Kitobni o'qish: «Uwięziona»

Shrift:

Tom pierwszy

Rozdział pierwszy. Wspólne życie z Albertyną1

Od rana, z głową jeszcze obróconą do ściany, zanim sprawdziłem nad portjerami w oknach odcień smugi światła, wiedziałem już jaka jest pogoda. Powiedziały mi o tem pierwsze odgłosy ulicy, wedle tego czy dochodziły mnie stępione i spaczone przez wilgoć, czy też drgające jak strzały w dźwięcznej i pustej przestrzeni przestronnego, mroźnego i czystego ranka; z hałasu pierwszego tramwaju zgadywałem czy markoci się w dżdżu czy też pomyka w błękit. A nawet te odgłosy poprzedzał może jakiś szybszy i wnikliwszy fluid, który, wślizgnąwszy się poprzez mój sen, sączył weń smutek zwiastujący śnieg, lub też kazał jakiejś nieuchwytnej istotce intonować tak mnogie kantyczki na chwałę słońca, że w końcu budziłem się w fali oszałamiającej muzyki. Jeszcze nawpół uśpiony, zaczynałem się uśmiechać, zamknięte moje powieki przygotowywały się na blask.

W tym okresie odbierałem wrażenia życia zewnętrznego przeważnie ze swego pokoju. Bloch opowiadał, że kiedy przychodził do mnie wieczór, słyszał jakgdyby szmer rozmowy; ponieważ matka była w Combray, on zaś nie zastawał nikogo w moim pokoju, wyciągnął stąd wniosek, że ja rozmawiam sam ze sobą. Kiedy, o wiele później, dowiedział się, że Albertyna mieszkała wówczas u mnie, zrozumiał że ją chowałem przed wszystkimi i oświadczył, że wreszcie pojmuje, czemu w owej epoce nie chciałem nigdzie bywać. Omylił się. Rzecz zresztą bardzo naturalna; mimo iż łańcuch faktów jest konieczny, nie da się go jednak dokładnie przewidzieć. Poznając jakiś ścisły szczegół z cudzego życia, ludzie wyciągają natychmiast fałszywe konsekwencje i świeżo odkrytym faktem wyjaśniają rzeczy, które właśnie nie mają z nim nic wspólnego.

Kiedy myślę teraz, że Albertyna po powrocie z Balbec zgodziła się zamieszkać ze mną w Paryżu pod jednym dachem, że się wyrzekła morskiej podróży, że sypialnia jej była o dwadzieścia kroków od mojej, na końcu korytarza, w gabinecie mojego ojca, obwieszonym dywanami; że co wieczór, bardzo późno, zanim mnie opuściła, wsuwała w moje usta język – jak chleb powszedni, jak posilny pokarm, mający niemal świętość wszelkiego ciała, któremu cierpienia doznane z jego powodu użyczają w końcu jakiejś duchowej słodyczy – odtwarzam sobie natychmiast, przez porównanie, nie ową noc, którą kapitan de Borodino pozwolił mi spędzić w koszarach (co ostatecznie uleczyło mnie jedynie z chwilowego ucisku serca), ale noc, w której ojciec pozwolił mamie spać obok mojego łóżeczka. Bo życie, jeżeli się decyduje jeszcze raz wyzwolić nas z cierpienia, które zdawało się nieuniknione, czyni to w odmiennych warunkach, czasem wręcz tak sprzecznych, że niemal świętokradztwem jest podkreślać analogie!

Mimo iż w pokoju przed rozsunięciem firanek było jeszcze ciemno, dowiedziawszy się od Franciszki że nie śpię, Albertyna nie bała się robić nieco hałasu, kąpiąc się w swojej łazience. Wówczas, zamiast czekać późniejszej godziny, szedłem często do sąsiedniej łazienki, dość miłej. Niegdyś, dyrektor teatru wydawał setki tysięcy, aby usiać prawdziwemi szmaragdami tron, na którym gwiazda grała rolę cesarzowej. Balety rosyjskie przekonały nas, że prosta gra świateł, właściwie skierowana, stwarza klejnoty równie wspaniałe a rozmaitsze. Ale i ta dekoracja, choć bardziej odmaterjalizowana, nie jest tak urocza, jak efekty słońca, oglądane o ósmej rano w miejsce tych, które przywykliśmy oglądać wstając w południe. Aby nas ustrzec od niedyskretnych oczu, okna w obu łazienkach nie były gładkie, ale zmarszczone sztucznym i niemodnym szronem. I nagle słońce barwiło żółto ten szklany muślin, złociło go, i odsłaniając pomału we mnie dawniejszego młodego człowieka, którego długo skrywało przyzwyczajenie, upijało mnie wspomnieniami, tak jakbym był gdzieś wśród drzew, w cieniu złocących się liści, w których nie brakło nawet ptaka. Bo słyszałem Albertynę gwiżdżącą bez przerwy:

