Kitobni o'qish: «Po stycznej»
Wrzecki wyszedł z domu o trzeciej po południu.
Przedsięwziął dłuższą przechadzkę po mieście, by wśród bezcelowego błąkania się po ulicach, przekradania pomiędzy domami zagłuszyć katującą go od miesiąca zmorę myśli, przeciąć pasmo sylogizmów1, uparcie rozciągających na torturach biedny mózg neurastenika2.
Był rozstrojony do niemożliwości i wrażliwy na najdrobniejsze szczegóły życia wewnętrznego. Przed półrokiem przebył ciężką chorobę umysłową, która rzuciła na gangliony3 niezatarte ślady swego przebiegu, jak odpływ pozostawia na nadbrzeżnych ławicach wywleczone morszczyny. Rozgałęziły mu się warstwą przybylczą, zrazu obcą, pasożytną, by po jakimś czasie włączyć się jako organiczne ogniwo i wytworzyć nowe skojarzenia i związki.
Dawniej trochę bezładny w myśleniu, zaczął teraz rozumować z bezprzykładną logicznością aż do męczarni, kształtować całe szeregi najnieprawdopodobniejszych teorii i teoryjek i poddawać się ich sugestywnej pseudooczywistości.
Wytworzył się tu pewien rodzaj wyobrażeń musowych, imperatywnych, którym nie ulec było dlań niemożliwością.
Bez wątpienia przyczyniły się do tego w znacznej mierze zarodki czegoś podobnego już z lat dzieciństwa. Podłoże ich było wtedy religijno-mistyczne. Niespełnienie np. jakiejś błahej czynności, niewykonanie jakiegoś gestu itp. groziło mu ściągnięciem na się kary bożej, potępienia i przeróżnych nieszczęść. Samodręczycielstwo to wprawiało go czasami w rozpacz bez granic, gdyż skuty przesądną obawą umysł dziecka nie znachodził nigdzie wyjścia z katowni. W miarę rozwoju inteligencji obłęd mijał. Po przesileniu się nieszczęsnej choroby mózgu powrócił, chociaż w zmienionych znacznie kształtach.
Począł snuć z lodową logiką dzikie poglądy, układać szaleńcze teorematy4 i wypatrywać, czy przypadkiem nie znachodzą sprawdzianu w życiu go otaczającym. Najsłabszy choćby cień czegoś w tym rodzaju nabierał w rozwydrzonej wyobraźni rysów pełnych, nasyconych i zniewalał go do poddawania się wnioskom stąd zajadle logicznym.
Doznawał dziwnej rozkoszy, ilekroć zdawało mu się, że jego „systematy” zdradzają jaką taką rację bytu.
Niemniej jednak zaznaczyć należy szczegół charakterystyczny, który poniekąd usprawiedliwiał go w niektórych wypadkach: istotnie zdarzały się nieraz okoliczności tego rodzaju, że dostarczały mu tworzywa dowodowego; życie jakby siliło się umotywować bieg myślowy szczególnego osobnika. Lecz tu zaczyna się rozwiewna rubież słońca i nocy, jasności i mroków, grunt niepewny, torfiasty, wiecznie dymiący oparami, odurzający czadem. – Czy Wrzecki był obłąkańcem? Czy Wrzecki miał słuszność? – Może i jedno, i drugie. Dylemat bez wyjścia.
W gleczerach5 bytu nieci słońce skrwawe ognie,
Iglice szczytów dyszą krwią…
Gleczery bytu kwefy mgieł stuliły,
Na cyplach ćmi się noc…
Czy prawdą mgły, czy krew?
I z słońca mgły się rodzą…
—–
Wrzecki już od godziny przecinał przecznice, krążył po najludniejszych placach, chodnikach, wystawał przed sklepami, czepiając się szklanym wzrokiem krzykliwych barw i kształtów…
Dzień był jesienny, przeniknięty srzeżogą6 dymów, wilgocią dżdżu. Z rozchwiei mgieł wysnuwały się jakieś twarze widmowe, maski zagadek, zacięte usta symbolów. Zdawało mu się, że każda z nich patrzy weń ze szczególnym wyrazem, jakby porozumiewawczo, z sennie-nudnym grymasem, poza którym kryła się świadomość prawdy wspólnej, tak dobrze obojgu im znanej, że się nawet nie ma co silić na jej podkreślanie.
Znużyły go twarze: przeszedł na odludną ulicę.
Była wypełniona po brzegi mlecznymi złożami oparów. Szedł ostrożnie, by nie natknąć na latarnię. Po pewnym czasie uczuł na plecach czyjąś rękę:
– Serwus, Władek!
– A! to ty!…Nie poznałem – ale bo mgła zakuta!
Wrzecki serdecznie ściskał podaną mu dłoń.
– Dokąd?
– Do prosektorium.
– A! do trupiarenki, operacyjka? Krajanie nieboszczyka? Co?
– Coś w tym rodzaju.
– Co to za cenny szpargał w kieszeni?
– Rzecz dość ciekawa: O samozatruciu u wężów. Problem zajmujący. Kto wie – może i tam bywają tragedie?…
– Hm! Rzeczywiście. Ale ty się widocznie śpieszysz. Do miłego zatem!
Pożegnali się. – Wrzecki już miał skręcić w prawo, gdy wtem dogonił go kolega medyk.
– Ale, ale. Korzystaj ze sposobności, dopóki cię znów nie napadnie mania ślęczenia tygodniami w domu. Mon cher7, radzę ci przejść się po wystawie. Oto akcja8. Pyszne rzeczy, na honor! Parę niezrównanych szkiców i pejzaży i nasz stary w gronie asystentów: wściekła gęba! Wszyscyśmy pochwyceni jak złodzieje na gorącym uczynku. Setny chłop! No, serwus!
Wsunąwszy mu w rękę akcję, szybko oddalił się.
Wrzecki machinalnie zawrócił w stronę wystawy. Po jakimś czasie wynurzyło się pytanie: