bepul

Przygody Tomka Sawyera

Matn
Muallif:
O`qilgan deb belgilash
Shrift:Aa dan kamroqАа dan ortiq

Rozdział VII

Im sumienniej starał się Tomek przykuć uwagę do książki, tym bardziej uciekały mu myśli. Wreszcie westchnął, ziewnął i dał spokój tym usiłowaniom. Miał wrażenie, że południowa przerwa nigdy nie nadejdzie. Powietrze wprost zamarło, nie wiał nawet najlżejszy wiaterek. Ze wszystkich sennych dni ten był najbardziej senny. Monotonne mruczenie dwudziestu pięciu uczących się dzieci usypiało jak brzęczenie pszczół. Daleko, poprzez migotliwe rozgrzane powietrze, majaczyła delikatna zieleń wzgórza Cardiff, skąpanego w blasku słońca. Wysoko szybowało leniwie kilka ptaków. Poza tym nie było widać żadnej żywej istoty oprócz kilku krów – a i te spały.

Dusza Tomka wyrywała się na wolność i gorączkowo poszukiwała jakiejś rozrywki, która pozwoliłaby przetrwać te straszne chwile. Sięgnął ręką do kieszeni i nagle błysk radości rozjaśnił mu twarz – była to prawdziwa modlitwa dziękczynna. Ukradkiem wyjął pudełko po zapałkach. Wypuścił kleszcza na wolność i posadził go na płaskim pulpicie. Zwierzątko prawdopodobnie również zapłonęło gorącą wdzięcznością, ale była ona przedwczesna, bo gdy chciało pełne radosnych uczuć wybrać się w podróż, Tomek zawrócił je szpilką i zmusił do obrania innego kierunku.

Obok Tomka siedział jego serdeczny przyjaciel, który cierpiał tak samo jak on i teraz z głęboką wdzięcznością przyłączył się do zabawy. Przyjaciel nazywał się Joe Harper. Przez cały tydzień chłopcy byli serdecznymi przyjaciółmi, ale w niedzielę zamieniali się w zaciętych wrogów i toczyli ze sobą wojny. Joe wyjął szpilkę z klapy swojej bluzy i przyłączył się do musztrowania jeńca. Zabawa stawała się coraz bardziej interesująca. Wkrótce jednak Tomek oświadczył, że sobie nawzajem przeszkadzają i żaden z nich nie ma z kleszcza korzyści. Położył więc tabliczkę Joego na pulpicie i narysował na jej środku pionową linię.

– Teraz – powiedział – jak długo kleszcz jest na twojej stronie, możesz go poganiać, ile chcesz, ale gdy ucieknie na moją stronę, musisz go zostawić w spokoju, dopóki mi znowu nie ucieknie do ciebie.

– Świetnie! No to puszczaj go!

Kleszcz szybko uciekł Tomkowi i przekroczył granicę. Joe męczył go jakiś czas, aż zwierzątko znowu wyrwało się na drugą stronę. Sytuacja powtarzała się kilkakrotnie. Gdy jeden z pełnym poświęceniem znęcał się nad kleszczem, drugi przyglądał się z nie mniejszym zainteresowaniem. Obaj chłopcy zapomnieli o bożym świecie. Wreszcie szczęście bardziej zaczęło sprzyjać Joemu. Kleszcz miotał się na prawo i lewo, próbował tej i innej drogi, i był tak samo zdenerwowany i podniecony jak chłopcy. Za każdym razem, gdy Tomkowi zdawało się, że już już zdobycz przekracza jego granicę, a ręce rwały się do działania, szpilka Joego zgrabnie zawracała zwierzątko z powrotem. Wreszcie Tomek nie wytrzymał. Pokusa była za silna. Wyciągnął rękę i dopomógł troszkę swoją szpilką. Joe wpadł w gniew.

– Co robisz, Tomek! Zostaw go!

– Chciałem go tylko trochę popchnąć…

– No nie, mój drogi, to nieuczciwe.

– Przecież wolno mi go trochę popchnąć.

– Puść go w tej chwili!

– Nie puszczę!

– Musisz, przecież jest po mojej stronie.

– Słuchaj, Joe, czyj to kleszcz?

– Nieważne, jest po mojej stronie i masz go puścić!

– Coś takiego! To jest mój kleszcz i zrobię z nim, co mi się będzie podobało!

Potężny cios spadł na plecy Tomka i drugi taki sam na plecy Joego. Przez dwie minuty z dwóch bluz leciał kurz i przez dwie minuty klasa miała niezłe widowisko. Chłopcy byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli ciszy, jaka zapanowała w klasie, gdy nauczyciel zaczął skradać się na palcach w stronę ich ławki i stanął nagle nad nimi. Przyglądał się dość długo ich wyczynom, zanim zdecydował się urozmaicić im zabawę swym osobistym udziałem.