 
Szaleństwem są, ach, cierpienia,
Szaleńszy kto słucha ich…
 

Zbyt ją kochałem, aby się nie uśmiechać radośnie z jej złego smaku w muzyce. Piosenka ta zachwycała zresztą poprzedniego lata panią Bontemps; dowiedziawszy się niebawem, że to „tandeta”, przestała skłaniać Albertynę do zaśpiewania jej przy gościach, ale zastąpiła ją inną:

 
Pieśń pożegnania, ze źródeł zmąconych…
 

Ale z kolei i ta melodia stała się „starą katarynką Masseneta, którą ta smarkata kotłuje nam głowę”.

Przechodziła chmura, zaćmiewała słońce, wstydliwe i gęste listowie szklane gasło i wsiąkało w szarość.

Za gotowalnię służyła Albertynie łazienka, którą mama, mając drugą w innej części mieszkania, nigdy się nie posługiwała, aby nie hałasować w pobliżu mnie. Przepierzenie, dzielące nasze gotowalnie, było tak cienkie, że myjąc się, mogliśmy rozmawiać: rozmowę przerywał jedynie plusk wody. Takie współżycie częste bywa w hotelu z powodu szczupłości mieszkania i sąsiedztwa pokojów, ale w Paryżu jest raczej rzadkie.

Czasem leżałem dłużej, marząc sobie dowoli, bo nie wolno było nikomu wchodzić do mojego pokoju aż zadzwonię, co, z powodu nieporęcznego umieszczenia dzwonka, wymagało tyle czasu, że często, zmęczony daremnemi próbami, rad że jestem sam, niemal zasypiałem na nowo. Nie znaczy to, aby poczucie obecności Albertyny było mi całkowicie obojętne. Oderwanie jej od przyjaciółek oszczędziło memu sercu nowych cierpień; utrzymywało to serce w spokoju, w bezwładzie, który miał mi pomóc do wyzdrowienia. Ale ten spokój, który mi dawała Albertyna, był raczej ukojeniem cierpień niż radością. Zapewne, pozwolił mi kosztować wielu radości, których nazbyt żywy ból wzbraniał mi wprzódy; ale radości tych nie zawdzięczałem Albertynie. Już mi się prawie nie wydawała ładna, nudziłem się z nią, miałem wyraźną świadomość że jej nie kocham. Czułem się natomiast szczęśliwy wówczas gdy Albertyny nie było. Zwykle też nie kazałem jej wołać zaraz po przebudzeniu, zwłaszcza gdy ranek był piękny. Przez kilka chwil zostawałem sam na sam ze wspomnianą już wewnętrzną osóbką, śpiewem pozdrawiającą słońce; wiedziałem, że mi da więcej szczęścia niż Albertyna. Z istot, które składają naszą osobowość, niekoniecznie te najjawniejsze są dla nas najważniejsze. I, kiedy choroba powali je wreszcie kolejno, pozostanie ich we mnie jeszcze parę, o życiu twardszem od innych; zwłaszcza pewien filozof, szczęśliwy jedynie wtedy, kiedy odkryje jakąś wspólność między dwoma dziełami, lub dwoma wrażeniami. Ale czasem zastanawiałem się, czy ostatnim ze wszystkich nie będzie mały człowieczek, bardzo podobny do tego, którego pamiętałem za szybą u optyka w Combray. Człowieczek ten oznajmiał pogodę i, zdejmując kaptur gdy świeciło słońce, nakładał go w deszcz. Znam egoizm tego człowieczka; mogę mieć astmę, którą uspokoiłby jedynie rzęsisty deszcz, ale on nie troszczy się o to; za pierwszemi tak niecierpliwie przezemnie oczekiwanemi kroplami, traci humor, naciąga markotnie kaptur. Przypuszczam w zamian, że w chwili agonji, kiedy wszystkie inne moje ja będą martwe, jeżeli błyśnie promień słońca, gdy będę wydawał ostatnie tchnienie, osóbka z barometru będzie się czuła bardzo rada i zdejmie kaptur śpiewając: „Och! nareszcie pogoda”.

