Kitobni o'qish: «Ziemia obiecana», sahifa 5

Shrift:

– Na nic wszystko, śpi jak zabity. Tak mi zresztą pilno, że nie będę czekał.

– Przeczytaj Moryc uważnie depeszę, tylko nie oglądaj adresu – zastrzegł, podając telegram.

– Ba, kiedy nic nie rozumiem – cyfrowana!

– Prawda. Zaraz ci przeczytam.

I czytał mu wolno, bardzo dobitnie, podkreślając cyfry i daty.

Moryc wytrzeźwiał zupełnie, na pierwsze słowa zerwał się on z krzesła i pochłaniał oczami, całym sobą, treść tego telegramu. Gdy Karol skończył i podniósł tryumfujący wzrok na niego, Moryc stał nieruchomy, zapatrzony w ten interes, po kilka razy wciskał binokle na nos, które mu zupełnie nie chciały się utrzymać, uśmiechał się tak słodko, jak do ukochanej, szarpał nerwowo swoją piękną brodę, wreszcie rzekł uroczyście:

– Wiesz Karol, my mamy już przyszłość, my mamy grube pieniądze. Ten telegram wart jest sto tysięcy rubli, no, pięćdziesiąt, co najmniej. My się możemy na tej uroczystości pocałować! Co to za interes, co to za interes! – I posuwał się do Borowieckiego, chcąc go istotnie w tym radosnym podnieceniu ucałować serdecznie.

– Daj spokój Moryc. Nam potrzeba teraz gotówki, nie pocałunków.

– Prawda, masz rację, trzeba teraz pieniędzy i pieniędzy.

– Czym więcej kupimy, tym więcej zarobimy.

– Co się to w Łodzi będzie dziać. Aj! aj! Jeśli o tym wie Szaja, albo Bucholc, jeśli zdąży wykupić, to wszyscy dopiero będą śpiewać. Skądżeś to wyrwał!

– Moryc to moja tajemnica, to moja nagroda. – Uśmiechnął się do siebie, bo przyszła mu na myśl Lucy.

– Twoja tajemnica, to twój kapitał. Mnie jednak dziwi jedno.

– Co takiego?

– Ja się tego, Karol, nie spodziewałem po tobie Mówię zupełnie szczerze. Nie spodziewałem się, żebyś był zdolny mieć taki interes w ręku i chciał się dzielić, z nami.

– Toś mnie nie znał.

– Wiesz, że po tym fakcie jeszcze cię mniej znam.

I patrzył na niego tak, jakby podejrzywał jaką zasadzkę, bo nie mógł pojąć jak można chcieć się dobrowolnie dzielić zyskami.

– Jestem aryjczyk, a ty jesteś semita, w tym leży wytłumaczenie.

– Ja go nie widzę, nie rozumiem, co chcesz powiedzieć przez to.

– Tylko to, że ja chcę zrobić pieniądze, ale dla mnie świat się nie kończy na milionach nawet, a ty widzisz cały swój cel życia w zrobieniu pieniędzy. Kochasz pieniądze dla pieniędzy i zdobywasz je bezwzględnością, nie oglądając się na środki.

– Bo każdy jest dobry, który pomaga.

– To właśnie jest semicką filozofią.

– Z czymże ja się potrzebuję liczyć. Właśnie taka filozofia nie jest ani aryjska ani semicka, jest filozofia kupiecka.

– No mniejsza. Pomówimy o tym kiedy indziej obszerniej. Dlatego dzielę się z wami, że jesteście moimi wspólnikami i dawnymi przyjaciółmi. Zresztą, tak mi każe ambicja nawet, zrobić przysługę przyjaciołom.

– Droga ambicja.

– Liczysz?

– Bo wszystko się oblicza.

– Ileż liczysz naszą dawną zażyłość?

– Karol, ty się nie śmiej, ale ja ci powiem, iż twoją przyjaźń mógłbym obliczyć na ruble, bo ja przez nią, przez to, że razem mieszkamy, mam więcej kredytu o jakie dwadzieścia tysięcy rubli. Mówię ci szczerze.

Borowiecki śmiał się serdecznie, zadowolony głęboko ze słów Moryca.

– To, co ja robię, zrobiłbyś i ty, zrobiłby i Baum.

– Ja się boję, Karol, ja się bardzo boję, że Maks jest mądry człowiek, że on jest kupiec… Ale co ja, to zrobiłbym z całą przyjemnością.

Zaczął gładzić brodę i nasadzać binokle, żeby pokryć wyraz ócz i ust, które mówiły zupełnie co innego.

– Ty jesteś szlachcic, ty jesteś naprawdę von Borowiecki.

– Maks! Wstawaj, śpiochu! – krzyczał do ucha Baumowi.

– Nie budź mnie! – ryczał wściekły, wymachując nogami.

– Nie wierzgaj, tylko wstawaj, bo jest pilny interes.

– Karol, po co go budzisz – szepnął cicho Moryc.