Gdy wreszcie nadeszła przerwa południowa, Tomek podbiegł do Becky Thatcher i szepnął jej do ucha:

– Włóż kapelusz i udawaj, że idziesz do domu, a gdy dojdziesz do rogu, wróć tutaj boczną uliczką. Ja pójdę inną drogą i wrócę tak samo.

Tak też się stało. Tomek poszedł z grupą kolegów, a Becky z koleżankami. Po chwili spotkali się u wylotu małej uliczki i wrócili do szkoły, którą mieli teraz na swój wyłączny użytek. Usiedli obok siebie i położyli na ławce tabliczkę; Tomek podał dziewczynce rysik i trzymając jej rękę w swojej, tworzył nowy nadzwyczajny dom. Gdy zainteresowanie sztuką osłabło, zaczęli rozmawiać. Tomek był wniebowzięty.

– Lubisz szczury? – zapytał.

– Pfuj, nienawidzę!

– No tak, żywe. Ale ja mówię o zdechłych, którymi można kręcić na sznurku wokoło głowy.

– Nie, nie cierpię szczurów, ani żywych, ani zdechłych. Wiesz, co lubię? Gumę do żucia.

– Aha… Szkoda, że nie mam.

– Ale ja mam. Chcesz? Pożuj chwilę, ale potem musisz mi oddać.

To było wspaniałe. Żuli na zmianę i majtali nogami z nadmiaru szczęścia.

– Byłaś kiedyś w cyrku?

– Tak, i tatuś jeszcze mnie tam zabierze, jak będę grzeczna.

– Ja byłem w cyrku trzy, cztery, no, w ogóle dużo razy. Kościół nie umywa się do cyrku. W cyrku przez cały czas są jakieś nowe hece. Gdy dorosnę, zostanę klownem w cyrku.

– Ojej, naprawdę? To cudowne! Klowni mają zawsze takie kolorowe stroje.

– No właśnie. A wiesz ile zarabiają pieniędzy? Całą masę! Co najmniej dolara dziennie. Ben Rogers mi to mówił. Słuchaj, Becky, czy byłaś już kiedyś zaręczona?

– A co to jest?

– No, zaręczona, żeby potem wyjść za mąż.

– Nie.

– A chciałabyś?

– Chyba tak. Zresztą nie wiem. A jak to jest?

– Jak? To żadna sztuka. Musisz tylko powiedzieć chłopcu, że nigdy nie chcesz kochać nikogo innego, tylko jego, na zawsze, a potem pocałować go i rzecz załatwiona. Każdy to potrafi.

– Pocałować? Po co?

– Widzisz, to jest takie… no, ładne, i tak się zawsze robi.

– Zawsze?

– Tak robią wszyscy, którzy się kochają. Pamiętasz, co ci napisałem na tabliczce?

– Ta-ak.

– Więc co to było?

– Nie powiem.

– Mam ci sam powiedzieć?

– Ta-a-ak, ale kiedy indziej.

– Nie, teraz!

– Nie, nie teraz… Jutro!

– O nie, Becky, proszę cię. Ja tylko szepnę, bardzo cichutko.

Becky zawahała się. Tomek uznał milczenie za zgodę. Objął ją ręką wpół i wyszeptał wyznanie cichutko, z ustami tuż przy jej uchu.

Potem dodał:

– Teraz ty mi szepnij… to samo.

Becky opierała się chwilę, a potem powiedziała:

– Musisz się odwrócić i nie patrzeć na mnie, wtedy powiem. Ale nie powtórzysz tego nikomu, pamiętaj, Tomku! Więc nie powiesz nikomu?

– Nie, nigdy w życiu! A teraz Becky…

Odwrócił się. Ona nachyliła się nieśmiało, aż oddech jej musnął jego włosy i wyszeptała:

– Kocham cię.

Potem odskoczyła i zaczęła uciekać między ławkami, a Tomek gonił ją po klasie. Wreszcie schroniła się w kącie, zasłaniając sobie twarz białym fartuszkiem. Tomek objął ją za szyję i prosił:

– Becky, proszę cię, już po wszystkim. Jeszcze tylko pocałunek. Nie bój się, to nic takiego. Becky, proszę cię!

Ciągnął ją za fartuszek i próbował odjąć jej dłonie od twarzy. Becky ustąpiła w końcu i opuściła ręce. Spoza fartuszka ukazała się zaczerwieniona od szamotania twarzyczka. Dziewczynka poddała się. Tomek pocałował czerwone usteczka i powiedział:

– Już po wszystkim, Becky. Pamiętaj, że od tej chwili nie wolno ci kochać nikogo innego, oprócz mnie i nie wolno ci wyjść za mąż za żadnego innego chłopaka, tylko za mnie. Przyrzekasz?

