Kitobni o'qish: «Międzymorze»
Drużynie harcerskiej męskiej imienia Adama Żeromskiego w Sejnach swe – „czuwaj!” – z głębi serca przesyła autor.
„… Grzmiącemi piersiami białe roztrąca się morze i z pienistej gardzieli piasku strumienie wylewa…”
Adam Mickiewicz
Zachwyciła się fijołkowa chmurka pięknością rogatego księżyca na godzinę przed wschodem.
Rozpostarła się, ni to uwielbienie bezsilne przed srebrnym majestatem, w dole jego połyskliwej bryły.
Nie może odpłynąć na wschód, nie może się na zachód odczołgać.
Dalekie niebo przybrało kolor pomarańczy, dojrzewającej w ogrodach wschodu.
Jak owoc dojrzewający nasyca się blaskiem słońca, które zmierza w te strony.
W głębinie jasnej nocy spoczywa w blasku miesięcznym nieruchomy bór sosnowy.
A bór utkany jest z koron tak bujnych, jakby żywiące go pnie nie z bezdennych wyrastały piasków, lecz z tłustego iłu Nałęczowa.
Ani jedna gałązka, ani jedna witka, ani jedna igła nie porusza się, nie wzdryga, nie powiewa.
Zamilkł teraz czujny kogut, tak tęskniący za słońcem wśród ptasiego rodu, jak słonecznik i heliotrop wśród roślin.
Gołąb nakrył żółtą źrenicę błoną powieki i przytulił śniade łono do łona gołębicy.
Łagodnie i niepostrzeżenie wygina się południowy brzeg półwyspu, przybierając w oddali kształt głowy i dziobu gołębia.
Od tego dzioba ziemi biegnie w bławe morze szlak ledwie dostrzegalny dla oka.
Tam w dali widnokrąg zagłębia się we mgłę fioletową, a linia granatowa zaznacza, iż to morze bierze rozbrat z firmamentem i wydziela się w mocarstwo swoje od powietrza bez granic.
Jasny pas piasku, pełen bladożółtych odcieni, jak wgięta płaza miecza wielkiego, ściele się na dalekiej przestrzeni.
Na tem otwartem nadmorzu zabiegliwa fala zcicha tej nocy pracowała.
Przynosiła niestrudzenie i raz koło razu półkolistemi naręczami kładąc w przeguby i wiązania, wśród rytmów niezmiennych, miotała webło, czyli kidzenę, czyli morską trawę, którą z głębokich zatargów, z mulistych głębin wyniosła i na ten strąd wydzieliła.
Wielobarwna trawa nikle widnieje na bladem pobrzeżu, jakoby szlak kolorowy na delikatnem ciałeczku morskiej chełbi, czyli barwistej meduzy.
*
Wzniosło się słońce z topielisk, ponad wszelkie słowo piękniejsze, rzucając radość żywota w lądy i w morza.
Poczuły nieznaną nam rozkosz róże w ogrodzie i wydały w spazmach rozkwitu pachnące westchnienie.
Rozrywa się lepka cieśnia ich płatków, gdy po długich deszczach spadła na nie w ten czerwcowy poranek płomienna sfera upału.
Niewidzialny kos, pustelnik, ukryty w zielonych gałęziach sosny, pochyłej od wiatrów zachodu, która dlań puszczą jest macierzystą i ojczyzną, wita słońce uwielbiającym poświstem.
Karmazynowy, kwiat begonii dźwiga kielich swój spod piasku, którym go chłoszczące wiatry i nawalne deszcze przybiły.
Wysuwa się z za cienia sosny, istny żebrak z mrocznej kruchty kościoła, stukający swemi kulami, w pośpiechu na łeb na szyję, żeby zobaczyć lśniące koła karety, w której cesarz Indyi w majestacie swym szybko przejeżdża.
Wznioślejszy jest ponad wszelkie słowo uwielbienia ten powrót słońca.
