Kitobni o'qish: «Przekleństwo»
Mijają dni za dniami – jednakie, szare, monotonne…
Ludzie chodzą tu i tam, jak owce po ugorach, kiedy padnie rok suchy, trawa nie urośnie i nic się nie zieleni po kamienistym tłoku, nawet i osty poschną, pokruszą się od wiatru, nawet i osty… Jedyna macierzanka rośnie i trujący mlecz. Ale tych owce nie jadają.
Tak ludzie chodzą, jak te owce, szukając paszy po tej ziemi.
Spotykają się, gwarzą, potem znów idą dalej z oczyma utkwionemi w ziemię, szukając, czegoby nie znaleść…
– Byliście tam?… i jakże?… – pytają się wzajem.
– To, co i tu…
– Niema nic?
– Wszędy pustka i pustka i pełno ludzi wszędy…
Przechodzą obok siebie cicho, obojętnie. Nawet głów nie podnoszą, rozmawiając z sobą. I mijają się gromadami, przechodzą jedni drugich, a kto mocniejszy – idzie przodem, wyprzedzając innych.
Wielu ma nogi spięte, podobnie, jak te owce, którym się nogi spina, żeby nie biegały. Chodzą drobno i, ocierając piętami kostki, krwawią je… Czasem zapominają, że są spięci, i czynią ruchy, jakby mieli iść szerokim krokiem. Wtedy się plączą i padając, uderzają czołem o kamienie ostre po drodze. A czasem, chcąc dogonić idących na przedzie, mimo spętania okrwawionych stóp, rozpoczynają skoki, jak te wrony, z zagonu na zagon. Częstokroć jednak potykają się o nierówności ziemi i muszą, zadyszani, spoczywać na miedzy; tymczasem inni przechodzą łacno; nawet ostatni dziad, o jednej nodze, równa się z nimi.
– Potem już, nauczeni, godzą się z swym losem, drobią, jak Bóg przykazał, drobią za innymi udeptanym śladem… Przywykli.