– Tak, nigdy nie będę kochała nikogo innego, tylko ciebie, Tomku i tylko za ciebie wyjdę za mąż. A ty nie ożenisz się z nikim innym, tylko ze mną.

– Naturalnie, ma się rozumieć. Zawsze idąc do szkoły albo wracając do domu, musisz iść ze mną, gdy nikt nie będzie widział. We wszystkich grach i zabawach będziesz wybierać mnie, a ja ciebie – tak robią narzeczeni.

– Ach, to cudowne! Nigdy przedtem o tym nie słyszałam.

– To jest bardzo fajne. Gdy ja i Amy Lawrence…

Wielkie oczy Becky powiedziały mu, że palnął głupstwo. Urwał zmieszany.

– Och, Tomku! Więc ja nie jestem pierwszą? Miałeś już narzeczoną!

Zaczęła płakać.

– Nie płacz, Becky – uspokajał ją Tomek. – Ona mnie już nic a nic nie obchodzi.

– Nie, nie, ty sam najlepiej wiesz, że tak nie jest!

Tomek chciał objąć dziewczynkę za szyję, ale odepchnęła go, odwróciła się do ściany i płakała dalej. Tomek przysunął się do niej i ze wszystkich sił starał się ją pocieszyć, ale ponownie został odepchnięty. Wtedy obudziła się w nim duma, odwrócił się i wyszedł. Przez chwilę stał przed szkołą niezdecydowany, ciągle spoglądając ku drzwiom. Miał nadzieję, że Becky pożałuje swojej szorstkości i wyjdzie go szukać. Ale nie przychodziła. Zrobiło mu się bardzo przykro, bo czuł, że wina leży po jego stronie. Stoczył ze sobą ciężką walkę, aby jeszcze raz wrócić do niej. Wszedł do klasy. Becky stała ciągle w kącie twarzą do ściany i pochlipywała. Tomkowi serce omal nie pękło. Podszedł do niej i stał chwilę, nie wiedząc co robić, wreszcie powiedział nieśmiało:

– Becky, naprawdę zależy mi tylko na tobie. Poza tobą nikt mnie nie obchodzi.

Brak odpowiedzi – słychać tylko płacz.

– Becky! – błagał – Becky! Odezwij się do mnie.

Znowu płacz.

Tomek wydobył swój największy skarb, mosiężną gałkę od jakiegoś mebla, podsunął jej pod oczy, żeby zobaczyła, i powiedział:

– Becky, proszę, weź to!

Becky strąciła gałkę na ziemię. Wówczas Tomek opuścił klasę i poszedł, gdzie go oczy poniosły, by tego dnia już do szkoły nie wrócić.

Becky tknęło złe przeczucie. Wybiegła, ale nigdzie nie było go widać. Zajrzała na dziedziniec szkolny. Tomka nie było. Zaczęła wołać:

– Tomku, wróć! Tomku!

Nasłuchiwała z natężeniem, ale nikt nie odpowiedział. Otaczała ją cisza i pustka. Usiadła, zanosząc się od płaczu i czyniąc sobie gorzkie wyrzuty. Dzieci znów zaczęły schodzić się do szkoły, więc musiała kryć się ze swoim bólem i złamanym sercem. Czekało ją samotne dźwiganie brzemienia długiego, posępnego popołudnia. Nie miała wśród obcych dzieci żadnej siostrzanej duszy, z którą mogłaby podzielić się swoim cierpieniem.

 

Rozdział VIII

Tomek kluczył zaułkami, aż znalazł się w przyzwoitej odległości od drogi, którą zwykle wracają uczniowie do szkoły. Z ciężkim sercem ruszył przed siebie. Dwa czy trzy razy przeszedł strumień, gdyż według rozpowszechnionego wśród chłopców przesądu, przejście w bród wody zabezpiecza przed pościgiem. W pół godziny później zniknął za willą pani Douglas na szczycie wzgórza Cardiff. Budynek szkolny, leżący głęboko w dolinie, ledwo można było stamtąd rozpoznać. Wszedł w gęsty las i usiadł na mchu pod rozłożystym dębem. Najlżejszy powiew nie poruszał liśćmi, upał południa uciszył nawet ptaki. Przyrodę ogarnęło nieme odrętwienie. Dusza chłopca pogrążyła się w smutku. Długo siedział w zadumie z łokciami na kolanach, oparłszy podbródek o dłonie. Myślał, że życie jest jednym pasmem udręk i prawie zazdrościł Jimowi Hodgesowi, który kilka dni temu wyzwolił się od niego. Wyobrażał sobie, jak dobrze i słodko jest tak leżeć i śnić wiecznie, kiedy wiatr szepce w liściach drzew, pieści trawy i kwiaty na grobie, a człowiek już na zawsze wolny jest od wszelkich smutków i trosk. Gdyby tylko miał dobre świadectwo ze szkółki niedzielnej, chętnie odszedłby z tego świata. A teraz jeszcze ta dziewczyna. Co on jej zrobił? Nic. Miał przecież najuczciwsze w świecie zamiary, a ona postąpiła z nim jak z psem, jak z ostatnim kundlem. Kiedyś jeszcze tego pożałuje, ale wtedy będzie już za późno. Ach, gdyby tak można było umrzeć na jakiś czas!

