani do warunków życia pod ziemią i tak szczęśliwi w swoim położeniu, jak lud na powierzchni ziemi w swoim. Podług mego zdania, zarówno wykwintną piękność, jak i chorobliwą bladość przyniósł wyłącznie naturalny rozwój stosunków.

Wielki triumf ludzkości, o którym marzyłem, w odmiennym mi się już teraz przedstawiał świetle. Takiego rozkwitu wychowania moralnego i współdziałania powszechnego, jaki sobie wyobrażałem, nigdy nie było. Zamiast tego dostrzegłem prawdziwą arystokrację uzbrojoną w udoskonaloną wiedzę i rozwijającą logicznie dalej system przemysłowy doby obecnej. W jej triumfie było nie samo tylko proste opanowanie przyrody, lecz owładnięcie zarazem przyrodą i bliźnim. Taka w owym czasie była, uprzedzam, moja teoria. Nie miałem bowiem odpowiedniego przewodnika po idealnych obrazach książek utopijnych.

Przypuszczenie może być zupełnie mylne, utrzymuję jednak, iż jest najbardziej prawdopodobne. Lecz nawet i w tym przypuszczeniu cywilizacja zrównoważona, którą w końcu osiągnięto, dawno już musiała minąć swój zenit i obecnie nieuchronnie chyliła się ku upadkowi. Zbyt doskonałe bezpieczeństwo Podsłonecznych zawiodło ich na powolną drogę degeneracji, doprowadziło ich do ogólnego skarłowacenia pod względem wzrostu, siły i inteligencji. Teraz widziałem to już dostatecznie jasno. Nie wiedziałem jeszcze, jaki los spotkał Podziemnych, lecz z wyglądu Morloków – taką, nawiasem mówiąc, mieli oni osobliwą nazwę – których spotkałem, wnieść mogłem, że jako ludzie głębszej jeszcze ulegli przemianie niż Eloje, owa piękna rasa, którą naprzód poznałem.

Ogarnęły mnie później niepokojące wątpliwości. Po co Morlokowie zabrali moją machinę? Miałem bowiem już pewność, że to oni ją wzięli. Dlaczego zresztą Eloje, jeżeli to oni byli panami, nie mogą mi jej zwrócić? I dlaczego tak straszliwie obawiają się ciemności?

Wróciwszy, zacząłem wypytywać Weenę o ten świat podziemny; lecz tu znowu spotkało mnie rozczarowanie. Z początku nie rozumiała moich pytań, później stanowczo odmówiła odpowiedzi. Drżała tak, jak gdyby temat ten był dla niej nie do zniesienia, gdy zaś wywarłem na nią presję, może cokolwiek zbyt brutalnie, rozpłakała się. Były to jedyne łzy, prócz mych własnych, jakie widziałem w tym Złotym Wieku. Na ich widok przestałem od razu zadręczać się Morlokami i starałem się już tylko spędzić owe dowody dziedziczności ludzkiej z oczu miłego stworzenia. Wkrótce potem uśmiechała się już i klaskała w ręce, gdy uroczyście zapalałem zapałkę.

 

Rozdział VI

Może się to wam wyda dziwne, lecz dopiero po upływie dwu dni mogłem pójść po nowo znalezionej nici przewodniej w kierunku jedynie właściwej drogi. Czułem szczególną odrazę do tych białych ciał, które istotnie miały półspłowiałą barwę robaków tudzież innych rzeczy przechowywanych w spirytusie w muzeum zoologicznym i były odrażająco zimne w dotknięciu. Na odrazie mej zaciążył, być może, w znacznym stopniu wpływ uroczych Elojów, których wstręt do Morloków zaczynałem już teraz rozumieć.

Następnej nocy źle spałem. Prawdopodobnie zdrowie moje było cokolwiek nadwerężone. Ogarnęły mnie troska i zwątpienie. Raz czy dwa uczułem silny strach, bez dostatecznego powodu. Pamiętam, że po cichu wsunąłem się do wielkiej sali, gdzie w świetle księżyca spali mali ludzie – tej nocy Weena była razem z nimi – i czułem się uspokojony ich obecnością. W ciągu kilku ostatnich dni księżyc przebył właśnie ostatnią kwadrę, noce były coraz ciemniejsze i zaraz też owe brzydkie twory podziemi, te białe lemury, to nowe robactwo ukazywało się tłumniej. Przez owe dni czułem się jak ktoś, kto usiłuje wymknąć się nieuniknionemu obowiązkowi. Czułem, że wehikuł czasu odzyskać można tylko przez odważne wkroczenie do tych tajemniczych podziemi; a jednak tajemnicom tym nie śmiałem zajrzeć w oczy! Byłoby inaczej, gdybym miał towarzysza. Czułem się bowiem tak straszliwie osamotniony, iż przestraszało mnie nawet zejście na dół, w ciemności studni. Nie opuszczała mnie, zechciejcie to zrozumieć, świadomość nieustannie grożącego mi niebezpieczeństwa.