Wieczny jest i niezmienny, zawsze tensam, a nigdy ani o jednę jotę, ani o jednę kreskę nie mniej oślniewający i budzący zdumienie, niż przed nieskończonym czasu oceanem.
Sieje oto obłoki pyłu i zapładnia dziewicze słupki żyta na urodzajnej kępie Oxywia.
Pogania ławice wiosenne śledzi ku wodom napoły słodkim, zasilanym przez Wisłę.
Wyciska lepkie soki z szyszek młodocianych sosny.
Otwiera wysmukłe pąki nadmorskich goździków i wydostaje z nich strzępiaste płateczki, najdelikatniejszemi kreskami różu nikle zabarwione.
Zbudził ze snu żółtego motyla i kazał mu w obłędzie szczęśliwym polatać nad szafirowemi falami morskich przestworów.
*
Gruba chmura, która całunem ogarnęła moją duszę i całunem zasłoniła moje oczy, odwinęła się tego rana.
Dźwignąłem głowę spod całunu i podniosłem oczy na tę stronę ubogą.
Uśmiechnęły się do mnie własnym uśmiechem mej duszy wyżyny, białe zaspy piasczyste, bladą porośnięte wydmuszycą.
Roześmieję się jeszcze ze szczęścia mej młodości, od nadmiaru siły oczu, z przepychu władzy mojej, która niegdyś radośniejsza bywała od słonecznych promieni.
Wyszedłem ze zgnilizny i spośród latających błot miasta, gdzie mię życie trzyma, – spomiędzy kanałów i kawałów, oszustw, dowcipów, biegów do mety dla pochwycenia pieniędzy, władzy i sławy.
Widzę nareszcie ciała ludzkie, z których opadły stroje, szaty, szmaty i gałgany.
Widzę nareszcie ciała ludzkie w najpiękniejszym ich stroju, w spaleniźnie, szacie pełnej powabu.
Zgorzałe od słonecznego pożaru, przejrzane przez słońce nawylot, zabarwiły się na rdzawo, na rudo, na płowo.
Białe, wymokłe ciało miejskie jest tu obmierzłe dla oczu, budzące wstręt, jako ślina.
Płuca tu oddychają powietrzem, do którego nie dosięga brud, kurz, pył i latająca w nich zaraza.
Klatki piersiowe mężczyzn, ich karki, żebra, uda, lędźwie, ręce i nogi pali niestrzymane słońce, jakoby tysiąc lamp kwarcowych.
Kobiety mają tu nie tylko sadło, pokryte białą skórą i bezwładne kształty, godne pościeli i rozkoszy, lecz silne ścięgna, mięśnie sprężyste i kości, pełne mocy.
Nawet obmierźli, ułomni i szpetni, nabierają tu wdzięku i kształtu.
Starzec siedemdziesięcioletni, wyszedłszy z błękitnej kąpieli, ćwiczy gimnastycznie swe ciało, wyrzuca to ręce, to nogi, zgina wiekowy kręgosłup, czaszką spaloną na czarno połyskuje wokoło, zwyciężając niezwalczoną siwiznę.
Dzieci ciemne, lub rude od słońca i wiatru z południa, jak anioły igrają w blasku, odtrąconym przez falistą powierzchnię.
W bryzgach piany biegając bez przerwy, noszą istną aureolę świetlistą dookoła sprężystych swych ciałek.
Morze wiekuiście ruchliwe podnieca energię ich skoków, prześcigów, poruszeń i tańców, – wiatr wschodni popędza je z miejsca na miejsce, – a światło, migające na falach śmiech nieskończonej radości w nich budzi.
Bawią się z olbrzymim potworem, który szpik ich kości mocą życia nasyca, a ze krwi nasiona zarazy, ziarna śmierci wypędza.
Chwytają go za gardziel drobnemi rączkami, a krople złota i srebra sypią się na wsze strony z ich maleńkich paluszków.
Daleko, daleko w morze, aż ku ławicom podwodnym, na których zachłysta się fala, pływaczka wysunęła się młoda.
Prawe i lewe jej ramię naprzemiany świetlistą wodę roztrąca, a głowa o urodzie wspaniałej raz wraz melodyjnie, to w tę, to w tę stronę, jak w tańcu się chyli.
Na podsypiskach, tam, gdzie słońce najognistszym przypieka pożarem, leżą twarzą do blasku ostrego nieruchome kadłuby nasycających się światłem.
Tam, gdzie już ludzi niema, łańcuch zachyleń, ostoi i bugajów wgryza się w podsypiska, a szczodra, od piany czubata fala wodna nieskończenie, wskok się narzuca.
Palce nóg nie wgłębiają się i nie mogą odcisnąć na tem ciemnem boisku, a pięta nie więzgnie w wychłostanej i stwardniałej płaskoci.
Na nieskalanym, przymorskim chodniku piszą wciąż fale smugi dymne i sade.
Pomilionkroć muskają i gładzą, a dopasowują w formę doskonałej płaszczyzny piasek, już dawno zmielony na mąkę.
Nad głębią strony, czyli nad tą smugą przybrzeżną, skąd podplusk na strąd wbiega, ciemna lśni barwa.
Za nią ciągną się zielenice, smugi płycizn, pod któremi tkwi rewa i zalegają piaski zdradliwe.
Tam, z wielkich idąc oddaleń, z ciemnych bezkońców, wały morza spotykają przeszkodę, wrą tedy, złoszczą się, pienią.
Gdzieniegdzie na mojej drodze wiązka rudego webła uderza w spojrzenie, kudłata, śliska, ośliniona i osypana bąblami.
Wydarło ją bujne morze mocą swoją i władzą, ostoję i przytułek igrających dorszów i storni, czy wydarła przemocą denna matnia kręcichy, rybackiego niewodu.
Ani jeden kamyczek nie wynosi się z toni.
Gdzieniegdzie ułamek zczerniałego drzewa, korek, lub szczątek węgla z człowieczego kędyś ogniska czerni się zdala w blasku pobrzeża, jak resztka wstrętnego brudu.
Morze otrząsem wewnętrznej odrazy i womitem zewnętrznym wyrzuciło go z siebie.
Ostra wełna nieustannym zakosem podbija stare piasczyste pokłady, podrzyna niemateryalnym swym cyrklem wypukłe półwyspy i wklęsłe zatoki.
Tu i tam odsłania barwne ostrze, nikłemi zdobione kolory, ubite dawno, uklepane warstwice.
Niestrudzony, jednostajny poszum morski przesącza się wpoprzek ciszy.
Lecz oto zniweczył go i roztrącił szelest pluszczący i świszczący.
Wysmukły, nagi młodzieniec, o budowie efeba, wszystek brązowy, z twarzą, w której tylko białka oczu błyskają, jednostajnemi skokami plażę przebiega.
Kark jego jest prosty, łopatki w tył podane, kędzierzawa głowa zadarta, ręce pod pachami złożone i dłonie zaciśnięte.
Pierzchliwie pryska spod jego bystrych a rozrosłych stóp morskie rozpostarcie na strądach.
Zda się, iż pierzaste skrzydła migają z prawej i z lewej strony u każdej miedzianej jego stopy.
Zda się, iż to skrzydłopięty Hermes z Olimpii, ocknął się i przebiega wybrzeżem północnego morza.
Ciemna postać w oczach oddala się, mętnieje, mgłą się zawściąga.
Daleko w błękicie znika.
*
Na przymorskim chodniku, który stanowi wschodnie brzuśce przyrostów półwyspu wciąż linia złotofalista wynika i przygasa.
Niema tam już ludzi.
Nareszcie – niema nikogo.
Bieli się tylko w dalekim błękicie stado mew wiecujących.
Złożone są ich płowe, smużką białą ośnieżone skrzydła i białe głowy widnieją zdala na fali.