Dzwoniłem na Franciszkę i sięgałem po Figaro. Szukałem bezskutecznie artykułu (o ile można to tak nazwać), który posłałem do tego dziennika; była to opracowana nieco a świeżo odnaleziona stronica, napisana niegdyś w powozie doktora Percepied pod wrażeniem wież w Martinville. Potem czytałem list od mamy. Mama uważała za dzikie, niewłaściwe, aby młoda panna mieszkała sama ze mną. Pierwszego dnia, w chwili wyjazdu z Balbec, kiedy mnie widziała tak nieszczęśliwym i martwiła się że mnie zostawia samego, może była rada dowiadując się że Albertyna jedzie z nami i patrząc jak tuż obok naszych walizek (nad temi walizkami spędziłem noc w Hôtel de Balbec, płacząc) pakują do wagonu wąskie i czarne walizki Albertyny. Wydawały mi się podobne do trumien, nie wiedziałem czy wniosą w mój dom życie czy śmierć… Ale nie zadałem sobie nawet tego pytania w ów promienny poranek, po grozie pozostania w Balbec, szczęśliwy że zabieram Albertynę. Matka nie była tedy zrazu wroga memu projektowi; odnosiła się mile do Albertyny, niby mamusia, której syn jest ciężko ranny i która wdzięczna jest jego młodej przyjaciółce, pielęgnującej go z oddaniem. Usposobienie mamy zmieniło się od czasu jak się ów projekt zrealizował zbyt dokładnie, w miarę jak pobyt młodej panny w naszym domu przeciągał się, i to w nieobecności moich rodziców. Ale nie mogę powiedzieć, aby matka zdradziła kiedy przedemną tę wrogość. Jak niegdyś, kiedy nie śmiała mi już wyrzucać nerwowości, lenistwa, tak teraz (w danej chwili może to nie całkiem odgadłem lub nie chciałem odgadnąć) podnosząc pewne wątpliwości co do panny którą (jak jej mówiłem) uważałem za swoją narzeczoną, bała się osmucić moje życie, podkopać mój późniejszy stosunek do żony, zaszczepić mi może na później, kiedy matki już nie będzie, wyrzut, żem ją zmartwił, żeniąc się z Albertyną. Nie mając nadziei odwrócić mnie od tego wyboru, mama wolała udawać, że go pochwala. Ale wszyscy co ją widzieli w owej epoce, powiadali, że ból po stracie matki zaostrzył się wyrazem nowej troski. Owo napięcie myśli, ciągła wewnętrzna rozterka, przyprawiały mamę o uderzenia krwi do głowy, tak że stale otwierała okna dla ochłody. Ale nie umiała powziąć decyzji, z obawy aby na mnie nie wpłynąć w ujemnym sensie i nie popsuć tego, co uważała za moje szczęście. Nie mogła się nawet zdobyć na protest przeciw pobytowi Albertyny. Nie chciała się okazać surowsza od pani Bontemps; to była przedewszystkiem jej sprawa, ona zaś nie uważała tego za niestosowne, co bardzo dziwiło matkę. W każdym razie żałowała, że nas musi zostawić we dwoje, jadąc właśnie do Combray, gdzie mogła zostać (i w istocie została) długie miesiące, w ciągu których cioteczna babka potrzebowała jej dniem i nocą. W tych okolicznościach wiele dobroci i oddania okazał jej Legrandin, który, nie uchylając się przed żadnym trudem, z tygodnia na tydzień odkładał powrót do Paryża, nie wiele nawet znając moją ciotkę, poprostu dla tego, że była niegdyś przyjaciółką jego matki i dla tego, że czuł, iż chora, skazana na śmierć, lubi jego opiekę i nie może się obyć bez niego. Snobizm jest ciężką chorobą duszy, ale zlokalizowaną, tak iż nie psuje jej całej.

