Kitobni o'qish: «Saturnin Sektor»
Ktoś mnie wypatrzył! Ktoś wytropił! Tak żyję odosobniony, tak obcy gwarowi świata – a przecież znalazł się ktoś, co mnie śledzi z daleka. Z powodzi trwania wyłonił się fakt w bliskiej ze mną styczności, ze mną, „obłąkanym”, jak orzekli ludzie roztropni, osobnikiem. Szczególne, szczególne!
W jednym z pierwszorzędnych1 dzienników ukazał się pod datą dwudziestego lipca tak zwanego bieżącego roku (mówiąc ich trybem2) znamienny artykuł pod tytułem Ewolucja czasu. Autor podpisał się inicjałami S. S. Rozprawa pisana cięto, mocno i pewnie, jak na tych przystało, co krzepko trzymają się „życia” i w „rzeczywistości” nurzają się po szyję. Wartość jej dla mnie żadna – punkt widzenia oczywiście „realny”, z tej strony grobu wyrosły. Panegiryk3 dla ludzkiego intelektu i jego wytworów.
Lecz obchodzi mnie z innych względów. Artykuł jest wyraźnie skierowany przeciwko mnie, przeciwko moim przekonaniom o tak zwanym czasie. Nieznany autor pisze jakby obronę czasu, usiłując zbić moje zarzuty, które zdaje się znać doskonale. Ale skąd? W tym moment tajemniczy.
Nigdy ani słowa nie zamieniłem z nikim na temat czasu i jego nieistności4, nie wygłosiłem ani jednego odczytu, nie wydałem najmniejszej broszury ni książki. Rozprawy mojej O fałszywym pojmowaniu tzw. czasu i jego fikcyjności nie czytał nikt na świecie. O istnieniu podobnej pracy nikt nie wie, nie może wiedzieć. Żaden z nielicznych znajomych, którzy i tak po mym powrocie z domu zdrowia usunęli się ode mnie5 skwapliwie, nawet nie przypuszcza, że w ogóle tym problemem kiedykolwiek się zajmowałem. Owoc kilkuletnich mych rozmyślań spoczywa cicho w czarnej ceratowej teczce tu w biurku, w tajemnej skrytce na prawo, dokąd nikt się bez mej wiedzy nie dostanie. To wykluczone. A jednak ten człowiek zna na pewno treść manuskryptu, umie go na pamięć, na wylot. I usiłuje zbić mój, jak się wyraża, „pogląd” – głupiec! moją pewność. Nawet porządek myśli ten sam, nawet kontrprzykłady czerpane z tych samych dziedzin. Przeciwnik podchwytuje me zwroty, definicje, przemianowuje świeżo przeze mnie odkryte wartości i pojęcia na swój tryb, przenicowuje bezwstydnie na swą modłę wyniki żmudnych badań mojego całego życia. Dziwne to, dziwne, arcydziwne!
Więc chyba wyczuł mnie jakimś sposobem, wyczytał myśli me z oddali i odpowiedział na nie rezonansem wroga. Musi zatem istnieć między nami jakiś tajemny stosunek, jakaś więźba6 duchowa, która umożliwia coś podobnego.
Lecz ja sobie tego wcale nie życzę. Nie lubię, by mnie kto podpatrywał choćby bezwiednie, choćby na odległość. Istnienie tego człowieka jest mi bardzo nie na rękę i postaram się go usunąć za wszelką cenę.
Na razie nie wiem o nim nic. Byłem już w redakcji dziennika i zapytałem wprost o nazwisko autora. Odpowiedziano mi, że go nie znają. Rękopis przysłał ktoś pocztą, ktoś mieszkający w miejscu, lecz bez podpisu – były tylko inicjały S. S. Artykuł był ciekawy, poruszał temat aktualny, traktowany naukowo, we formie7 wzorowej, bez zarzutu. Więc wydrukowano.
Może prawda – a może kłamią – tajemnica redakcyjna. Lecz mi nie ujdzie! Odnajdę go prędzej, później – nie w zwykły, to w mój sposób. Mam za sobą ich pomoc: tajemną, niewidzialną dla oka „zdrowych”. – Odwiedzają mnie niemal codziennie i wiodą długie poufne rozmowy. Dostęp do mnie ułatwiło im me „obłąkanie”…
Głupi ludzie „zdrowi”, „normalni”! Jakże mi ich żal serdecznie! Nie znają wielkiej drugiej połowy bytu, ci żebracy poznania. Trzymają się tylko oburącz „rzeczywistości” i poza nią świata nie widzą. Ślepcy dozgonni, dopóki im „śmierć” nareszcie nie otworzy bram, co wiodą na tamtą stronę.
Należę do nielicznych wybrańców, którym wolno bezkarnie przechodzić z jednej w drugą dziedzinę. Dzięki memu „obłąkaniu” stanąłem na rubieży8 dwóch światów. Może właśnie dlatego wydaję się innym, anormalnym, szalonym9. Może właśnie dlatego wyzwolony jestem z przesądów mózgu i ciemnego ich „intelektu”. Twory ich są mi obce i nie obowiązują do niczego; pojęcie czasu dla mnie nie istnieje.
A jednak coś pozostało jeszcze z przywar tej strony: nie mogę zdobyć się na zatratę poczucia przestrzeni, która wciąż jeszcze przemawia do mnie głosem mocnym, rozkazującym, potrąca lekceważąco bryłowatością przedmiotów, męczy tęskniącą nudą długich bez końca gościńców. Dlatego nie jestem czystym duchem, tylko „obłąkanym człowiekiem”, czymś, co wzbudza u normalnych litość, pogardę lub strach. Lecz się nie skarżę. Lepiej mi z tym niż im ze zdrowymi mózgami.