Z siodłatej barwy zwierzchniego płaszcza swych piór podobne do morza w czas burzliwy, – barwą głowy i spodnic naśladują piany, pędzące na czubach bałwanów.
Spłoszone widokiem przychodnia, pierzchają, wnet jednak zlatują białemi piersiami we wzdęte podrzuty żywiołu i, jak łodzie człowiecze, ponosić się każą.
Jedna tylko, odbita od stada, wciąż krąży.
W moją stronę nawraca.
Unosi się wyżej i niżej, jak jastrząb kołuje, leci w prawo i w lewo.
Jak strzała wprost na mnie przypada z wyraźnym zamiarem napaści.
Widzę tuż nad swą głową rozpostarte jejskrzydła, dziób rozwarty, słyszę krzyk chrapliwy i dziki.
Gdybym kij swój podźwignął, znalazł kamień, uderzył z całej mocy ramienia, zabiłbym napastnicę.
Dostrzegła, czy przeczuła niewiadomą mi władzą ten zasób mej potęgi, ten impuls mojej woli, bo krzyk jej stał się ostry, złowrogi, zaiste wojenny.
Nie inaczej – wyzwała mię do boju!
– Czegoż odemnie chcesz, skrzydlata? Com ci krzyw, śnieżnopióra? Czy i ty w tej samotni, na granicy wód i piasków tylko prawa wojny za prawa uznajesz?
Krzyk rybitwy nie ustał, nie zniżył się, nie nacichł, lecz się wzniósł i dosięgnął granicy obrzydliwej rozpaczy.
Zrozumiałem treść tych ptasich okrzyków.
Zrozumiałem dokładnie.
Poczytuje mię, widać, za kształt śmierci dwunogiej, która zmierza w kierunku jej gniazda.
Krok mój poczytuje za krok śmierci, który lada chwila nadepnie na gniazdo, ukryte kędyś w zagajach charszczów i badylów tej strony, ukręcone z kolczastych włókien mikołajka.
Wiem, dobrze wiem, co jest w krwionośnem sercu, gdy dwunoga śmierć zbliża się do gniazda, przytulonego do ziemi.
Wiem, dobrze wiem, co jest w rozwartych oczach, gdy spokojna, obojętna, radosna przechadza się w pobliżu, na ścieżce prowadzącej do progu.
Mam w gardzieli tensam krzyk, który się spod twego serca wydziela, ptaku popielaty.
Każdy odcień chrapliwy pamiętam na widok przybliżania się i na widok oddalania.
Znam także odcień tego krzyku, gdy nie omija schronienia i, wpośród tysiąca innych, do mojego jedynie wybiera się w odwiedziny, – gdy, – po tysiąc kroć przeklęta! – na mojem nieszczęsnem sercu wszechmocy swojej próbuje.
– Ucisz się, matko!
Nie ja to jestem kształtem śmierci twojej, lub czyjejkolwiek, kogo aż do śmierci miłujesz.
Ja jestem, jako i ty, jedynie ptak polotny, którego skrzydła burza z prawa i z lewa podbija.
Przez twoją świętą trwogę, przez twój krzyk żałosnej miłości, niechaj bezpieczne będzie twe gniazdo małe!
Wyprowadź cichcem, a nieobaczkiem, przed zbójcami dzieciątka swoje między dwie błękitne otchłanie, wyższą i niższą, między niebo i morze.
Niechaj szczęśliwie, według swojej natury, w rozkoszy bytowania wygną sustawy i pióra swych skrzydeł.
Niech najpotężniejszemu wichrowi sprzeciw postawią i, jako żagle, zagrodzą drogę, żeby dzięki lekkiej przeponie ich kostek, ścięgien i piór sam musiał je naszać aż pod lecące obłoki, wywyższać, podnosić wzgórę, w promieniach słońca wiecznego.
*
Twórca dnia, wiekuisty i nigdy nie gasnący ogień niebieski, doskonały krąg żywota, światów i bytów, złote słońce stacza się oto z nieboskłonu.