Ja przeciwnie byłem bardzo rad z pobytu mamy w Combray; inaczej bałbym się, aby matka nie odgadła przyjaźni Albertyny z panną Vinteuil, a nie mogłem powiedzieć Albertynie, żeby się z tem kryła. Stałoby się to w oczach matki absolutną przeszkodą, nie tylko do małżeństwa (o którem zresztą na jej prośbę nie miałem jeszcze stanowczo mówić z Albertyną i o którem myśl była mi coraz nieznośniejsza), ale nawet do pobytu Albertyny u nas. Poza tą tak poważną a nieznaną jej racją, mama, z jednej strony przez kult babki, uwielbiającej George Sand i mieszczącej cnotę w szlachectwie serca, z drugiej strony zdeprawowana moim wpływem, była teraz pobłażliwa dla kobiet, których życie osądziłaby surowo niegdyś (lub nawet dziś, o ileby należały do jej znajomych i przyjaciółek z Paryża lub z Combray); kobiet, których wielką duszę chwaliłem przed mamą i którym wiele przebaczała, bo mnie kochały. Mimo wszystko, i nawet poza kwestją konwenansów, sądzę, że Albertyna byłaby niemożliwa dla mamy, przechowującej po Combray, po cioci Leonji, po wszystkich swoich krewnych, nawyki porządku, o którym Albertyna nie miała najmniejszego pojęcia.

Albertyna nie zamknęłaby drzwi, a wzamian nie wahałaby się wejść – niby pies lub kot – kiedy drzwi były otwarte. Wdziękiem jej – nieco uciążliwym – było to, że grała u nas w domu rolę nietyle młodej dziewczyny, ile zwierzęcia domowego, które wchodzi, wychodzi, plącze się to tu to tam, rzuca się na łóżko obok mnie – cóż za wypoczynek dla mnie! – robi sobie tam miejsce z którego się już nie rusza, nie krępując mnie, w przeciwieństwie do ludzkiej osoby. Bądź co bądź, nagięła się w końcu do moich godzin snu, do tego aby nie próbować nietylko wchodzić, ale aby nie robić hałasu nim zadzwonię. To Franciszka nałożyła jej te reguły.

Franciszka była z owych służących w stylu Combray, znających wartość swego pana i mających poczucie, że minimum ich obowiązku to pilnować aby mu oddano to co mu się w ich przekonaniu należy. Kiedy obcy gość dawał napiwek Franciszce do podziału z posługaczką, gość jeszcze nie miał czasu wręczyć monety, kiedy Franciszka, z równą chyżością jak dyskrecją i energią, zdążyła udzielić lekcji tej dziewczynie, aby podziękowała nie półsłówkiem, ale szczerze, głośno, tak jak ją nauczyła. Proboszcz z Combray nie był orzeł, ale też wiedział co się należy. Pod jego kierunkiem, córka kuzynów pani Sazerat, protestantów, przeszła na katolicyzm, przyczem rodzina była dla księdza niesłychanie czuła: chodziło o małżeństwo z młodym ziemianinem z okolic Méséglise. Zasięgając informacyj, rodzice młodego człowieka napisali do księdza list dość impertynencki, w którym potraktowano z partesu protestanckie pochodzenie panny. Proboszcz odpowiedział takim tonem, że szlachcic z Méséglise, ukorzywszy się całkowicie, napisał zgoła już inny list, w którym prosił jako o łaskę o to aby mógł przyjąć do rodziny tę panienkę.

Franciszka nie miała w tem zasługi, że nauczyła Albertynę szanować mój sen. Była przepojona tradycją. Z milczenia jej lub ze stanowczej repliki na niewinną propozycję wejścia do mego pokoju lub spytania mnie o coś, Albertyna pojęła ze zdumieniem, że się znalazła w dziwnym świecie o nieznanych zwyczajach, wytyczonych przez niezłomne prawidła. Pierwsze przeczucie tego miała już w Balbec, ale w Paryżu nie próbowała nawet się opierać: rano zachowywała ciszę, czekając cierpliwie dzwonka.

