Kitobni o'qish: «Pierścień i róża»
z rysunkami autora – z przyczyn technicznych ilustracje zostaną opublikowane w przyszłości. Tam, gdzie to konieczne, treść obrazków opisano w przypisach. Nie publikujemy też dwuwierszy, nawiązujących do treści książki i umieszczonych w żywej paginie (tj. na górze strony, nad tekstem), ponieważ ich tłumaczenie nie weszło jeszcze do domeny publicznej. [przypis edytorski]
teatrzyk – książka powstała na podstawie przedstawienia, wymyślonego i wystawionego przez autora dla dzieci angielskich spędzających święta w Rzymie. W tradycji brytyjskiej podczas świąt Bożego Narodzenia zabawiano dzieci teatrzykami kukiełkowymi, pokazującymi przygody takich postaci, jak Król, Królowa, Dama, Kapitan itp. [przypis edytorski]
Rozdział pierwszy, w którym jest pięknie opowiedziane, jak dostojna rodzina królewska raczyła zasiąść do śniadania
Oto raczył zasiąść do stołu Walorozo XXIV, władca Paflagonii, w towarzystwie swej królewskiej małżonki i królewskiej jedynaczki Angeliki. Właśnie oddano mu list zapowiadający rychłe odwiedziny królewicza Bulby, pierworodnego syna i następcy tronu króla Padelli I, rządzącego miłościwie w państwie Krymtataria. Spójrzcie, jakim zachwytem opromienione jest oblicze Jego Królewskiej Mości. Odczytywanie listu króla Padelli tak dalece pochłania jego uwagę, że nie widzi nawet szeregu dostojnych jaj na miękko i jaśnie oświeconych bułeczek leżących przed nim na stole.
– Bulbo przyjeżdża! Ów zuchwały, dzielny, rozkoszny Bulbo! – wykrzyknęła radośnie księżniczka. – Taki przystojny, wytworny i dowcipny! Mężny zdobywca państwa Rimbombamento, który w walnym starciu własną ręką położył trupem dziesięć tysięcy olbrzymów!
– A tobie kto o tym opowiadał, moja duszko? – zapytał Jego Królewska Mość.
– Mój mały paluszek – odparła figlarnie Angelika.
– Biedny Lulejka! – westchnęła królowa, zagryzając herbatę biszkopcikiem.
– Ach, ten Lulejka! – zaśmiała się księżniczka i lekceważąco odrzuciła w tył głowę, zdobną w tysiące najmisterniej zakręconych papilotów.
– Chciałbym, żeby tego Lulejkę raz już dia… – zaczął król, ale królowa przerwała mu szybko:
– Chciałbyś zapewne, żeby jak najprędzej wyzdrowiał. Otóż, najdroższy, już mu znacznie lepiej. Napomknęła mi o tym Rózia, służąca Angeliki, kiedy mi dziś z rana przyniosła do łóżka herbatę.
– Wiecznie tylko pijecie tę herbatę! – żachnął się niecierpliwie monarcha.
– Lepiej pić herbatę niż wino i wódkę – powiedziała dobitnie Jej Królewska Mość.
– No, no, kochana, ja przecież także pijam czasem herbatę – wyrzekł pojednawczo władca Paflagonii, usiłując pokryć uśmiechem niemiłe wrażenie, jakie na nim zrobiły słowa królowej. – Angeliko – przeszedł szybko na inny temat – sądzę z kilkumetrowych rachunków twojej krawcowej, że nie zbywa ci na pięknych toaletach, w których się godnie zaprezentujesz naszemu gościowi. Musicie obie z matką pomyśleć o urządzeniu jak najwspanialszego przyjęcia. Pewnie zechcecie urządzić kilka rautów i balów. Ja bo zawsze byłbym raczej za porządną królewską ucztą, ale każdy ma inny gust. Prosiłbym cię też, duszko – tu zwrócił się do królowej – żebyś raz już przestała nosić tę odwieczną suknię z niebieskiego aksamitu, w której od pięciu lat widuję cię na wszystkich audiencjach. Kup sobie także nowy naszyjnik, tylko niedrogi, ot tak, za jakieś sto, sto pięćdziesiąt tysięcy dukatów.
– A Lulejka, najdroższy?
– Lulejka? A niechże idzie do dia…
– Ależ, mężu! Królu! – krzyknęła Jej Królewska Mość – przecież to twój bratanek! Jedyny syn nieboszczyka króla!