W szkarłat niestrzymany dla oka nabrzmiałej kuli przemienia złoto swojego kręgu, rozciąga kulę w kształt wydłużonego elipsoidu – i w wodach puckich, kędyś naprost królewskiego Rzucewa tonie w rozpłomienionym Małego Morza obszarze.
Gdy na wybrzeżu, w gwarnym Sopocie, w pięknym Orłowie, w Gdyni, rozgłośnej od łoskotu prac, rozciąga się już przedzmrok błękitu, gdyż słońce zaszło tam już za lasy uroczego wzgórz łańcucha, – na podsypiskach i dunach Helu wciąż jeszcze trwa świetlisty dzień, aż do ostatniej chwili pogrążenia się w falach górnego krańca płomiennej słońca korony.
Do tej ostatniej chwili skaczą w jego promieniach dzieci radosne na białych pochylniach i w pianach tęgo wygrzanych.
Oczy wszystkich śmiertelnych z pożegnalnem westchnieniem i z wewnętrznym szeptem uwielbienia zwracają się w tej chwili ku odchodzącemu rozdawcy żywota.
W każdym oku objawia się trójkąt piękności, wiecznie istniejący i zawżdy ruchomy, przenośny z miejsca na miejsce, stworzony przez linie nieskończenie długie między źrenicą, między słońcem ubywającem i linią jego odbicia w morza drgającej powierzchni.
Na drgającej morza powierzchni wynika kresa ruchoma, której widok zależny jest od każdego kroku człowieka w prawo lub w lewo, istniejąca rzekomo na rozległych wodach, a nieistniejąca poprawdzie.
Dokądkolwiek pójdzie i skądkolwiek spojrzy, – gdyby nawet obszedł Wielkie i Małe morze wokoło, ściele się przed nim o zachodniej godzinie na wsze strony, ażeby mu pokazać najpiękniejszy widok na ziemi: ślad słońca odchodzącego, który na morzu przygasa.
Jakże wieloraka, jak nienaśladowana dla żadnej ze sztuk i dla żadnego z usiłowań człowieka jest złotolita i srebrnolita, rubinowa i dyamentowa wstęga na morzu!
Dla każdego oka jest własna, dla każdego oka gdzieindziej, jest wszędzie, w istocie nigdzie jej niema.
Igrające ryby skaczą w niej, zataczając dookoła siebie kręgi i sypiąc iskry złote, są to bowiem w tej chwili ryby złote, których nigdy nie było i nigdzie niema, okrom wielkiego mocarstwa cudownych baśni piastunek i okrom nieobeszłego mocarstwa poezyi.
Trójkątne skrzydła płóciennych żaglów, – klin na przedzie, wielki grot w środku, topżagiel w górze, – przesuwają się poprzez pręgę złotolitą, nabierając złota, srebra i drogich blasków w bryty swoje, i w zaświat czarodziejski, do mocarstwa baśni dzieciństwa, do stolicy Cudogrodu z tych wód odpływają.
Gardzina młody, bohater nieulękły ze świetlistym oszczepem w dłoni stoi przy drzewie masztu i śle oczom starym zdaleka patrzącym pożegnania na zawsze, na zawsze – niepojęty znak dobranocny.
Zagasło słońce w wód topieli.
Noc nadciąga.
Przepych szkarłatnej, cienkiej pawłoki ściąga ze siebie lśniące morze.
Zagasa szkarłat, szafran, kolor nasturcyi, zieleń, błękit, niebieskość i fiolet.
Zdmuchnięty został i zagaszony złoty szlak drogi słonecznej.
Smutek i przestrach, nie dający się ująć w wyraźne słowa, ani nazwać po imieniu przejmuje tajemnym sposobem kości i uciska serce człowieka.
Niepokój potrąca nerwy, gdy zagasła złota światłość słoneczna, a trójkąt niewiadomy, samoświecący wyjęty jest ze źrenicy.