Lecz właśnie ów niepokój i niepewność pchały mnie coraz dalej w moich poszukiwaniach. Idąc na południowy zachód ku wsi, którą teraz nazywają Combe Wood, zauważyłem w oddali, w kierunku dziewiętnastowiecznego Banstead, duży zielony budynek różniący się znacznie od wszystkich dotąd widzianych. Był on największy z oglądanych przeze mnie pałaców lub ruin; fasadę miał w stylu wschodnim, a połyskliwa jego, bladozielona powierzchnia miała zielononiebieski odcień, właściwy pewnemu gatunkowi chińskiej porcelany. Owa odmienność w wyglądzie zewnętrznym budynku nasunęła mi myśl o odmiennym charakterze jego użyteczności; postanowiłem dotrzeć doń i zbadać. Ale że dzień chylił się już ku końcowi, a do celu doszedłbym dopiero po długiej i męczącej wędrówce, odłożyłem wyprawę na dzień następny i powróciłem do radosnych powitań i pieszczot małej Weeny. Nazajutrz wiedziałem już, że moja ciekawość poznania pałacu była tylko próbą oszukania samego siebie, próbą uniknięcia wyprawy, której się lękałem. Wreszcie powiedziałem sobie, że zejdę w podziemia bez dalszego już odkładania na później, i wczesnym rankiem udałem się do studni w pobliżu granitowych ruin.

Mała Weena biegła ze mną. Pląsała przy mym boku aż do studni, lecz gdy ujrzała, że nachylam się nad zrębem i spoglądam w dół, okazała dziwny niepokój.

– Do widzenia, mała Weeno – powiedziałem całując ją i stanąwszy przy samej studni zacząłem macać po ścianie, szukając szczebli do schodzenia. Muszę przyznać, że robiłem to śpiesznie, w obawie, aby mnie nie opuściła odwaga!

Weena z początku patrzyła zdziwiona. Potem krzyknęła żałośnie, rzuciła się ku mnie i zaczęła swymi drobnymi rączętami ciągnąć mnie w górę. Sądzę, że jej opór raczej pobudzał mnie do wytrwania w postanowieniu. Odepchnąłem ją, może zbyt brutalnie, i po chwili byłem już w gardzieli studni. Ujrzałem jej twarz wyrażającą śmiertelne przerażenie i uśmiechnąłem się, aby jej dodać otuchy, po czym spojrzałem w dół na wątłe szczeble, po których miałem zejść…

Aby dostać się w głąb studni, musiałem przebyć około dwustu jardów. Schodziłem po prętach metalowych, osadzonych w ścianach studni, a ponieważ były one obliczone na ciężar istot mniejszych i lżejszych niż ja, szybko więc zdrętwiałem cały i zmęczyłem się schodzeniem. I nie tylko się zmęczyłem! Jeden z prętów nagle zgiął się pod moim ciężarem i zawisłem nad ciemną otchłanią. Przez chwilę wisiałem na jednej ręce. Przygoda ta odebrała mi zupełnie chęć spoczynku. Jakkolwiek czułem silny ból w rękach i krzyżu, spuszczałem się na dół bez chwili przerwy, chwytając się wciąż haków jak najszybszymi ruchami. Spoglądając ku górze widziałem otwór studni – niewielki błękitny krążek – a w nim jedną samotną gwiazdkę. Głowa Weeny zaznaczała się okrągłym ciemnym punktem. Stuk i łoskot machiny stał się w dole głośniejszy i coraz bardziej ogłuszał. Wszystko prócz małego krążka w górze tonęło w czarnych ciemnościach, a gdym spojrzał w górę, Weeny już nie było.

Uczułem przygnębiający smutek. Pomyślałem, czyby nie rzucić tego podziemnego świata i nie powrócić na górę. Ale nawet kiedym tak myślał, nie przestawałem schodzić na dół. Wreszcie, z wyraźnym zadowoleniem, ujrzałem w ciemnościach po prawej ręce, w odległości stopy, niewielki otwór w ścianie. Gdym weń wpełznął, poznałem, że jest to otwór wąskiego poziomego tunelu, w którym mógłbym się położyć i odpocząć. Czas już było o tym pomyśleć. Bolały mnie ręce, czułem kurcz w krzyżu i drżałem wskutek długotrwałej obawy przed upadkiem. Oprócz tego nieprzeniknione ciemności przykro oddziaływały na mój wzrok… Wciąż słychać było łoskot machiny pompującej powietrze.

Nie wiem, jak długo leżałem. Obudziła mnie ręka łagodnie głaszcząca po twarzy. Zrywając się w ciemnościach schwyciłem zapałki i, zapaliwszy jedną z nich pośpiesznie, ujrzałem trzy białe istoty pochylające się nade mną, a podobne do tej, jaką widziałem był na ziemi koło ruin. Wszystkie uskoczyły szybko przed światłem. Ponieważ prawdopodobnie żyły zawsze w nieprzejrzanym mroku, oczy ich miały nienormalną wielkość i wrażliwość tak jak źrenice ryb głębinowych i w taki sam sposób odbijały światło. Nie wątpię, że widziały mnie w tej bezbrzeżnej ciemności i, jak sądzę, nie mnie bynajmniej lękały się, lecz światła. Skoro potarłem zapałkę, aby im się przyjrzeć, uciekły natychmiast w ciemne kanały i tunele, z których oczy ich błyskały dziwacznie ku mnie.

Chciałem zawołać na uciekających, lecz język ich był widocznie różny od języka ludu z powierzchni ziemi, tak iż pozostawiony samemu sobie jeszcze raz pomyślałem, że najlepiej będzie – dać spokój wszystkiemu. Powiedziałem sobie jednak po chwili: „Musisz teraz zbadać to wszystko'', i poszedłem wzdłuż tunelu w stronę, skąd dochodził rosnący wciąż odgłos machiny. Tym razem ściany jakby się rozstąpiły przede mną i znalazłem się na dużej otwartej przestrzeni. Zapaliwszy zapałkę dostrzegłem, iż znajduję się w sklepionej grocie, której głąb nurzała się w ciemnościach. Widok, jaki mogłem ogarnąć wzrokiem, sięgał tak daleko, jak daleko rozpraszało mrok światło z płomienia zapałki.

Wspomnienia moje będą z konieczności bardzo mgliste. Pamiętam jednak, że z ciemności tej wyrastały olbrzymie kształty, podobne do wielkich machin, i rzucały dziwne czarne cienie, w których ukrywali się przed światłem podobni do duchów Morlokowie. Ciężkie powietrze przepełniał mdły zapach świeżej krwi. W głębi stał niewielki stół z białego metalu, a na nim leżało coś podobnego do mięsa. Morlokowie byli mięsożerni! Pamiętam, że nawet w tamtej chwili zastanawiałem się, które to z wielkich zwierząt mogło jeszcze dochować się do owych czasów i dostarczyć krwawej masy, na którą patrzyłem? Wszystko kłębiło się w mym umyśle: ciężki zapach, olbrzymie, niejasne kształty, wstrętne postacie przyczajone w cieniu i czekające na zapadnięcie ciemności, aby na nowo dobrać się do mnie.

W tej chwili zapałka się dopaliła parząc mi palce i upadła znacząc się czerwoną plamką w ciemności.

Pomyślałem teraz, jak źle zaopatrzyłem się na podobną wyprawę. Gdy puszczałem się w podróż na wehikule czasu, jechałem w tym nierozsądnym przekonaniu, że ludzie przyszłości będą bez wątpienia stali nieskończenie wyżej od nas pod każdym względem. Pojechałem bez broni, bez lekarstw, bez papierosów – do których chwilami tęskniłem straszliwie – nawet bez zapałek. Gdybym przynajmniej pomyślał o aparacie fotograficznym! Podczas tej wycieczki mógłbym sobie w jednej sekundzie zaświecić, zdjąć obraz świata podziemnego i potem już przyglądać mu się do woli. Niestety – nic już nie mogłem zmienić i stałem tam jedynie z taką bronią i taką siłą, jakimi obdarzyła mnie przyroda: rękoma, nogami i zębami. Do tego miałem jeszcze cztery zapałki: oto wszystko, co mi zostało, lękałem się jednak chodzić po ciemku wśród tych wszystkich machin. A kiedym ostatnio zapalał zapałkę, przekonałem się też, że zapas mój jest na wyczerpaniu. Nie przyszło mi na myśl aż do tej chwili, że trzeba oszczędzać światło, i zmarnowałem prawie pół pudełka dla wprawienia w podziw owych Podsłonecznych, dla których ogień był nowością. Teraz, jak mówię, zostały mi tylko cztery zapałki.