– Więc niechże idzie do… krawca i zamówi sobie nowe ubranie. Każ Mrukiozie wpisać jego rachunek na koszt państwa. A niechże go Bóg skarze… to jest, chcę powiedzieć: niech go Pan Bóg kocha, tego lubego Lulejkę! Niech mu tam zresztą Mrukiozo dołoży parę dukatów na drobne wydatki. A jak pojedziesz po naszyjnik, wybierz sobie przy tej okazji i parę bransolet, moja Jejmość Pani Walorozo!
Jej Królewska Mość, czyli Jejmość Pani Walorozo, jak ją żartobliwie nazwał monarcha, bo i królowie w zamkniętym kółku rodzinnym lubią czasem pożartować, uścisnęła swego małżonka i objąwszy wpół córkę (członkowie dostojnej tej rodziny kochali się nader czule), opuściła z nią salę jadalną, żeby wydać rozporządzenia na przyjęcie zagranicznego gościa.
Ledwie podwoje zamknęły się za królową, zgasł uśmiech rozchylający wargi monarchy, zgasła duma bijąca z królewskiego czoła. W czterech ścianach jadalnej sali król Walorozo pozostał sam – a gdy królowie są sami, zaraz czują dobrze, że nie różnią się niczym a niczym od zwykłych, najzwyklejszych śmiertelników.
Gdybym miał pióro słynnego poety Bombastiniego, pokusiłbym się może o uczczenie w rymowanej mowie zmarszczki fałdującej dostojne czoło monarchy, opiewałbym jego błyszczące oczy, jego długi czerwony nos, jego szlafrok kwiecisty, zatabaczoną chustkę do nosa i wyszywane perełkami pantofle. Nie czując się jednak na siłach, bym dorównać mógł w opisach moich temu poecie, poprzestaję na krótkim stwierdzeniu, że Walorozo pozostał sam.
Przez chwilę nasłuchiwał, czy kroki królowej ucichły, po czym schwycił ze stołu jeden ze srebrnych kieliszków do jajek, wyrzucił zeń jajo, chyłkiem podsunął się do kredensu, wyjął flaszkę gdańskiej wódki, nalał kieliszek po brzegi i wychylił go duszkiem. Powtórzywszy to kilka razy, zaśmiał się do siebie i zamruczał z lubością: – Ha! Ha! Teraz dopiero Walorozo jest prawdziwym mężem! – Pociągnął znowu tęgi łyk i mówił dalej: – Hej, hej, zanim dostałem się na tron królewski, nie znałem nawet smaku tego upajającego trunku. Po prostu wstręt czułem do niego i woda źródlana była mi jedynym napojem. W tanecznych pląsach spływał potok ze skał, a ja z rusznicą biegłem w leśny mrok, stopami strząsałem rosę z rdzawych mchów, szukając śladów jeleni i łań. Ale, jak prawdziwe są te wieszcze słowa:
Królewskiej głowie zbyt ciąży korona…
Lecz skoro już ją skradłem bratankowi… skradłem? Co mówię! Gdzieżbym znowu ukradł, cofam to wstrętne, nienawistne słowo! Nie, nie, nie skradłem, jeno na swą męską głowę włożyłem świetną królewską koronę. I odtąd jabłko piastuję jedną dłonią, a paflagońskie berło dzierżę drugą. Bo czyżby słaba, bezbronna dziecina, ledwie od piersi mamki odstawiona, karmiona cukrem i papką na mleku, rządowi państwa tego podołała? Jakoż dźwignęłaby berło, koronę, jabłko i ojców ciężki miecz stalowy, broniący srogim władcom Krymtatarii wstępu w granicę państwa Paflagonii?
