Kitobni o'qish: «Piekiełko»
Słońce, wytaczając się powoli z poza szczytów, padło promieniami na zadymione szyby w Błażkowej izbie. Rozwidniło się nagle w niskiej, zakopconej piekarni.
– Wstawać! Kaśka, Maryna, Józek! – krzyknął Błażek, zrywając się z pościeli.
– Do roboty! – szturknął babę pod żebro. – Nie cujes, kieli to dzień?!
– Cy nie wściórnoscy! – zaklęła po cichu, przeżegnała się i wyskoczyła z łóżka. Poszła do kotła po wodę, a słoma wlokła się po izbie za spódnicą, którą po drodze opasywała. Błażek zaś podszedł ku wyrkowi i szarpnął za paruchę, okrywającą dwie chrapiące głośno, zwinięte w kłębek postacie.
– Do połednia będziecie sie wylegować, cy co? Nie widzicie, ze juz kury od wody, a dziod z trzecie wsi?
Maryna, leżąca z kraju, zesunęła się na ziemię i poczęła wycierać zaspane, błędne oczy. Józek mruknął parę słów niezrozumiałych i odwrócił się ku ścianie. Rozłoszczony ojciec zamierzył się pięścią.
– Wstawoj, ty głuchy psie! Bo jak cie polnę!…
Chłopak wytrzeszczył szeroko zaspane oczy.
– Nie cujes, co ci godom?
– Przeklęty łysopol!… – wypadło od nalepy, gdzie baba rozdmuchiwała wągle.
– Tłuką się i tłuką, jak pięćset djabłów razem, juz od samego świtu! – poczęła Maryna dojadać ojcu.
Błażek ucichł i ukląkł przy skrzyni do pacierza.
Czuł wiszące nad łysą głową ciche sprzemierzenie bab na cały dzień i dał spokój Józkowi, chcąc zabezpieczyć sobie jego pomoc. „Syn zawdy powinien za ojcem” – uczył go od mała, by mieć na starość oparcie.