Ale żywotne młode serce nie umie się długo smucić. Tomek zaczął powoli wracać myślą do zwykłych spraw. Co by było, gdyby w tajemniczy sposób zniknął z miasteczka? Gdyby tak pojechał daleko, daleko, w nieznane kraje i już nigdy nie wrócił? Co ona by wówczas czuła? Przypomniał sobie pomysł, żeby zostać klownem, ale myśl ta napełniła go niesmakiem. Tanie żarty i kolorowe ubrania były wręcz zniewagą dla jego melancholijnie rozmarzonej duszy. Nie, zostanie żołnierzem i wróci po wielu latach okryty ranami i sławą. Albo jeszcze lepiej: pójdzie do Indian, będzie z nimi polował na bizony, kroczył po ścieżkach wojennych, wśród dzikich gór i po bezdrożach olbrzymich prerii Dzikiego Zachodu, aż kiedyś, w dalekiej przyszłości wróci jako wielki wódz z orlimi piórami na głowie i twarzą pomalowaną w straszliwe barwy wojenne. Któregoś ranka zjawi się w szkole, a kolegom aż oczy wyjdą na wierzch z zazdrości. Albo nie; jest jeszcze coś wspanialszego. Zostanie piratem! Właśnie! Teraz jasno widział swoją przyszłość, promienną i chwalebną. Jego imię będzie znał cały świat i wszyscy będą drżeć przed nim. W aureoli sławy, pruł będzie wzburzone morze na swoim długim, wąskim, czarnym żaglowcu „Duch Burzy”, a na jego maszcie powiewać będzie straszliwa korsarska bandera! A gdy już osiągnie szczyt sławy, zjawi się kiedyś niespodziewanie w swym rodzinnym miasteczku, brązowy od słońca, ogorzały od wichrów morskich, i wkroczy dumnie do kościoła w czarnym aksamitnym kaftanie, czarnych aksamitnych spodniach, w wysokich butach z cholewami, przepasany karmazynową szarfą, z pistoletami za pasem, z szablą u boku, pokrytą plamami krwi, w szerokim kapeluszu z powiewającymi piórami, z rozwiniętą czarną banderą, na której widnieć będzie trupia czaszka i skrzyżowane piszczele – tak wejdzie i będzie pęczniał z dumy, słysząc szepty: „To jest pirat, Tomasz Sawyer! Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód!”

Tak, to już postanowione. Wybrał swoją drogę życiową. Zrobi karierę. Ucieknie z domu i zacznie nowe życie. Postanowił wyruszyć na drugi dzień rano. Trzeba więc natychmiast rozpocząć przygotowania, zebrać odpowiednie środki.Podszedł do spróchniałego pnia i zaczął kopać pod nim scyzorykiem. Wkrótce natrafił na drzewo, które wydało głuchy odgłos. Włożył rękę do dołka i z powagą wygłosił zaklęcie:

 
„To, czego tutaj nie ma, przybądź na zawołanie!
A co tu było dotąd, niech dalej pozostanie!”
 

Potem rozgarnął ręką ziemię i odsłonił sosnową deszczułkę. Wyciągnął ją i odkrył maleńką, zgrabną skrytkę z sosnowych deseczek. Leżała tam szklana kulka do gry. Zdziwienie Tomka nie miało granic. Zbity z tropu, podrapał się w głowę i powiedział:

– Coś tu nie gra!

Odrzucił kulkę ze złością i zamyślił się głęboko. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że tym razem zawiodły czary, które on i jego koledzy uważali za niezawodne. Według magicznego przepisu, gdy zakopie się szklaną kulkę i wymówi przy tym specjalne zaklęcie, a po dwóch tygodniach odkopie to miejsce i wypowie słowa, które przed chwilą powiedział, wówczas znajdzie się tam wszystkie kulki, jakie się kiedykolwiek zgubiło, choćby były przedtem rozrzucone po całym świecie. Ale tutaj nic z tego nie wyszło. Wiara Tomka została zachwiana w posadach. Tyle razy słyszał, że się udawało, lecz nigdy nie słyszał, żeby zawiodło. Zapomniał, że sam już kilkakrotnie próbował tej metody, jednak nigdy nie mógł potem odnaleźć miejsca, w którym zakopał kulkę. Po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że jakaś czarownica musiała mu przeszkodzić i wszystko popsuła. Postanowił to sprawdzić. Zaczął więc szukać dokoła, aż znalazł w piasku małe lejkowate zagłębienie. Położył się, przytknął usta do zagłębienia i zawołał:

 
Leśny chrząszczu, powiedz mi to, co chciałbym wiedzieć!
Leśny chrząszczu, powiedz mi to, co chciałbym wiedzieć!
 

Piasek zaczął się poruszać i ukazał się mały czarny chrząszcz, ale przestraszony zaraz się schował.

– Nic nie mówi. A więc to robota czarownicy. Od razu się domyśliłem!

Ponieważ wiedział, że z czarownicami lepiej nie zaczynać, dał spokój skrytce. Przyszło mu jednak na myśl, że mógłby przynajmniej zatrzymać dla siebie kulkę, którą przed chwilą wyrzucił; rozpoczął więc cierpliwe poszukiwania. Ale nie mógł jej znaleźć. Wrócił do skrytki, stanął dokładnie tak samo jak wtedy, gdy rzucał kulkę, wyjął z kieszeni drugą i rzucając ją w tym samym kierunku, powiedział:

– Szukaj, bracie, brata.

Uważał dokładnie, gdzie upadła, poszedł tam i szukał. Musiała jednak upaść za blisko lub za daleko. Powtórzył próbę jeszcze kilka razy, aż wreszcie się udało. Obie kulki leżały prawie obok siebie.

W tej właśnie chwili w lesie rozległ się słaby dźwięk małej, blaszanej trąbki. Tomek błyskawicznie zrzucił z siebie bluzę i spodnie, przepasał się szelkami, odgarnął na bok kupkę chrustu, leżącą za pniem i wydobył z ukrycia łuk własnego wyrobu oraz strzałę, drewniany miecz i blaszaną trąbkę. Porwał to wszystko i boso, w rozwianej koszuli, popędził przed siebie. Dopadł wysokiego wiązu, odegrał pod nim swój odzew i ostrożnie rozejrzał się zza drzewa na wszystkie strony. Swojej wymyślonej drużynie rzucił cichy rozkaz:

– Stać, chłopcy! Kryć się, póki nie zatrąbię.

Na widowni pojawił się Joe Harper, tak samo lekko ubrany i tak samo potężnie uzbrojony. Tomek zawołał:

– Stój! Kto śmie wchodzić do lasu Sherwood bez mojego pozwolenia?

– Guy z Guisborne nie potrzebuje pozwolenia! A kim ty jesteś, który śmiesz do mnie mówić te słowa?

– Ja? Ja jestem Robin Hood, o czym wkrótce przekonają się twoje nędzne zwłoki! – pośpieszył z odpowiedzią Tomek.

Dialog przyjaciół wzorowany był na książce, którą obaj umieli na pamięć.

– A więc to ty jesteś tym słynnym zabójcą? Z radością zmierzę się z tobą i zobaczymy, kto będzie rządził w tym lesie! Stawaj do walki!

Dobyli drewnianych mieczy, resztę uzbrojenia rzucili na ziemię, stanęli w pozycji szermierzy, noga przy nodze i rozpoczęli rycerski pojedynek według ściśle ustalonych zasad.

– Teraz kolej na ciebie – zawołał Tomek. – Wal równo!

Obaj więc „walili równo”, pocąc się i dysząc. Wreszcie Tomek krzyknął:

– Padnij, padnij! Czemu nie padasz?

– Nie chce mi się! Czemu ty sam nie padasz? Przecież więcej oberwałeś niż ja!

– No i co z tego? Ja nie mogę polec, bo tego nie ma w książce. Tam jest napisane: „Potem potężnym ciosem w plecy powalił nieszczęsnego Guy'a z Guisborne”. Musisz się odwrócić, żebym mógł ci zadać cios w plecy.

Powaga książki była nietykalna, więc Joe bez słowa odwrócił się, otrzymał przepisany cios i poległ.

– A teraz – powiedział Joe wstając – musisz pozwolić, że ja też cię zabiję. To będzie sprawiedliwie.

– To niemożliwe. Tego nie ma w książce.

– To jest zwyczajne świństwo, wiesz?

– Czekaj, Joe, możesz być bratem Tukiem, albo Muchem, synem młynarza, i okładać mnie kijem. Albo jeszcze lepiej, ja będę szeryfem z Nottingham, a ty przez chwilę bądź Robin Hoodem, i zabij mnie.

To było do przyjęcia. Joe zgodził się i odegrano te przygody.Potem Tomek znowu został Robin Hoodem i zdradzony przez pewną mniszkę, musiał wyzionąć ducha z powodu upływu krwi. Wreszcie Joe, który wyobrażał całą bandę zbójców, gorzko płacząc, powlókł Robin Hooda po ziemi, wcisnął mu w słabnące ręce łuk i strzałę, a Tomek szepnął umierającym głosem:

– Gdzie padnie ta strzała, tam pochowajcie biednego Robin Hooda pod zielonym drzewem.

Wypuścił strzałę, padł na wznak i chciał godnie umrzeć, ale zerwał się zbyt szybko jak na trupa, bo trafił na pokrzywy.

Rozdział IX

Tego wieczoru, jak zwykle, Tomkowi i Sidowi kazano iść spać o godzinie wpół do dziesiątej. Zmówili pacierz i Sid wkrótce usnął. Tomek leżał z otwartymi oczami i czekał niecierpliwie. Kiedy był już przekonany, że niedługo zacznie świtać, zegar wybił dziesiątą. Ogarnęła go rozpacz. Nie mógł za bardzo kręcić się w łóżku, bo bał się obudzić Sida. Leżał więc cicho, wpatrzony w ciemność. Dokoła panowała absolutna cisza. Dopiero po pewnym czasie poczęły się z niej wyłaniać stłumione, ledwie dosłyszalne odgłosy. Najpierw doszło do jego świadomości tykanie zegara. Stare belki zaczęły trzeszczeć tajemniczo. Cicho skrzypiały schody. Widocznie duchy chodziły po domu. Z pokoju ciotki dochodziło regularne stłumione chrapanie. Potem zaczęło się denerwujące ćwierkanie świerszcza. Następnie upiorne kołatanie kornika w ścianie, tuż nad głową Tomka, przejęło go dreszczem; oznaczało ono bowiem, że czyjeś dni są policzone. Dalekie wycie psa przerwało ciszę nocną – odpowiedziało mu drugie, jeszcze dalsze.

Tomek był w śmiertelnym strachu. Wreszcie stwierdził, że czas się skończył i rozpoczęła się wieczność. Mimo woli, choć walczył ze sobą, zapadał w półsen. Zegar wybił jedenastą, ale Tomek już tego nie słyszał. Wtem, w jego pierwsze senne majaki, wpadło jakieś melancholijne miauczenie kota. Trzask otwieranego gdzieś w sąsiedztwie okna, spłoszył sen. Gniewny okrzyk: „Przeklęte kocisko!” i brzęk rozbitej butelki, oprzytomniły go zupełnie. W ciągu minuty był ubrany; wyskoczył oknem, przelazł po dachu na czworakach, miauknął ostrożnie raz czy dwa, zsunął się na dach drwalni, a stamtąd zeskoczył na ziemię. Pod drwalnią stał Huck Finn ze swoim zdechłym kotem. Chłopcy ruszyli w drogę i zniknęli w ciemnościach. Pół godziny później brodzili już w bujnej trawie cmentarza.

Był to cmentarz podobny do wszystkich innych starych cmentarzy w zachodniej Ameryce. Leżał na wzgórzu w odległości około dwóch kilometrów od miasteczka. Otaczały go zmurszałe, powyginane we wszystkie strony sztachety, porastała bujna trawa i zielsko. Stare groby pozapadały się w ziemię. Nagrobków w ogóle nie było widać, tylko półokrągłe, zbutwiałe, zjedzone przez robaki tabliczki pochylały się nad grobami. Kiedyś napisano na nich słowa: „Świętej pamięci…”, ale dziś większość napisów była nieczytelna, nawet w dzień.

Lekki wiatr zajęczał w gałęziach drzew, a Tomek pomyślał ze strachem, że to dusze zmarłych skarżą się na tych, którzy zakłócają ich spokój. Mówili niewiele i tylko szeptem, bo czas, miejsce i uroczysta cisza dokoła działały na nich przygnębiająco i napełniały serca zabobonnym lękiem. Odszukali świeżo usypany, kanciasty grób i ukryli się za trzema wielkimi wiązami, które rosły tuż obok.

Czekali w milczeniu, a czas dłużył im się niczym wieczność. Dalekie pohukiwanie puszczyka było jedynym głosem, zakłócającym grobową ciszę. Tomkowi było coraz bardziej nieswojo. Musiał za wszelką cenę rozpocząć jakąś rozmowę. Szepnął więc cichutko:

– Powiedz, Huck, jak myślisz, czy zmarli gniewają się na nas, że tu przyszliśmy?

Huck również odpowiedział szeptem:

– Też chciałbym to wiedzieć. Strasznie tu uroczyście, no nie?

– Aha.

Nastąpiła dłuższa przerwa, w czasie której chłopcy rozważali tę sprawę we własnych myślach.

Potem Tomek znów szepnął:

– Ciekawe, czy stary Hoss Williams słyszy nas, jak rozmawiamy?

– Oczywiście, a przynajmniej jego dusza.

Tomek po chwili:

– Szkoda, że nie powiedziałem: pan Williams. Ale nie chciałem go obrazić. Wszyscy tak o nim mówili.

 

– Zawsze, jak się mówi o nieboszczykach, trzeba zachować największą ostrożność, Tomku.

To nie zachęcało do dalszej rozmowy i chłopcy znów zamilkli. Nagle Tomek chwycił Hucka za ramię i szepnął:

– Pssst!

– Tomek, co to?! – i obaj przylgnęli do siebie, a serca waliły im jak młoty.

– Pssst! Znowu! Nie słyszysz?

– Ja…

– Tam! Słyszysz teraz?

– Jezus Maria! Idą, Tomek, to na pewno diabły! Co robić?

– Nie wiem. Jak myślisz, zobaczą nas?

– Och, Tomek, one widzą w ciemności jak koty. Po cośmy tu przyszli!

– Cicho! Może nam nic nie zrobią. W końcu my też nie zrobiliśmy im nic złego! Zresztą siedźmy cichutko, to może w ogóle nas nie zauważą.

– Dobra, siedźmy cichutko. Boże, Tomek, cały się trzęsę!

– Słyszysz?

Chłopcy pochylili się ku sobie i ledwie śmieli oddychać. Z drugiej strony cmentarza dolatywały jakieś przytłumione głosy.

– Patrz, widzisz? – szepnął Tomek. – Co to?

– To ognie diabelskie! Tomek, to straszne!

Kilka niewyraźnych postaci zbliżało się do nich w ciemności, kołysząc starą blaszaną latarnią. Huck wyszeptał z przerażeniem:

– To diabły!! Na pewno! Trzy! Boże! Tomku, już po nas! Módl się!

– Spróbuję, ale one przecież nie przychodzą po nas… Aniele Boży, stróżu mój…

– Pssst!

– Huck, co to?

– To ludzie! A przynajmniej jeden z nich jest człowiekiem. Poznaję głos starego Muffa Pottera.

– Serio?!

– Przysięgam! Tylko nie ruszaj się! Ten nas na pewno nie zobaczy. Jest zupełnie pijany, zresztą jak zwykle.

– Ciiicho! Stanęli. Szukają czegoś. Nie mogą znaleźć. Znowu idą. Rany, idą prosto na nas! Wiesz co, Huck, ja znam głos tego drugiego: to pół-Indianin Joe.

– Tak, to ten przeklęty mieszaniec! Wolałbym już zobaczyć diabła. Czego oni tu chcą?

Szepty zamilkły, bo trójka doszła do grobu i zatrzymała się w odległości zaledwie kilku metrów od kryjówki chłopców.

– To tutaj – powiedział trzeci głos. Właściciel głosu podniósł wyżej latarnię i w jej świetle chłopcy ujrzeli twarz młodego doktora Robinsona.

Potter i pół-Indianin Joe nieśli mary, a na nich kilka łopat i sznur. Rzucili to wszystko na ziemię i zabrali się do rozkopywania grobu. Doktor postawił latarnię przy grobie i usiadł pod wiązami. Był od chłopców na wyciągnięcie ręki.

– Ludzie, prędzej! – odezwał się cichym głosem. – Lada chwila może wzejść księżyc.

Tamci dwaj odburknęli coś i kopali dalej. Przez pewien czas słychać było tylko jednostajne skrzypienie łopat i szelest wyrzucanej ziemi i żwiru.

Wreszcie trumna, uderzona łopatą, wydała głuchy, drewniany odgłos. W chwilę potem wydobyli ją na wierzch. Podważyli łopatami wieko, wyciągnęli trupa i bez ceremonii rzucili go na ziemię. Księżyc wyszedł zza chmur i oświetlił siną twarz zmarłego. Ustawili nosze, ułożyli na nich zwłoki, nakryli je płachtą i przywiązali sznurem. Potter wyciągnął duży nóż sprężynowy i uciął kawałek zwisającego sznura.

– Zrobione – powiedział. – Ma pan swoje kości do piłowania. A teraz wyciągnij no pan jeszcze piątkę, bo inaczej go tu zostawimy.

– Dobrze powiedziane! – dodał pół-Indianin.

– Jak to? Co to znaczy? – zdenerwował się doktor. – Przecież żądaliście zapłaty z góry i otrzymaliście ją!

– O tak, a ja dostałem coś jeszcze – odparł pół-Indianin, podchodząc do doktora, który wstał z miejsca. – Pewnego wieczoru pięć lat temu wypędziłeś mnie jak psa z kuchni twojego ojca, kiedy prosiłem o coś do jedzenia. Powiedziałeś, że przyszedłem ze złymi zamiarami. A gdy przysięgłem, że kiedyś się z tobą porachuję, choćby za sto lat, twój ojciec kazał mnie zamknąć jak włóczęgę. Myślałeś, że zapomnę? Nie darmo płynie we mnie indiańska krew. Teraz wpadłeś w moje ręce i zapłacisz mi za to! – wygrażał doktorowi pięścią przed samym nosem.

Nagle doktor zamachnął się i jednym uderzeniem powalił łotra na ziemię. Potter wypuścił nóż z ręki i wrzasnął:

– Co?! Bijesz mojego kolegę?! – i rzucił się na doktora.

Zwarli się ze sobą z całych sił; wygniatali trawę i ryli obcasami ziemię.

Tymczasem pół-Indianin Joe zerwał się na nogi, oczy płonęły mu nienawiścią. Chwycił nóż Pottera i skradając się kocimi ruchami, obchodził walczących, wypatrując odpowiedniej chwili. Naraz doktor gwałtownym odepchnięciem wyrwał się z rąk Pottera, chwycił ciężkie wieko trumny Williamsa i uderzył nim przeciwnika w głowę. W tej samej chwili mieszaniec wbił młodemu mężczyźnie w pierś nóż aż po rękojeść. Doktor zachwiał się i runął na Pottera, obryzgując go krwią. Chmury przysłoniły księżyc i ciemność skryła okropny widok. Śmiertelnie przerażeni chłopcy rzucili się do ucieczki.

Gdy księżyc znów wypłynął, pół-Indianin stał nad dwoma leżącymi ciałami i przyglądał się im w milczeniu. Doktor bezgłośnie poruszył kilka razy wargami, westchnął głęboko dwa razy i skonał.

– Rachunek wyrównany, psie! – warknął mieszaniec.

Potem obrabował zwłoki, wcisnął zdradziecki nóż w otwartą prawą dłoń Pottera i usiadł na rozwalonej trumnie. Po kilku minutach Potter poruszył się i jęknął. Ścisnął nóż w ręku, podniósł go do oczu, spojrzał i przerażony upuścił na ziemię. Wstał chwiejnie, spychając z siebie ciało zabitego; chwilę spoglądał nieprzytomnie to na zwłoki, to na Joego, potem błędnym wzrokiem rozejrzał się dokoła.

– Boże! Co to znaczy, Joe?! – wykrztusił.

– Kiepska sprawa – odparł Joe spokojnie. – Dlaczego właściwie to zrobiłeś?

– Ja?! Ja tego nie zrobiłem!

– Daj spokój. To nic nie zmieni.

Potter zadrżał i zbladł.

– Myślałem, że jestem już trzeźwy! Że też musiałem tyle wypić wieczorem! Jeszcze teraz szumi mi we łbie! Nic nie pamiętam! Powiedz mi, Joe, mój stary, ale uczciwie: czy to naprawdę ja zrobiłem? Jak Boga kocham, nie chciałem tego! Joe, powiedz, jak to było? Boże, to okropne! Taki młody, całe życie miał przed sobą!

– No cóż, biliście się. On uderzył cię wiekiem od trumny i upadłeś na ziemię. Potem podniosłeś się, zataczając i chwiejąc się, porwałeś nóż i wpakowałeś mu w pierś w momencie, kiedy chciał cię uderzyć po raz drugi. Znowu upadłeś i leżałeś jak martwy aż do tej chwili.

– Ja nie wiedziałem, co robię! Naprawdę! Wszystkiemu winna ta przeklęta wódka i nerwy. Jeszcze nigdy w życiu nie użyłem noża w bójce. Biłem się nieraz, ale nigdy na noże. Wszyscy to potwierdzą. Joe, nie zdradź mnie! Powiedz, że mnie nie wydasz! Ty jesteś porządny chłop. Zawsze cię lubiłem i broniłem. Pamiętasz? Nie powiesz nikomu, prawda, Joe? – i nieszczęsny Potter rzucił się na kolana przed mordercą, składając przed nim ręce jak do modlitwy.

– Słuchaj, Potter, zawsze byłeś wobec mnie w porządku. Mówię ci uczciwie: nie wydam cię.

– Ach, Joe, jesteś aniołem! Będę cię za to błogosławił przez całe życie! – i Potter zalał się łzami.

– No, no, dość tego. Nie ma czasu na mazgajstwa. Trzeba się stąd wynosić. Ty idź tędy, a ja pójdę tamtędy. Ruszaj! I uważaj, żebyś nie zostawił za sobą śladów!

Potter odszedł szybkim krokiem, a potem puścił się biegiem.

Mieszaniec patrzył za nim przez chwilę, wreszcie mruknął do siebie:

– Najwyraźniej uderzenie porządnie go zamroczyło, a rum jeszcze nie wywietrzał z głowy. Chyba nie tak prędko przypomni sobie o nożu, a potem będzie się bał wracać na cmentarz sam, żeby go poszukać – nędzny tchórz!

W kilka minut potem już tylko księżyc spoglądał na ciało zamordowanego, nakryte płachtą zwłoki, trumnę bez wieka i otwarty grób. Znowu zapadła głęboka cisza…

Muallifning boshqa kitoblari