W ten sposób usiłował monarcha udowodnić (choć samo się przez się rozumie, że nierymowane wiersze niczego jeszcze nie dowodzą), że najświętszym obowiązkiem jego jest: mocno w dłoni dzierżyć, co raz w nią zagarnął. I teraz wprawdzie nasuwała mu się natrętna myśl, że należałoby może zwrócić bratankowi bezprawnie zagrabione dziedzictwo, ale Jego Królewska Mość w lot uspokoił sumienie nadzieją, jaką pokładał w projektowanym małżeństwie córki swej z następcą tronu Krymtatarii. Stanowczo dobro państwa wymagało pokojowego zakończenia krwawych wojen z niebezpiecznym sąsiadem. – Gdyby nawet nieboszczyk brat mój, król Seriozo, powstał z grobu, przyklasnąłby zapewne tak świetnemu związkowi i wydziedziczył tego niezdarnego Lulejkę – zamruczał pod nosem król. Zwykle wyobrażamy sobie, że najsłuszniejsze jest to, co najbardziej nam samym dogadza, więc też i król zaraz nabrał otuchy, przeczytał dzienniki, zjadł ze smakiem jaja na miękko i maślane bułeczki, a potem zadzwonił do swego ministra.
Królowa zastanawiała się przez chwilę, czy nie należałoby odwiedzić chorego bratanka. Ale zaraz powiedziała sobie:
– Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Po południu wpadnę na momencik do tego biedaka, a teraz pojadę do złotnika wybrać naszyjnik i bransolety. – I tak też zrobiła.
Królewna Angelika, wróciwszy do swoich apartamentów, zadzwoniła na służącą Rózię i kazała wydobyć z szaf i kufrów wszystkie najzbytkowniejsze stroje, po czym zaczęła je przymierzać. O królewiczu Lulejce zapomniała najzupełniej, tak jak ja zapomniałem, co jadłem na obiad we czwartek ubiegłego roku.
Rozdział drugi. Jak książę Lulejka nie dostał nic, a Walorozo koronę
Zdaje się, że w owych czasach, tj. przed dziesięciu czy dwudziestu tysiącami lat, dziedzictwo tronu, przechodząc z ojca na syna, nie było w Paflagonii prawem państwowym zabezpieczone. Król Seriozo, czując zbliżający się koniec, zawezwał do śmiertelnego łoża brata swego Walorozę1 i przekazawszy mu opiekę nad maleńkim synaczkiem Lulejką, mianował go regentem Paflagonii na czas nieletności królewicza. Wiarołomny Walorozo zdradził położone w nim zaufanie, bo ledwie wieko trumny zamknęło się nad zwłokami króla Seriozy, kazał się obwołać królem Paflagonii pod imieniem Walorozy XXIV, po czym odbyła się uroczysta koronacja. Magnaci i szlachta w owych czasach mieli tylko własne dobro na widoku, a suto ugoszczeni przez Walorozę i obdarzeni najzyskowniejszymi urzędami chętnie przyzwolili na bezprawną zmianę w następstwie tronu. Ludowi zaś, pogrążonemu w ciemnocie i ucisku, było zupełnie obojętne, kto w państwie rządzi, bo i tak nie spodziewał się rychłej poprawy swego losu.W chwili zgonu króla Seriozy królewicz Lulejka był niemowlęciem w powijakach, któremu nie śniło się nawet, że stryj rodzony pozbawił go prawego dziedzictwa. Gdy podrósł, dbał tylko o to, by mu dawano pod dostatkiem zabawek i słodyczy, żeby na siedem dni w tygodniu miał przynajmniej pięć wolnych od nauki, żeby mu nie broniono spędzać połowy dnia na koniu, z fuzyjką2 na plecach, a drugiej połowy na zabawie z ukochaną kuzyneczką Angeliką. W jej towarzystwie czuł się Lulejka zupełnie szczęśliwy i nie zazdrościł stryjowi ani uroczystej królewskiej szaty, ani złotego, niewygodnego tronu królewskiego, ani okropnie ciężkiej, wysadzanej klejnotami korony, w której władca Paflagonii obowiązany był ukazywać się zawsze swoim poddanym.
Portret króla Walorozy XXIV3 zachował się do dni dzisiejszych. Zapewne i wy przyznacie, że Jego Królewska Mość musiał być nieraz dobrze zmęczony dźwiganiem tych aksamitów, brylantów i gronostajów i znudzony tym królewskim przepychem. Co do mnie, to wolałbym nigdy nie zasiadać w tak przytłaczającym stroju, a do tego w takim czymś na głowie.