– We trzech przecież musimy się naradzić…

– Dlaczego nie mamy zrobić tego interesu we dwóch?

– Bo zrobimy go we trzech – powiedział zimno Borowiecki.

– Czy ja mówię inaczej! Moglibyśmy tylko ułożyć bez niego, a jak wstanie, jak się wyśpi, to mu się powie! My w Łodzi stanowimy brylantową spółkę.

I biegał po pokoju coraz prędzej. Opowiadał o przyszłych zarobkach, rzucał cyfry, siadał na chwilę przy stole, brał w obie ręce szklankę z herbatą i pił; był tak zdenerwowanym, że binokle wciąż mu wpadały do szklanki; klął, wycierał je o poły surduta i znowu biegał, albo pochylał się nad stołem i na ceracie kreślił kolumny cyfr, które zmazywał natychmiast poślinionym palcem.

Tymczasem Baum wstał, wysapał się, wyklął w kilku językach, wypił olbrzymią ilość herbaty, zjadł wszystkie resztki z kolacji, jakie jeszcze były na talerzach, zapalił krótką angielską fajeczkę i przygładzając swoją małą łysinkę, jaką miał nad czołem, mruknął:

– Czego chcecie? Gadać prędko, bo mi się chce spać.

– Nie pójdziesz spać, jeno się dowiesz.

– Nie pyskuj.

Karol przeczytał mu telegram.

Moryc wyłożył plan, który był bardzo prosty: mieć pieniądze, dużo pieniędzy, jechać natychmiast do Hamburga, kupić, co się da, surowej bawełny i sprowadzić ją do Łodzi, zanim prawo o podwyższonym cle i taryfie zacznie obowiązywać. A potem sprzedawać, ma się rozumieć, z jak największym zyskiem.

Baum myślał długo, zapisywał coś w notesie, fajkę wypalił, wytrząsnął popiół na spodek, przeciągnął swoje olbrzymie kości i rzekł:

– Zapiszcie mnie na dziesięć tysięcy rubli, więcej nie mogę. Dobranoc!

Podniósł się z krzesła, aby iść z powrotem spać.

– Zaczekajże! Musimy się przecież porozumieć. Wyśpisz się jeszcze.

– Niech was diabli wezmą z tymi porozumiewaniami się. Ach te Polaki! W Rydze przez całe trzy lata mało co spałem, bo wszyscy się całe noce u mnie porozumiewali… i w Łodzi to samo.

Usiadł niechętnie i zaczął nabijać fajkę.

– Moryc, ile dajesz?

– Tak samo dziesięć tysięcy. Nie wydobędę na razie więcej.

– Więc i ja tak samo.

– Zyski i straty będą równe.

– Ale który z nas pojedzie? – zapytał Baum.

– Może jechać Moryc tylko, bo on się zna dobrze i to jego specjalność.

– Dobrze, pojadę. Co dacie gotówki zaraz?

– Ja mam piętnaście rubli, mogę dołożyć mój pierścień brylantowy, zastawisz go u ciotki, da ci więcej niż mnie – mówił ironicznie Maks.

– Mam wszystkiego przy sobie, zaraz… 400 rubli, mogę dać 300 zaraz.

– Kto twoje weksle będzie żyrował, Baum?

– Dam gotówkę.

– Ja jeśli na czas nie wyrwę gotówki, to dam weksle z dobrym żyrem.

Zaległa cisza. Maks położył głowę na stole i patrzył na Moryca, który szybko coś pisał i obliczał. Karol chodził wolno po pokoju i wąchał dla orzeźwienia jakieś perfumy w kosztownym flakoniku.

Dzień był już wielki i przez okna pozasłaniane gipiurowymi zasłonami wlewał białe, ostre światło poranku i mącił blask lampy i świec płonących w wielkich brązowych kandelabrach.

Cisza ogromna, cisza Łodzi w niedzielę, rozlewała się po mieście i przenikała do wnętrza mieszkania. Jakiś daleki turkot dorożki huczał niby grzmot po stwardniałym błocie i w pustej, jakby wymarłej ulicy.

Karol otworzył lufcik, aby wpuścić trochę świeżego powietrza i wyjrzał na ulicę.

Szron pokrywał bruk i dachy i skrzył się jak brylanty w słońcu, co wstało gdzieś daleko za Łodzią, za fabrykami, których kominy, niby las gęsty i ponury, rozciągały się wprost okien i odcinały swoje potężne, surowe profile na tle złoto-błękitnego nieba.

– A jak się ten interes nie uda – szepnął, cofając się z okna.

– A no to stracimy, psiakrew, i nic więcej – mruknął Maks obojętnie.

– Możemy stracić trzy razy, bo kapitał, zarobek, a może i fabrykę.