Gdy tak stałem w ciemnościach, jakaś ręka dotknęła mojej, chude palce zaczęły przesuwać się po mojej twarzy i poczułem nadzwyczaj nieprzyjemną woń. Zdawało mi się, że słyszę dookoła oddech całego tłumu tych strasznych istot. Czułem, jak jedni delikatnie usiłują wyciągnąć mi z rąk pudełko, jak inni znowu z tyłu szperają w odzieży. Dotknięcia niewidzialnych stworzeń, usiłujących rozpoznać tajemniczą istotę, sprawiały mi niezmierną przykrość. Nagle w ciemności zdałem sobie sprawę, że nie znam wcale sposobu ich myślenia i działania. Krzyknąłem więc, jak tylko mogłem najsilniej. Odskoczyli, ale wkrótce spostrzegłem, że znowu się zbliżają. Teraz już przystąpili śmielej, dziwacznie coś szepcząc do siebie. Otrząsnąłem się gwałtownie, krzyknąłem ochrypłym już głosem. Tym razem nie bardzo się nastraszyli, a gdy zbliżali się do mnie znowu, usłyszałem dziwne ich chichoty. Przyznam się, że ogarnęła mnie straszliwa trwoga. Postanowiłem zaświecić zapałkę i wymknąć się pod osłoną jej blasku. Tak też uczyniłem, a przedłużając blask płomienia przez zapalenie kawałka papieru wyjętego z kieszeni dostałem się szczęśliwie do wąskiego tunelu. Zaledwie się tam wcisnąłem, światło zgasło. W ciemnościach słyszałem szmer ścigających mnie Morloków, jakby szum liści na wietrze; słyszałem ich dreptanie, jakby odgłos padającego deszczu.

W jednej chwili pochwyciło mnie mnóstwo rąk; nie ulegało wątpliwości, że chcieli mnie wciągnąć na powrót. Znowu zaświeciłem zapałkę i migałem nią przed ich oślepionymi oczami. Nie wystawicie sobie, jak odrażająco i nieludzko wyglądali: blade twarze bez podbródków, wielkie, bez powiek, czerwonoszare oczy. Oślepli i zdziczali wpatrywali się we mnie. Nie po to jednak zatrzymałem się, aby im się przyglądać. Cofnąłem się więc znowu, a gdy mi zgasła druga zapałka, zapaliłem trzecią. Płonęła przez cały czas, póki nie dotarłem do otworu studni. Położyłem się na brzegu, bo od ogłuszającego łoskotu wielkiej pompy na dole dostałem zawrotu głowy. Następnie po omacku poszukałem wystających haków, gdy tymczasem niewidzialne ręce pochwyciły mnie za nogi… i gwałtownie pociągnęły w tył. Zapaliłem ostatnią zapałkę: i ta prędko zgasła. Lecz teraz już trzymałem się mocno szczebla osadzonego w ścianie; gwałtownym kopnięciem uwolniłem się ze straszliwych szponów i zacząłem szybko wspinać się do góry. Stali patrząc i mrugając – wszyscy z wyjątkiem jednego łotra, który ścigał mnie przez czas jakiś i najbezczelniej w świecie ściągnął mi but jako łup wojenny.

Wydawało mi się, gdym się wspinał, że szczeble ciągną się w nieskończoność. Na ostatnim dwudziestym czy trzydziestym szczeblu dostałem straszliwych mdłości. Z największym już tylko trudem mogłem się był utrzymać. Kilka jardów nieludzko walczyłem z omdleniem, kilka razy zakręciło mi się w głowie, ogarniało mnie przemożne wrażenie, że spadam. W końcu jednak wydobyłem się jakoś z czeluści studni i wywlokłem poza obręb zwalisk na oślepiające słońce.1 Upadłem na twarz. Nawet ziemia miała zapach przyjemny i czysty. Potem… zapamiętałem Weenę całującą mi ręce i głosy stojących nade mną Elojów. Czas jakiś byłem nieprzytomny.

 
1ogarniało mnie przemożne wrażenie, że spadam. W końcu jednak wydobyłem – fragment uzupełniony przez redakcję WL na podstawie tekstu angielskiego; w wydaniu polskim w tym miejscu brakuje jednego wersu druku. Zdania te w oryginale brzmiały następująco: Several times my head swam, and I felt all the sensations of falling. At last, however, I got over the well-mouth somehow, and staggered out of the ruin into the blinding sunlight. [przypis edytorski]