Królowa musiała być za młodu miłą, przystojną dzieweczką, bo i w późniejszym wieku, choć kształty jej, jak to widzicie na obrazku, rozwinęły się trochę za bujnie, rysy jej twarzy zachowały wyraz pogodnej dobroduszności. Może trochę zanadto lubiła ploteczki, stroje, pochlebstwa i grę w karty, ale pomińmy te słabostki, które w gruncie rzeczy niewiele robiły złego. Bratanka swego4 lubiła serdecznie, więc nieraz czuła wyrzuty sumienia, które uspokajała myślą, że wprawdzie mąż jej pozbawił Lulejkę dziedzictwa, lecz niemniej jest mężem godnym czci i szacunku, a ponieważ po jego śmierci ster rządów i tak przejdzie w ręce Lulejki, więc nie ma czym tak dalece głowy sobie zaprzątać. Szczerym pragnieniem jej było, by Lulejka pojął za żonę Angelikę5, w której kochał się bez pamięci.
Pierwszym ministrem państwa był wytrawny mąż stanu, Mrukiozo; w jego to ręce złożył monarcha wszystkie sprawy królestwa Paflagonii. Walorozo uważał się za bardzo dobrego króla. Wymagał tylko, by mu nie szczędzono pochlebstw, by mu dostarczano jak największej ilości pieniędzy, które by mógł wydawać na uczty i polowania, i by odsuwano od niego wszelkie troski i kłopoty. Dbając jedynie o swoją przyjemność, nie pytał, ile za to płacą jego poddani. Ich losy były mu najzupełniej obojętne.
Swojego czasu próbował kilka razy szczęścia w wojnie i stoczył wiele bitew, ale wszystkie przegrał. Mimo to wszystkie dzienniki paflagońskie głosiły przez długie lata chwałę jego świetnych zwycięstw. W każdym mieście wzniesiono „z najwyższego rozkazu” na jego cześć bodaj jeden pomnik, portret jego ozdabiał wszystkie wystawy składów papieru. Dawano królowi przydomki: Walorozo Chrobry, Walorozo Wielki, Walorozo Niezwyciężony, bo i w owych dawnych czasach dworacy i poddani umieli zaskarbiać sobie łaski monarchy przez pochlebstwa.
Jedynym dzieckiem królewskiej pary była księżniczka Angelika. W przekonaniu dworaków, rodziców i własnym była oczywiście uosobieniem doskonałości. Opowiadano, że ma najdłuższe włosy, największe oczy, najsmuklejszą figurę, najmniejsze stopy i najdelikatniejszą cerę ze wszystkich dziewic państwa Paflagonii. Głoszono również, że wiedza jej i talenty przewyższają jeszcze jej urodę.Wszystkie guwernantki i bony, karcąc skłonność do lenistwa u swoich uczennic, stawiały im księżniczkę Angelikę za przykład. Bezbłędnie grywała najtrudniejsze utwory muzyczne. Umiała odpowiedzieć bez omyłki na każde pytanie z książki pt. Przepisy dobrego tonu dla użytku panien z wyższego towarzystwa w ośmiu tysiącach pytań i odpowiedzi. Znała na pamięć wszystkie daty z historii Paflagonii i wszystkich krajów całego świata. Mówiła po polsku, po francusku, po angielsku, po włosku, po niemiecku i po hiszpańsku, hebrajsku, grecku, łacinie, samotracku, kapadocku, egejsku i krymtatarsku. Słowem, była młodą osobą gruntownie wykształconą, godną uczennicą swej wychowawczyni i ochmistrzyni dworu, srogiej hrabiny Gburii-Furii.
Zapewne sądzicie, patrząc na ten obrazek, że dama ta pochodziła z wysokiego rodu? Chód jej bowiem i postawa są tak dumne, jak gdyby była co najmniej księżniczką krwi, której drzewo genealogiczne sięga jeszcze czasów przedpotopowych. Jednakże przypuszczenie to byłoby mylne. Imć pani Gburia-Furia pochodziła z gminu, a że bardzo się tego wstydziła, więc coraz wyżej zadzierała nosa. Wszyscy rozsądni ludzie śmiali się jednak cichaczem z jej wynoszenia się nad innych. Wiedzieli, że Gburia-Furia była za czasów panieńskich garderobianą królowej, a mąż jej dworskim lokajem. Ale po śmierci czy też po nagłym zniknięciu małżonka swego Gburiana (o którym później dowiemy się ciekawych rzeczy) Imć Gburia-Furia umiała się tak przypodobać królowej, tak wkraść się w jej łaski nieustannym płaszczeniem się i pochlebstwami, że w końcu królowa nadała jej hrabiowski tytuł, godność ochmistrzyni dworu i poruczyła jej wychowanie córki swej Angeliki.