– Nie może tak być – wykrzyknął Maks, bijąc ze złością w stół. – Fabrykę musimy mieć. Ja już z ojcem nie wytrzymam dłużej, a zresztą, czy mój fater długo pociągnie? Jeszcze rok, jeszcze dwa, a zjedzą go zięciowie, dogryzie go Zuker, on przecież zaczął już nas jeść, bo naśladuje nasze kapy na łóżka i nasze kołdry kolorowe i sprzedaje o 50% taniej; on nas żywcem zjada. A ja nie urodziłem się na parobka w cudzym interesie. Mam już trzydzieści lat, potrzebuję zacząć na siebie.

– I ja mówię, nie może być. Fabrykę, tak czy owak, mieć musimy. Ja także dłużej nie wytrzymam u Bucholca.

– Boicie się? – szepnął Moryc.

– To naturalna obawa, gdy się może stracić wszystko.

– Ty, Karol, nie możesz zginąć w żadnym razie; ty ze swoją uznaną specjalnością, ze swoim nazwiskiem, ze swoim von, ze swoją twarzą, zawsze możesz dostać milion, chociażby z Müllerówną w dodatku.

– Nie gadaj, mam narzeczoną, którą kocham.

– Co to przeszkadza, można mieć dwie naraz narzeczone i w obu się kochać, a ożenić z trzecią, która będzie miała pieniądze.

Karol się nie odezwał, bo mu się przypomniała panna Mada i jej naiwny szczebiot; chodził po pokoju, a Maks usiadł na stole, ćmił fajkę i bujał długimi nogami i nadstawiał twarz na pocałunek słońca, co się przedarło wskroś okien domu naprzeciwko i kładło długą złotą smugę, pełną drgającego pyłu na jego twarz rozespaną i na czarną głowę Moryca, siedzącego z drugiej strony stołu.

– Jeśli się boicie ryzyka, to ja wam dam radę, a raczej powiem, że istotnie to jest ryzyko. A jeżeli o tym interesie wie cała bawełna łódzka? Jeżeli ja ich w Hamburgu zastanę wszystkich? A jeżeli przez wielkie i gwałtowne zapotrzebowanie bawełna pójdzie w górę za bardzo. A w Łodzi nie będziemy mieli komu jej sprzedać, to co?

– Przerobimy ją w swojej fabryce i zarobimy jeszcze więcej – szepnął Maks, nadstawiając pod działanie słońca ucho jedno i część głowy.

– Ale jest wyjście. Zarobicie również i bez ryzyka.

– W jaki sposób? – zapytał Karol, przystając.

– Odstąpcie mi cały ten interes. Ja wam dam po pięć, no po dziesięć tysięcy odstępnego, niech stracę i to gotówką, baresgeld74, za parę godzin.

– Świnia – mruknął Maks.

– Daj pokój Maks, on to robi z przyjaźni.

– A właśnie, że z przyjaźni, bo jak ja stracę, wy i tak możecie mieć fabrykę, a gdy zarobicie, również wam to nie przeszkodzi.

– Nie traćmy czasu na próżne gadaniny, trzeba iść spać. Kupujemy razem na wspólne ryzyko, a ty Moryc jedziesz dzisiaj do Hamburga.

– Niech da pokrycie. Kupi za nasze pieniądze, a potem powie, że kupił dla siebie, jego stać na to!

– To nasza przyjaźń i moje słowo jest pies, co ty gadasz Maks – wykrzyknął oburzony.

– Twoje słowo złote, twoja przyjaźń to dobry weksel, ale ewikcję daj, to handel.

– Załatwimy to w ten sposób, że Moryc będzie kupować i wysyłać zaraz pospiesznymi frachtami, na nachname. My wykupimy.

– A gdzie moja pewność, że mnie nie wyeliminujecie ze spółki, co?

– Świnia – zawołał głęboko dotknięty Maks, uderzając pięścią w stół.

– Cicho Maks, on ma rację. Zrobimy zaraz piśmienną umowę, którą się później dla upoważnienia urzędowego przeciągnie przez regenta.

Napisali zaraz upunktowaną wielokrotnie umowę, rodzaj aktu spółki, zawierającej się pomiędzy nimi trzema, na prowadzenie handlu surową bawełną.

Było w niej wszystko przewidziane.

– No, teraz stoimy na gruncie realnym. Ile mi wyznaczacie za zajęcie się tym interesem?

– Teraz zwykłe komisowe za kupno, a później porozumiemy się.

– Zaliczcie mi z góry, co możecie. Ja wam rachunek dokładny przedstawię strat, jakie poniosę przez czas pobytu w Hamburgu, strat na agenturze swojej, której przez ten czas nie będę mógł prowadzić.

– Świnia – powiedział po raz trzeci Maks i wykręcił drugą stronę twarzy na słońce.

– Maks, tyś mi powiedział trzy razy świnia, ja ci tylko raz odpowiem: głupi! Ty pamiętaj, że my mamy prowadzić nie romans, nie małżeństwo, tylko interes. Sam okpiłbyś Pana Boga, żeby się tylko udało, a mnie mówisz świnia, kiedy ja chcę tylko tego, co mi się należy prawnie. No niech Karol powie.

