Kitobni o'qish: «Urbanowa»

Shrift:

Ktoby to pomyślał, że nazwisko, które potem tak szeroko zasłynąć miało w dziedzinie poezyi, usłyszę po raz pierwszy w kuchni, z ust starej, sześć razy na tydzień pijanej kucharki.

A przecież tak było, i to z okazyi stłuczonego garnka.

Wogóle garnki tłukły się u nas, jakby na komendę. Z rana bowiem Urbanowej „czegoś się ręce trzęsły”, w południe „wszystko jej z rąk leciało”, wieczorem zaś „cała nie mogła”1. Jeśli zaś przypadkiem „mogła”, to zwykle wtedy „musiała duchem skoczyć naprzeciwko”2, poczem w kuchni bywało prawdziwe pobojowisko.

Zresztą, jeśli mówię, że garnki się tłukły, to dlatego tylko, że mnie Urbanowa nie słyszy. Nie słyszy ona już oddawna, od bardzo dawna, nikogo… W obecności jej bowiem nieodważyłabym się była nigdy powiedzieć, że się garnek stłukł. Na to były specyalne określenia, których liczba mnożyła się co dzień, w miarę wzrastającej potrzeby. Garnek mógł się „oberżnąć”, „okroić”, „pęknąć”, „wyszczerbić”, „utrącić”, „wyślizgnąć”, lub zgoła „klapnąć”. Przy takiem bogactwie wyrażeń, malujących każdy pojedyńczy przypadek, już nie wiem, coby za garnek był, żeby się koniecznie upierał przy tem, jako został „stłuczony”.

A ponieważ żaden stłuczony nie był, przeto Urbanowa nigdy ich nie wyrzucała, ale takich inwalidów, rzędami ustawionych, miała w kuchni całe police i utrzymywała cały ten lazaret w największym porządku.

Każdy niedobitek miał nie tylko swoje miejsce, ale także i swoją historyę.

Kiedy trzeba było obiad gotować, Urbanowa zdejmowała pierwszy z nich, wzdychając i kiwając głową.

– Jeszczebyś ty pożył, nieboraku, żeby nie fajerka… Garnek był, jak rzepa… Taki dzwon miał, że to ha!

Stawiała go i zdejmowała inny.

– Garncowy garnek… żebym tak zdrowa była! Jaka to polewa!… On jeszcze dziś więcej wart niż drugi cały…

Stawiała go i wzdychała mocniej jeszcze, poczem sięgała po trzeci.

– Na kanonickim rynku go kupiłam… Dziś sześć tygodni… Nie, łżę!… Dziś pięć tygodni i trzy dni… Złoty i groszy sześć dałam za niego. Żebym tak jutra doczekała, jak sprawiedliwie mówię… Żeby się nie był utrącił, toby do roku wytrzymał… Garnek, jak śkło…

Z kolei brała czwarty. Ten zawsze ją zastanawiał najmocniej. Opukiwała go, przeglądała pod światło i kręciła głową.

– I niech tu kto mądry będzie, którędy on ciecze?… A ciecze, choroba!…

I tak szło dalej i dalej, póki ten, w którym już naprawdę rosół wstawiać miała, z trzęsących się rąk jej nie rymnął na ziemię.

Wtedy nastawał sądny dzień w kuchni.

– Masz, babo, redutę!3 – wołała Urbanowa, uderzając, w suche, pomarszczone ręce. – Znowu skorupa! A bodajżeś zalśnuł!4… Nienastarczone rzeczy z temi skorupami… No, i rób, co chcesz! Taki nowy garnek… A bodajżeś zmarniał!… Półsiodma czeskiego5 dałam… Tygodnia nie ma… A żeby to choroba z takiem gospodarstwem!… Ale to tak, kiedy żelaznych garnków w domu niema, tylko same skorupy…

1.„cała nie mogła” – zaniemogła. [przypis autorski]
2.„musiała duchem skoczyć naprzeciwko” – t. j. do szynku. [przypis autorski]
3.reduta – bal maskowy. [przypis autorski]
4.zalśnuł – t. j. oślepł. [przypis autorski]
5.półsiodm czeski – moneta wartości 6 groszy. [przypis autorski]