Muszę jeszcze raz wrócić do wiedzy i talentów nadzwyczajnych, które, jak mówiono, posiadała księżniczka. Otóż, prawdę mówiąc, sprytu nie brakowało jej wcale, za to była leniwa do ostatnich granic. Odczytywanie nut… A któż by nawet próbował trudzić się takim nudziarstwem! Umiała grać z pamięci dwa czy trzy kawałeczki i zapewniała, że nigdy przedtem nie widziała ich na oczy. Umiała odpowiedzieć może na pół tuzina pytań z Przepisów dobrego tonu dla panien z wyższego towarzystwa, i to, o ile pytania zadawano jej po kolei, a nie na wyrywki. Miała też nauczycieli wszystkich światowych języków, nie sądzę jednak, żeby z któregokolwiek umiała więcej niż kilka frazesów. A już co się tyczy jej rysunków i robótek, wystawiano wprawdzie bardzo piękne okazy podpisywane jej imieniem, ale czy były one przez nią robione? – to właśnie pytanie. Chcę wam wyjaśnić całą prawdę pod tym względem, ale, aby to zrobić, muszę sięgnąć pamięcią w odległą przeszłość i opowiedzieć wam o Czarnej Wróżce.
Rozdział trzeci, który zaznajamia czytelnika z Czarną Wróżką i z wieloma innymi wielkimi osobistościami
Czarna Wróżka żyła na pograniczu Królestwa Paflagońskiego i sąsiadującego z nim państwa Krymtatarii. Miano „Czarnej Wróżki” nadano tej tajemniczej istocie z powodu czarnoksięskiej, cudownej hebanowej laseczki, której dosiadała jak rumaka, ilekroć udawała się na księżyc albo w podróż dla przyjemności lub interesu. Laseczka ta służyła jej również do wykonywania najróżniejszych sztuk czarodziejskich. W wiedzy czarnoksięskiej wykształcił Czarną Wróżkę ojciec jej, słynny czarownik. Po jego śmierci Czarna Wróżka ćwiczyła się przez długie lata w swym zawodzie, z szumem przelatując na czarnej laseczce z jednego państwa do drugiego i rozdając swoje cudowne upominki to temu, to innemu księciu czy królowi. Miała całe tuziny chrześniaków, przemieniła niezliczoną ilość złych ludzi w zwierzęta, ptaki, kamienie młyńskie, zegary ścienne, pompy, parasole, łyżki do butów i różne inne pożyteczne przedmioty, słowem, nie było pracowitszej i usłużniejszej wróżki w całym czarnoksięskim bractwie.
Ale po jakichś dwu czy trzech tysiącach lat praca ta zaczęła ją nużyć. Myślała często: „Ciekawam, co komu przyjdzie z tego, że jakąś księżniczkę pogrążę w stuletni sen, że jakiemuś głupiemu dziewczęciu przyczepię kiszkę do nosa, że na mój rozkaz biednej sierotce wypadać będą z ust perły i diamenty, a córce macochy ropuchy i żmije? Wszystkie moje trudy i starania przynoszą zawsze tyleż szkody, co i dobra. Wobec takich wyników warto by dać spokój studiom nad sztuką magiczną i pozostawić wszystko własnemu biegowi rzeczy. Np. moje chrześniaczki: żona króla Seriozy i małżonka księcia Padelli. Czy wyświadczyłam im rzetelne dobrodziejstwo? Każdej z nich ofiarowałam podarunek, który miał im zapewnić dozgonną miłość i uwielbienie ich małżonków. Czyż jednak mój cudowny pierścień i moja zaczarowana róża przyniosły im jaką korzyść? Wręcz przeciwnie. Dzięki temu, że rozkochani w nich mężowie spełniali każdy ich kaprys, obie stały się obraźliwe, leniwe i zarozumiałe do niemożliwości. Przez całe życie przewracały tylko oczami i wyobrażały sobie, że są ósmym cudem świata, nawet wówczas, kiedy naprawdę były już brzydkie i stare. Ha! ha! Pocieszne stworzenia! I jakżeż obeszły się ze mną w czasie ostatnich moich odwiedzin, ze mną, Czarną Wróżką, ze mną, która zgłębiłam wszystkie tajemnice sztuki czarnoksięskiej, ze mną, która jednym dotknięciem swej laseczki mogłam je przemienić w pawiany, a perły ich w wieńce cebuli i czosnku!”
Pewnego dnia rozgoryczenie wróżki wzrosło do tego stopnia, że z hałasem zamknęła swoje książki w szafie i odtąd zaprzestała wszelkich sztuk czarodziejskich, a swojej różdżki używała tylko jako zwyczajnej laski.
Kiedy żona księcia Padelli powiła synka (w owym czasie Padella był tylko jednym ze znaczniejszych panów w Krymtatarii), Czarna Wróżka nie pojawiła się na chrzcinach, pomimo że była na uroczystość tę zaproszona, przysłała tylko w upominku skromną srebrną ryneczkę, wartości najwyżej dwóch dukatów. W tym samym czasie królowa Paflagonii wydała także na świat syna, z upragnieniem oczekiwanego spadkobiercę paflagońskiej korony. Radosną wieść tę rozniosły po kraju wystrzały armatnie; miasto iluminowano uroczyście i nie było końca zabawom i ucztom wydawanym ku uczczeniu narodzin królewicza. Wszyscy sądzili, że Czarna Wróżka, którą zaproszono w kumy, ofiaruje swemu chrześniakowi przynajmniej czapkę-niewidkę, siwka złotogrzywka, bułkę niedojadkę lub jakiś inny wartościowy podarunek, świadczący o jej łasce i dobrym smaku. Ale gdy wszyscy podziwiali noworodka i składali powinszowania matce i ojcu, wróżka, pochyliwszy się nad małym królewiczem Lulejką, rzekła tylko: – Moje biedne maleństwo, nie mogę ci ofiarować cenniejszego upominku nad odrobinę cierpienia.
To było wszystko, co powiedziała, ku oburzeniu rodziców Lulejki. A gdy wkrótce potem rodzice ci umarli, zaopiekował się Lulejką stryj jego Walorozo, a w jaki sposób, o tym dowiedzieliście się w drugim rozdziale.
I znowu w kilka lat później święcono chrzciny maleńkiej Różyczki, jedynego dziecka króla Kalafiore, panującego w sąsiednim państwie Krymtatarii. I tutaj zaproszono Czarną Wróżkę. Ona jednak i tym razem nie okazała się nazbyt hojna. Gdy dworacy rozpływali się w zachwytach nad niepospolitą urodą dzieweczki, smutnym wzrokiem popatrzyła na królową i rzekła: – Moja droga – (Czarna Wróżka z nikogo sobie nic nie robiła i do królowej przemawiała bez żadnych ceremonii, jakby mówiła do pierwszej lepszej praczki) – moja droga, ci sami ludzie, którzy w tej chwili plackiem u nóg twych leżą, uknują spisek przeciw tobie. Co zaś do tej maleńkiej, nie mogę jej ofiarować nic cenniejszego nad odrobinę cierpienia.
To rzekłszy, leciutko dotknęła czoła Różyczki czarnoksięską pałeczką, surowym spojrzeniem objęła przerażonych dworaków, skinęła królowej ręką na pożegnanie, dosiadła czarnej laseczki i przez otwarte okno poszybowała w błękity.
Zaledwie znikła z oczu, dworacy, którzy w jej obecności nie śmieli pary z ust wypuścić, podnieśli wielką wrzawę; wołali jeden przez drugiego, że Czarna Wróżka nie jest dobroczynną wróżką, za jaką miano ją dotychczas, tylko niepoczciwą, szkodliwą czarownicą, którą należałoby spalić na stosie. Wszakżeż była obecna na chrzcinach królewicza Lulejki, a ledwo rodzice pomarli, stryj Walorozo strącił jej chrześniaka z tronu. Nic innego, tylko z wiekiem straciła zdolność jasnowidzenia i czarów. Bo czyż nie śmieszne jest przypuszczenie, że znalazłby się człowiek tak twardego serca, żeby mógł być wrogo usposobiony do królowej i najsłodszej, najrozkoszniejszej królewny Różyczki? A gdyby nawet znalazł się jakiś zdrajca, czyż król i królowa nie mieli obrońców w wiernych swoich poddanych? Hańba, hańba czarownicy i jej złowrogim wróżbom! I wszyscy chórem zaczęli wołać: „Hańba!”