– Idź do diabła, stergnij.

– No, zgoda, nie kłóćcie się ciągle. Jedziesz kurierem w nocy?

– Tak.

– Tylko moi drodzy, pamiętajcie, ani dziś, ani później nikt nie ma wiedzieć, skąd wzięliśmy tę wiadomość o bawełnie.

– Alboż my wiemy, co?

– Taka tajemnica w trzech nie jest już tajemnicą.

– Idźcie spać. Karol, tylko mnie już nie budź. Moryc, choć pocałuję cię na drogę, bo cię nie zobaczę przed wyjazdem, wstanę dopiero jutro. No, bądź zdrów, chłopie, a nie okpij nas – mówił żartobliwie, całując się z Morycem serdecznie, bo, pomimo ciągłych kłótni i wymyślań, lubili się bardzo ze sobą.

– Ciebie kto by oszukał! – mruczał Moryc jakby z żalem.

– Ty jesteś dobry chłop, Moryc, ale czuć cię na milę szachrajem.

*

Było już po dwunastej, gdy Karol się obudził.

Słońce świeciło prosto w okna i zalewało blaskami cały pokój, umeblowany z najwyszukańszym wykwintem.

Mateusz umyty, wystrojony po niedzielnemu, wsunął się na palcach.

– Jest co? – zapytał Karol, bo często w nocy Bucholc przysyłał różne rozporządzenia.

– Z fabryki nie ma nic, są tylko ludzie z Kurowa, z listem. Czekają od rana.

– Niech zaczekają, przynieś list, a im daj herbaty. Wytrzeźwiałeś już?

– Jestem już na glanc, proszę pana dyrektora.

– Opatrzyłeś sobie już twarz, jak widzę.

Mateusz spuścił oczy i zaczął przestępywać75 z nogi na nogę.

– Raz jeszcze się upijesz, to możesz więcej nie pokazywać się.

– Już tak nie będzie.

Uderzył się w piersi, aż się rozległo.

– Nie boli cię głowa?

– Nie, ale mnie krzywda moja boli. Poproszę bardzo pana, a pan mi, mój pan najdroższy pozwoli, a to już jak pies służyć będę za to.

– Na cóż mam ci pozwolić? – pytał ciekawie, ubierając się.

– Żebym ja mógł trochę porachować żebra tym Szwabom, co mnie tak uszlachciły.

– Takiś to mściwy?…

– Nie, nie mściwym, ale sponiewierania, ale swojej utoczonej krwi katolickiej – nie daruję.

– A rób co ci się podoba, byleby ci tylko lepiej jeszcze nie przefasonowali twarzy.

– Już ja im dam taki bejcz, co go im nikt nie spierze – szepnął mściwie i aż zaciął zęby od nagłej złości, jaka mu zalała serce.

Sine plamy i siniaki zrobiły mu się pąsowe od wzruszenia.

Karol ubrał się i poszedł budzić przyjaciół.

Nie było już nikogo.

– Mateusz, panowie dawno wyszli?

– Pan Baum wstał o dziewiątej, telefonował o konie do domu i jak przyszły, zaraz pojechał.

– No, no, cuda się dzieją.

– A pan Moryc wyszedł o jedenastej. Kazał mi walizkę podróżną naszykować i zanieść na kurier nocny.

– Zawołaj tych ludzi. Coś mi jest, ale co? – myślał, rozcierając sobie skronie, bo głowa mu ciężyła, czuł się niezdrów.

Wstrząsał nim jakiś dreszcz zdenerwowania. Nie chciało mu się siedzieć, a czuł wstręt do poruszenia się z miejsca.

Wypadki dzisiejszej nocy: teatr, loże, Lucy, knajpa, telegram, Moryc i Baum: przewijały mu się przez mózg w poszarpanych mgławicach i przechodziły, pozostawiając po sobie nudę i znużenie.

Zapatrzył się na wysmukły, kryształowy wazonik, pokryty bardzo pięknym rysunkiem złotym; złote lilie francuskie na tle mocnej purpury kryształu, którym przeświecało słońce i kładło krwawo-pomarańczowy cień na jedwabne, kremowe okrycie stołu.

– Ładna kombinacja – myślał, ale nie chciało mu się dalej patrzeć.

– Niech będzie pochwalony.

Odwrócił się do wchodzących.

– A, to wy z Kurowa. Macie list od panienki?

Wyciągnął rękę i zauważył, że mu pożółkła.

– Jest pismo. Daj matka wielmożnemu panu – powiedział poważnie chłop w białej kapocie, wyszywanej na szwach czarnymi tasiemkami, w portkach w poprzeczne czerwone, białe i zielone pasy, w kamizelce granatowej z mosiężnymi guziczkami, koszulę miał zawiązaną na czerwoną wstążeczkę; stanął przy drzwiach wyprostowany, baranicę zawiesił na własnych pięściach przyciśniętych do piersi i patrzał niebieskimi, surowymi oczami w Borowieckiego, od czasu do czasu odrzucając ruchem głowy grzywę płowych, niby konopie wymiędlone, włosów, co mu wciąż opadały na twarz starannie wygoloną.