To noc, siedlisko rozkoszy snu i okrąg straszliwy bezsenności, – gdzie ani robak nie umiera, ani ogień nie gaśnie, – daje znak o swem panowaniu.
Noc, – dziedzina rozpasania się ciała i rozpętania się mąk duszy, umocowanej i skrępowanej za dnia przez pamięć, którą słońce żywi i hoduje.
Noc, – otchłań samopoduszczeń się rozpusty i jaskinia bezładnych marzeń o wyjściu poza obręby rozumu, o wyłamaniu zagród, otaczających naturę ludzką, o potędze władzy, przewyższającej moc bogów.
Noc nastaje na ziemi, gdzie panował jasny syn słońca, zdrowy bożyc wcielony w ducha ludzkiego, wszystkowidzący i wszechwładnący rozum.
*
Nad borem znieruchomiałym i w głębokiem pogrążonym milczeniu, nad łagodnem zachyleniem się drzew, które tworzy ostatnie zakończenie półwyspu, – zakręt ukojenia, – lśni pełnia księżycowa.
Za tem półkolem uciszenia łagodne morze w blasku miesięcznym igra srebrnem falowaniem.
Sen głęboki zstąpił na ziemię i na morzu panuje.
Zacichły ptaki w boru, mocno trzymając się swych łożysk snu zakrzywionemi szponami.
Zapewnie śpią nawet ryby, ocierające się wielobarwnemi łuskami i najeżonemi skrzelami o bujne, dziwaczne i fantastyczne krzewy wodorostów.
Nawet igranie morza z blaskiem księżyca nierzeczywiste jest i uroku pełne, jak sen.
O, śnie!
O, niepojęta siło odradzania nas do życia rzeczywistego i przeistaczania w inną naturę!
Nasycasz ciało nowemi siłami, a w tymsamym czasie nosisz nas o setki i tysiące mil od miejsca, gdzie powłoka nasza spoczywa.
Nosisz nas po przestworach i głębiach, czyniąc z nas istoty inne, niż jesteśmy na ziemi, – lekkie, zwinne i lotne.
O, śnie, tajemnicza potęgo!
Z żebraka i bezdomnego włóczęgi, zażywającego twardego wywczasu w przydrożnym rowie, czynisz króla o sercu radosnem, o myśli wspaniałej, o oku szczęśliwem na widok wiecznie nowego ogrojca radości, gdy słońce powstaje.
Z króla państw, monarchii, księstw, ziem i przestworów, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, czynisz nędzarza najostatniejszego między ludźmi, z którego oczu potoki łez nadaremnie płyną, skoro zasnąć nie mógł w ciągu nocy nieskończonej.
O, śnie!
O, świecie radosnych krain i przygód nie do wiary!
Wracamy oto znowu z wypraw, z przechadzek, gdzieśmy widzieli doliny szczęścia cichego, anielskie oblicza i boskie wejrzenia, – albo straszliwe piekieł urwiska.
Wracamy na miejsca swoje w rzędzie dwunogów i czworonogów, w oborze żarłoczności i trawienia, na metę walki o jadło, legowisko i rozkosz miłosną.
A byliśmy przed chwilą podobni wiatrom i blaskom, podobni bogom i bogobojni, dalecy od siebie samych, – albo byliśmy straszliwsi i obmierzlejsi dla siebie samych, ohydniejsi i bardziej przeklęci od szatanów.
Podobnie, jak w morzu wzdyma się wodny garb, podobnie, jak wyciąga się z oceanu ku księżycowi dziób chciwy, ażeby się do niego zbliżyć, – taksamo z istoty człowieka wiecznie ku księżycowi po nocy cości wznosi się i wyrywa.
Istnieją w nas tajemne i niepojęte siły snu zarazem i czuwania, somnambuliczne stany pokonywania w blasku miesięcznym przeszkód nie do pokonania napozór dla przyrody człowieczej, błądzenia po szczytach spadzistości, po gzemsach budowli i wstępowania z łatwością po pionowości ścian.
Istnieje w nas siła marzeń na skutek blasku księżyca, wyrywająca się z naszej zdrowej natury, pragnienie dotarcia do innej strony, zatajonej i niewiadomej, skrytej w nas, czającej się poza chuciami mężobójcy, zdrajcy i szpiega.
Porwani przez siłę marzeń obcujemy ze świętym Franciszkiem, ze świętym Alexym i ze świętym Wojciechem.
Istnieje w nas siła zachwytu, który księżyc świecący nieci, ciągnie z nicości nazewnątrz, podnosi i wydobywa.
Dzięki temu zachwytowi wzdychamy i płaczemy za świętem naszem dzieciństwem, odczuwając niepojętą za czemś żałobę.
Dzięki temu zachwytowi, odczuwamy niepomierną, bez powodu radość, iż nie jesteśmy zwierzętami i roślinami, lecz że duch w nas wolny przebywa, duch anioła, wtrąconego do cielesnego więzienia.
*
Czarna kula, wywieszona w skwarny dzień letni na poprzecznicy masztu semaforu obok morskiej latarni, postrach budzi na morzu.
Jaskrawa, czerwona latarnia, umieszczona w tejże kuli, gdy ciemna noc zapadnie nad lądami śpiącemi, podwaja i potraja grozę ciszy.
Czujna latarnia zdaje się oświetlać po nocy czyhające, zdyszane, zdradzieckie burzy oblicze.
O pewnej godzinie nocy daje się słyszeć huk daleki.
Świszczące wiatry dopadają półwyspu i ze wszech stron obskakują węgły domów.
Wśród spłoszonego szumu gałęzi nisko zginają szorstkie czuby krzywych sosen.
Czarny las szarpie się w mroku.
Deszcz chłoszcze starą karpiówkę dachów zzieleniałych.
Podmuchy zbiegane w bezkońcach morza, napotkawszy okienka domostw, przyczepionych do piasku, nagle w nie tłuką, i biją we drzwi, na głucho zatarasowane.
Ciemna jutrznia odsłania morze w pianach, skaczące w furyi na duny, od dżdżu szare.
Daleki, zbrudzony horyzont zasłany jest jakgdyby wzburzoną kurniawą śniegu.
Dzikie bałwany nie tylko się rozbijają, lecz zaprawdę roztrzaskują o brzegi.
Zielone ich zawoje zwisają nad półcylindrycznemi wnętrzami, przez nagły ruch polerowanemi, jak stal, a migotliwemi, jak ogień.
Wiatr zdziera z nich pianę strzelistą i miota ją na brzegi dalekie, lub na morze szalone.
Tłoczą się jedne na drugie pian istne zaspy, miazga wzburzona i szumiąca po pękniętych denegach.
Długie drogi wlokącej się śliny od grzbietu do grzbietu wodnego znaczą podstępne i obłędne szlaki i ścieżki żeglarza.
Zdala pędzą, niby wzgórza ruchome ścigłe zaspy ku lądom.
Na mieliznach podbrzeżnych, wpół się łamią, przepękają w swej mocy i niweczą w swej sile.
W śmiechu pienistym wzgardliwego żywiołu huśtają się belki ciosane, tramy, ostro kończone paliszcza, pniaków korzenistych kadłuby, gałęzie z kory obdarte, wyrwane skądś deski i rozszarpane gdzieś szczątki człowieczego klecenia.
Świszczący wiatr śmiga stronami i smaga wysoczyzny półwyspu.
*
Między Rożewiem a Sambią zalega ten ląd dziwny, mierzeja ponad stumetrowymi głębiami.
Skądże się tu wziął w czystych toniach, jak tu powstał, – ni to przylądek, ni wyspa, po miljon kroć przez wściekły żywioł zdobywany i postokroć szarpany na sztuki?
Tam, gdzie dziś cichy sosnowy bór szumi, istniał pono, – jak głoszą klechdy uczonych, – jakowyś ląd, w jakowemś morzu pradawnem.