A teraz może chcielibyście wiedzieć, w jaki sposób dworacy owi okazali swoją wierność i przywiązanie królewskiej parze? W kilka dni później książę Padella, o którym wspomnieliśmy już powyżej, odmówił złożenia hołdu królowi Kalafiore, który na czele wojska pospieszył ukarać buntownika. – Któż by się odważył czoło stawić naszemu ukochanemu, wspaniałemu monarsze?! – wołali dworacy. – Najjaśniejszy Pan nasz jest niezwyciężony. Maluczko, a ujrzymy, jak pokonanego Padellę przywiąże do oślego ogona i miłościwie rozkaże włóczyć go po ulicach miasta, na wieczną pamiątkę zwycięstwa Kalafiore Wielkiego nad nędznym buntownikiem!
Król zatem wyruszył w pole, a biedna królowa, jako że była istotą trwożliwego serca, tak się przejęła pierwszymi odgłosami wojennymi, że – z żalem muszę wam powiedzieć – rozchorowała się i po paru dniach umarła. Przed samą śmiercią przywołała wszystkie damy dworu i kazała im przysiąc, że strzec będą jak oka w głowie maleńkiej Różyczki. Naturalnie wszystkie oświadczyły, że wolałyby dać się posiekać w kawałki aniżeli dopuścić, by ukochanej królewnie stała się najmniejsza krzywda. Pierwszy numer urzędowej „Gazety Dworu J. M. Króla Krymtatarii” przyniósł wieść, że Jego Królewska Mość odniósł świetne zwycięstwo nad zuchwałym buntownikiem; następny, że wojsko nikczemnego Padelli zostało w puch rozbite; jeszcze późniejszy, że armia królewska ściga niedobitków wojsk nieprzyjacielskich; a ostatni… no, w ostatnim ogłoszono urzędowo, że król Kalafiore został pobity na głowę i zginął z ręki Jego Królewskiej Mości Padelli I.
Ledwie nadeszła wiadomość o tej porażce i przywłaszczeniu sobie przez Padellę korony, a już jedna część dworaków pognała naprzeciw wjeżdżającego w triumfie zwycięzcy, żeby oddać mu cześć i zapewnić o dozgonnej wierności, druga zaś czmychnęła, gdzie pieprz rośnie, uprzątnąwszy wpierw z królewskiego pałacu wszystko, cokolwiek się zeń zabrać dało. W olbrzymich komnatach została tylko maleńka Różyczka, sama, samiuteńka, bez żywej duszy, która by się o nią zatroszczyła. Dreptała drobnymi nóżętami z jednej komnaty do drugiej i wołała żałośnie: – Hrabino! Księżno Pani! – co w jej dziecinnym spieszczeniu brzmiało: – Dlabino! Tsięzno Pani! Zalaz podać tulcę z tompotem! Moja Tlólewśta Mość cie papać! Dlabino, Tsięzno Pani! – I biegło biedactwo przez szeregi krużganków i komnat, aż wpadło do sali koronacyjnej. Ale nie było tu żywej duszy. Potem zajrzało do sali paziów, i tu nie było nikogo. Raczkując zsunęła się ze schodów aż do przedsionka pałacowego, ale wszędzie było pusto i głucho. Więc podreptała dalej jeszcze, aż na podwórze i do ogrodu pałacowego, potem w park zdziczały, i dalej jeszcze, coraz dalej, aż w puszczę leśną, w której żyło dużo dzikich zwierząt.
Słuch wszelki o niej zaginął.
A gdy niedługo potem Padella, uznany już Przez wszystkich i koronowany król Krymtatarii, zabił na polowaniu dwa młode, nie wyrośnięte jeszcze dobrze lwy, znaleziono w ich paszczach resztki potarganego płaszcza i trzewiczek biednej królewny Różyczki. Służba myśliwska pokazała królowi te małe, smutne szczątki wyjęte z zakrwawionych paszcz dzikich bestii leśnych, a Padella pokiwał głową; wiedział już teraz, że jest naprawdę królem i że bez troski sprawować może rządy w Krymtatarii: – Ot, jaki los spotkał małą księżniczkę! – wykrzyknął. – Hm, moi panowie, trudno, co się stało, już się nie odstanie. Chodźmy na przekąskę! – I cały orszak ruszył z królem na śniadanie. Jeden z dworzan schylił się i niepostrzeżenie schował znaleziony trzewiczek księżniczki do kieszeni. To było wszystko, co po niej zostało.