Kobieta list wydobyła z dziesięciu co najmniej obwiązań i podejmując Karola za nogi, podała.

Przeleciał szybko oczami list i pytał:

– Wy się nazywacie Socha?

– Tak, rychtyk Socha, rzeknij no matka – szepnął, szturchnąwszy łokciem żonę.

– Juści prawda, Socha on jest, a ja jego żona i przyśliwa prosić wielmożnego pana niziniera o robotę na fabryce, o… – zatrzymała się chwilę, spoglądając na męża.

– Juścić o robotę, rzeknij no matka od początku.

– Właśnie pisze mi tu ojciec i panienka o waszym nieszczęściu. Spaliliście się, co?

– Juścić, że spalili, opowiedzże, jak było, matka.

– A to było tak, wielmożny panie, powiem rzetelnie, jak na spowiedzi. Mieliśwa chałupę zaraz za dworem, pierwszą ode wsi. Grontu to mój kupił ino dwie morgi i prętów dwadzieścia i pięć, co nam starszy pan, niby ociec wielmożnego pana niziniera, sprzedał, a za cośmy zapłacili całe trzysta złotych. Używićby się z tego nie używił. Kartofle były swoje, krowę się uchowało, świniak zawżdy galantny kwicał w chlewie, kuń był, bo stary mój jeździł na furmanki do miasteczka i woził różnych ludzi do kolei, albo i Żydów na ten przykład, za rubla, jak się dało. A mnie ta paninka cięgiem wołała do dworu na posługi, a to do prania, a to do robienia płótna, a to kiej się krowa ocielić miała. Święta panienka, a to naszego Walka to tak wyuczyła, co chłopak zna i drukowane i pisane, a na złotym untarzyku to cytać poredzi z kużdej strony; mistranturę tyż zna galancie, bo do mszy świętej księdzu Szymonowi sługuje. A chłopak ma dopiro na dziesiąty rok – zatrzymała się, aby wytrzeć nos w fartuch i obetrzeć załzawione rozczuleniem oczy.

– Prawda, mój syn Walek ma na dziesiąty rok, mów matka dokumentnie – szepnął poważnie chłop.

– Juści na dziesiąty, albo od Zielnej, albo na samą Siewną.

– Mówcie prędzej, bo widzicie, ja nie mam czasu – prosił Borowiecki, który chociaż się nudził podczas tego bezładnego opowiadania i mało słyszał, siedział cierpliwie, bo wiedział, że chłopi lubią się przede wszystkim wygadać i wyżalić po ludzku, a robił to głównie dla tego, że pochodzili z Kurowa.

– Rzeknij matka co ostało, bo wielmożnemu panu spieszno.

– To z łaski Boski i z łaski panienki i bez to co stary miał kunia i zarabiał i bez to co się czasem przedało, a to kuraków, a to prosiaka jakiego, a to gąskę, a to czasem jaką kapkę mleka albo i półkwaterek masła i jajków, tośwa się miały niezgorzy. Cała wieś nam zazdrościła, że to my pierwsze były przy dworze, że to nas panienka uważała, że to w izbie i obrazy święte były pikne, we złotych ramach, że to i odzienie zawżdy było jak się patrzy, żeśwa się to nie bijały, bo panienka cięgiem mówiła, że to grzych i obraza boska największa; że to mój u księdza Szymona często był i woził go do kolei, to bez to pomstowały na nas. A już najgorsza to była ta Pietrkowa, co to siedzi ino bez miedzę. Kłótnica taka, że ją i ksiądz Szymon już nieraz z ambony napominał. Nic nie pomogło, cięgiem tylko bij zabij na mnie. A taka niepoczciwa, co szczekała po cały wsi, że to ze dworu wynoszę kaszę, że mój kradnie siano z dworskich stogów. Widzieliście wy ludzie! Ażeby nam tak kulasy poupadały, jak jej ozór ten przeklęty odleci za szczekanie, jeśliśwa co wzięły. Ale żeby to ino to!

– Cóż ona więcej zrobiła, mówcie – szepnął prawie z rozpaczą, bo kobieta gadała coraz szczegółowiej, ośmielona jego życzliwym wzrokiem.

– A to bez nią myśwa się spaliły. Bo było tak, że zawżdy, jak to po somsiedzku się przytrafia, gąsiaki moje, już takie w knotach, co bym nijak nie mogła sprzedać po pięćdziesiąt kopiejek, przeszły na jej pole, ale nie było i pacierza, ino co dziopami chwyciły chila tyla trawkę, a ta suka zapowietrzona poszczuła je. Ażebyś Boga przy skonaniu nie oglądała, ażebyś! Zaraz mi zdechnęło pięcioro tych gąsków, bo je tak pies pogryz. Com się wypłakała, to jaże trudno wypowiedzieć. Stary przyjechał, ja mu mówię, a on mi rzekł: inszej rady nima na taką, ino sprać tak, coby gnaty poczuła.

– Prawda, rzekłem tak, mów dalej matka.

– Sprałam ją rzetelnie, zdarłam za te kudły, co ma kiej czarownica, utytłałam w gnojówce, skopałam kiej sukę. A to mi potem wieprzaka przetrąciła. Poszliśwa na sądy. Niech ta sprawiedliwość sądzi kto winowaty – wykrzyknęła, rozkrzyżowując ręce.

– A kiedyż was spaliła?

– Ja nie mówię, co ona, ino że bez nią, bo jakieśmy siedzieli w sądzie, przylata woźny i pedo: Chałupa się wam, Sochowa, pali! Jezus Maria, jakby mi kto łysty poprzetrącał, ruszyć się z miejsca nie mogłam.

– No, dosyć, rozumiem. A teraz chcecie znaleźć robotę w fabryce?

– Juści tak, wielmożny panie. Bośwa zeszły na dziady, bo się spaliło wszyćko i chałupa, i obora, i całki lewentarz, nic, ino teraz iść po proszonym.

Zaczęła płakać spazmatycznie, a chłop stał wciąż poważnie, zapatrzony w Borowieckiego, odgarniając jednakim ruchem głowy grzywę, co mu co chwila spadała na oczy i twarz.

– Znacie tu kogo w Łodzi?

– Są tutak ludzie z naszych stron, jest Antek Michałów, jest, powiedz dokumentnie matka.

– Juści, że są, ino niewiada, kaj ich szukać.

– Przyjdźcie do mnie Socha we wtorek o pierwszej godzinie. Robotę wam znajdę. Mateusz – krzyknął na lokaja – poszukaj im mieszkania i zaopiekuj się nimi. Mateusz krzywił się niechętnie i pogardliwie patrzył na nich.

– No, idźcie z Bogiem, a we wtorek przyjdźcie.

– Przyjdziewa, mów no matka.

Ale kobieta schyliła się do nóg Karolowi i obejmując je, prosiła:

– A tom po tej ostatniej kurze, co się nie spaliła, uzbierała mendel jajków, to niech to wielmożnemu panu będą na zdrowie, bo ze szczyrego serca dajem – i położyła mu u nóg węzełek.

– Prawda, niechta będą na zdrowie – i pochylił się także do nóg.

– No, dobrze, dziękuję wam, przyjdźcie we wtorek.

Zostawił ich i poszedł do drugiego pokoju.

– Co za kopalniani ludzie! przeżytki – mruczał, chodząc poruszony nieco, siadł i czytał list od narzeczonej.

Mój drogi panie Karolu!

Dziękuję serdecznie za list ostatni, sprawił on dziadkowi wielką przyjemność, a mnie wprost rozrzewnił i porwał. Jaki pan dobry! przez umyślnego aż przysyłać kwiaty.

Uśmiechnął się drwiąco, bo kwiaty owe dostał od kochanki, w takiej ilości, że nie wiedział, co z nimi zrobić, więc posłał je narzeczonej.

Jakie to śliczne te róże! chyba nie łódzkie! a może mój drogi pan sprowadzał umyślnie z Nizzy76, jak to kiedyś? Toby mnie bardzo ciesząc, bardzo smuciło jednak, bo nie mam czym również pięknym się odwdzięczyć. Wie pan, te kwiaty są dzisiaj jeszcze, po dwóch tygodniach, prawie niezmienione – to zadziwiające. Wprawdzie pielęgnuję je bardzo, bo nie ma listeczka, któremu bym nie powiedziała, dotykając każdego ustami: kocham. Ale… dziadek się ze mnie śmieje i powiedział, że napisze o tym do pana, więc ja się już sama przyznaję, a pan się o to przecież nie pogniewa, prawda?…

– Anka moja droga – szepnął porwany uczuciem i rozjaśnionymi oczami czytał dalej:

Z pieniędzmi już załatwione, są w Banku Handlowym do pańskiego rozporządzenia, bo kazałam je zapisać na pana nazwisko, na nasze nazwisko…

– Złota dziewczyna!

Kiedyż będzie ta fabryka? Ja tak niecierpliwie czekam, bo takam ciekawa zobaczyć ją i mojego drogiego pana, jako fabrykanta! A dziadek zrobił sobie nawet świstawkę i nią budzi nas i zwołuje na śniadania i obiady.

Wczoraj był u nas pan Adam Stawski, pamięta go pan? bo podobno byliście panowie razem w gimnazjum? Opowiadał bardzo ciekawe i wesołe szczegóły z waszego życia. Od niego dopiero dowiedziałam się, że mój kochany pan Karol, to był taki łobuz i takie miał powodzenie u kobiet jeszcze w gimnazjum. Ale dziadek przeczy temu stanowczo i mówi, że pan Adam łgarz zawołany. Komu pan każe wierzyć?

Pan Adam stracił wszystko, bo majątek sprzedało mu Towarzystwo, ma wkrótce jechać do Łodzi, będzie i u pana.

– Jeszcze jeden niedołęga! – szepnął niechętnie.

Ma jakiś projekt wielkiego wynalazku i obiecuje sobie, że na nim w Łodzi zrobi majątek.

– Idiota! nie pierwszy i nie ostatni.

Trzeba mi kończyć, bo mi się tak oczy kleją i dziadek ciągle woła, żebym poszła spać. Dobranoc, mój królu złoty, dobranoc! Napiszę jutro obszerniej. Dobranoc.

Anka.

W przypisku było jeszcze gorące polecenie oddawców listu.

– Pieniądze są, to dobrze, to bardzo dobrze, dwadzieścia tysięcy rubli. Złota dziewczyna. Bez namysłu oddaje swój posag.

Przeczytał raz jeszcze list i schował go do biurka.

– Złota, dobra, poświęcająca się dziewczyna, ale… Dlaczego jest to ale! U diabła! – uderzył nogą w dywan i zaczął bezmyślnie przerzucać stosy papierów na stole.

– Tak, dobra, może najlepsza z tych, jakie znam, ale, ale, co ona mnie obchodzi?… Czy ja ją kocham? Czy ja ją kiedy kochałem? Postawmy kwestię szczerze – myślał, przypominając sobie dokładnie.

– Konie pana Bucholca po pana dyrektora – meldował Mateusz. Wsiadł do powozu i pojechał do Bucholca.

Bucholc mieszkał na samym końcu miasta, za fabrykami swoimi. W dużym parku, graniczącym jedną stroną z murami fabryk, które nad nim panowały, stał jednopiętrowy dom, nazywany pałacem, zbudowany w tym łódzko-berlińsko-renesansowym stylu, z wieżami baniastymi po rogach, z szeregiem facjat ozdobnych, z tarasem na dachu, obwiedzionym żelazną balustradą.

Grupa wielkich, smutnych brzóz bieliła się w gazonie głównym przed podjazdem pałacowym. Ścieżki były wysypane miałem węglowym i biegły niby pasy czarnej croisy, wpośród poobwiązywanych słomą róż i drzewek południowych, co niby szyldwachy, wyciągniętą i załamującą się pod prostym kątem linią obiegały wielki czworoboczny trawnik, na którego rogach stały cztery posągi, okręcone na zimę w kawały barchanowych podkładek, zrudziałych na deszczach i mrozach.

W jednym końcu parku, pod czerwonymi murami fabryki, przez niskie krzewy i drzewa błyszczały w słońcu okna oranżerii.

Park był smutny i niedbale utrzymywany.

Lokaj w czarnej liberii otworzył przed Borowieckim wielkie drzwi do przedpokoju, wyłożonego dywanem i obwieszonego fotografiami fabryk, grupami robotników i mapami majątków ziemskich, jakie posiadał Bucholc.

Czworo drzwi prowadziło w głąb domu, a wąskie żelazne schody na piętro.

Wielka, żelazna latarnia w stylu gotyckim, wisząca u sufitu, rozrzucała łagodne światło, co kolorowymi. jakby wypłowiałymi plamami mżyło na ciemnym dywanie i drzewem wyłożonych ścianach.

– Gdzie pan prezes?

– Na górze w swoim gabinecie.

Lokaj szedł naprzód i uchylał portier, otwierał drzwi, a Borowiecki szedł wolno przez wspaniałe pokoje, bardzo poważnie i ciężko umeblowane, zaciemnione prawie zupełnie storami opuszczonymi. Cisza go otaczała zupełnie, bo odgłos kroków tłumiły dywany. Uroczysta, zimna powaga panowała w mieszkaniu; meble stały w pokrowcach ciemnych, zwierciadła, wielkie żyrandole, kandelabry, obrazy nawet na ścianach pokryte były zasłonami i tonęły w zmroku, w którym tylko błyszczały brązowe ozdoby majolikowych pieców i złocenia stiukowych sufitów.

– Herr von Borowiecki! – meldował poważnie lokaj w jednym z pokojów, gdzie pod oknem, w głębokim fotelu, z pończochą w ręku, siedziała Bucholcowa.

– Gut morgen Herr Borowiecki! – odezwała się pierwsza, wyjęła drut i wyciągnęła do niego rękę jakimś automatycznym ruchem.

– Gut morgen Madam – pocałował ją w rękę i poszedł dalej.

– Kundell! Kundell! – zakrzyczała za nim papuga, uczepiona nogami u parapetu. Bucholcowa pogłaskała ją, uśmiechęła się przyjaźnie do bandy wróbli, co pod oknami na drzewach się biły, popatrzyła w świat pełen słońca i znowu robiła pończochę.

Bucholca znalazł Borowiecki w narożnym gabinecie.

Siedział przed wielkim piecem, z zielonych gdańskich kafli, cudownie ornamentowanych, w którym palił się ogień, grzebał w nim ustawicznie swoim nieodstępnym kijem.

– Dzień dobry! Kundel, krzesło dla pana – zawołał silnym głosem na lokaja, który stał przy drzwiach gotowy na najmniejsze skinienie.

Karol usiadł tuż obok niego, plecami do ściany.

Bucholc podniósł swoje jastrzębie, czerwone oczy i dosyć długo świdrował twarz jego.

– Chory jestem – szepnął, wskazując na nogi pookręcane w białą flanelę i leżące na taburecie, wprost ognia, niby dwa wały materiału surowego.

– Ciągle to samo? reumatyzm?

– Tak, tak – szeptał i jakiś bolesny skurcz skrzywił mu szaro-żółtawą, okrągłą twarz.

– Szkoda, że pan prezes nie wyjechał na zimę do San Remo lub gdziekolwiek na południe.

– Co to pomoże, a ucieszyłbym tylko Szaję i tych wszystkich, coby chcieli, abym zdechł jak najprędzej. Kundel, popraw – krzyknął na lokaja, wskazując na nogę swoją, zsuwającą się z taburetu. – Ostrożnie! ostrożnie! – krzyknął.

– Myślę, że tych, coby chcieli pańskiej śmierci jest bardzo mało, a może i nie ma ich zupełnie w Łodzi, jestem nawet pewny, że ich nie ma.

– Co mi pan gadasz, wszyscy chcą, abym umarł, wszyscy – i dlatego właśnie na złość będę jeszcze żył długo, pan myślisz, że nie mam zazdrosnych, co?

– Kto by ich nie miał.

– Ile by dał Szaja za moją śmierć, jak pan myślisz?

– Przypuszczam tylko, że za ruinę pańską, gdyby ta była możebną, to dałby bardzo wiele, bardzo wiele, pomimo swojego skąpstwa.

– Pan myślisz? – szepnął i oczy mu strzeliły płomieniem nienawiści.

– Cała Łódź wie o tym.

– Jeszcze i wtedy kogo by oszukał, bo zapłaciłby fałszywymi pieniędzmi albo wekslami bez wartości. Kundel… – opuścił głowę na piersi, na stary watowany szlafrok z łatami na łokciach i zapatrzył się w ogień.

Borowiecki, zaprawiony już dobrze w tej serwilistycznej subordynacji wobec milionerów, nie śmiał nic mówić, czekał cierpliwie, aż on pierwszy zacznie.

Rozglądał się po ścianach wybitych bardzo ciemnym wiśniowym adamaszkiem jedwabnym, obwiedzionych szeroką złotą lamperią. Kilka ordynarnych oleodruków niemieckich wisiało na ścianach. Olbrzymie mahoniowe biurko stało w rogu pomiędzy dwoma oknami, przysłoniętymi ekranami z kolorowych szkieł. Linoleum, naśladujące posadzkę, pokrywało podłogę gabinetu i było nader mocno powydeptywane.

– Słucham pana – mruknął szorstko.

– Mówiliśmy o Szai.

– Dajmy spokój temu. Kundel! Niech tutaj przyjdzie Hamer. Co to, za pięć minut mam brać pigułki, a tego błazna nie ma jeszcze. Pan znasz wczorajsze nowiny?

– Słyszałem, pan Knoll mówił mi w teatrze.

– Pan bywasz w teatrze?

Oczy mu zaświeciły urągliwą złośliwością.

– Nie rozumiem nawet pytania prezesa.

– Prawda, że pan Polak, prawda, że pan von – zaczął się krzywić jakby do śmiechu.

– Przecież i pan prezes bywa w teatrze.

– Ja jestem Bucholc, panie von Borowiecki. Ja mogę bywać wszędzie, gdzie mi się podoba – podniósł głowę i dumnie, miażdżąco patrzył.

– Winne są teatry, że zamiast być dla niektórych ludzi tylko, stoją otworem dla wszystkich, mających za co kupić sobie miejsce – szepnął Borowiecki i nie mógł powstrzymać złośliwego uśmiechu.

– Nie słucham pańskie gadanie – stuknął ze złością kijem w głownie, że aż się iskry posypały na pokój.

– Daruje pan prezes, że go pożegnam – mówił Borowiecki, podnosząc się z krzesła, zirytowany ostatnimi słowami.

– Siedź pan, zaraz będzie obiad. Tu się nie ma o co obrażać, zresztą pan wiesz, jak pana cenię, pan jesteś wyjątkowym Polakiem. Knoll mówił panu o wszystkim?

– O bankructwach ostatnich.

– Tak, tak… Wyjechał za pilnym interesem i właśnie proszę pana o zastąpienie go na cały czas nieobecności. Morrys zastąpi pana w drukarni.

74.baresgeld (z niem.) – gotówką. [przypis edytorski]
75.przestępywać – dziś: przestępować. [przypis edytorski]
76.Nizza – Nicea. [przypis edytorski]