Wychowanie, jakiego jej udzieliła Franciszka, było zresztą zbawienne i dla niej samej, przez to że uspokoiło nieco jęki, jakich od powrotu z Balbec nasza stara służąca nie przestawała wydawać. Chodziło o to, iż wsiadając do kolejki, spostrzegła, że zapomniała się pożegnać z „gubernantką” hotelu, wąsatą osobą, dozorującą korytarzy. Osoba ta zaledwie że znała Franciszkę, ale była dla niej stosunkowo grzeczna. Franciszka chciała absolutnie zawrócić z drogi, wysiąść, wrócić, pożegnać się z „gubernantką” i wyjechać aż nazajutrz. Rozsądek a zwłaszcza nagły wstręt do Balbec nie pozwoliły mi się zgodzić na to; stąd chorobliwe i nerwowe niezadowolenie Franciszki, którego nie zdołała w niej zatrzeć zmiana klimatu i które trwało jeszcze w Paryżu. Bo wedle kodeksu Franciszki, tego, który symbolizują płaskorzeźby w Saint-André-des-Champs, wolno pragnąć śmierci nieprzyjaciela, zadać mu ją nawet, ale straszne jest nie zrobić tego „co się należy”, nie oddać grzeczności, nie pożegnać się przed wyjazdem – jak prawdziwa chamka! – z „gubernantką”. Przez całą podróż, owo wciąż odnawiające się wspomnienie nietaktu okrywało policzki Franciszki niepokojącym pąsem. I jeżeli nie chciała nic jeść i pić aż do Paryża, to może nietyle aby nas ukarać, ale dlatego, że to wspomnienie „gnietło ją” dosłownie w „dołku”. Każda klasa ma swoją patologję.

Jedną z przyczyn sprawiających że mama pisała do mnie codzień (przyczem nigdy nie brakło cytatu z pani de Sévigné), było wspomnienie babki. Mama pisała: „Pani Sazerat wyprawiła dla nas śniadanko, takie jak ona umie; jedno z tych, które – jakby powiedziała twoja biedna babka, cytując panią de Sévigné – »wyrywają z samotności, nie przynosząc nam towarzystwa«”. W jednej z pierwszych odpowiedzi, napisałem głupio: „Po tych cytatach, mamo, twoja matka poznałaby cię zaraz”. Na co, w trzy dni później, dostałem tę odpowiedź: „Drogie dziecko, jeżeli chciałeś mówić o mojej matce, bardzo nie w porę powołujesz się na panią de Sévigné. Odpowiedziałaby ci, jak odpowiedziała pani de Grignan: »Więc ona ci była niczem? Sądziłam, że to była twoja krewna«”.

Słyszałem kroki Albertyny wychodzącej ze swego pokoju lub wracającej. Dzwoniłem, bo to była pora, kiedy Anna miała przybyć po Albertynę z szoferem, przyjacielem Morela, narajonym przez Verdurinów. Wspominałem mglisto Albertynie o możliwości naszego małżeństwa, ale nigdy nie uczyniłem tego formalnie; ona sama, kiedym powiedział: „Nie wiem, ale może byłoby to możliwe”, przez delikatność potrząsnęła z melancholijnym uśmiechem głową, mówiąc: „ale nie, nie byłoby możliwe”, co znaczyło: „jestem za biedna”. I wciąż mówiąc o przyszłości, że „to wszystko jest jeszcze bardzo niepewne”, na razie robiłem wszystko, aby ją rozerwać, umilić jej życie, starając się – może nieświadomie – zbudzić w niej tem ochotę wyjścia za mnie. Śmiała się sama z tego zbytku. „Ależ matka Anny zrobiłaby minę, widząc żem się wystrychnęła na damę bogatą jak ona, mającą – jak ona mówi – »konie, powozy, obrazy«. Jakto? Nigdy ci nie opowiadałam, że ona tak mówi? Och, to jest typ! Dziwi mnie tylko, że ona wynosi obrazy do godności koni i powozów”.

Ujrzymy później, że mimo głupiego słownictwa, jakie jej pozostało, Albertyna rozwinęła się zdumiewająco, co mi było zupełnie obojętne. Duchowe zalety towarzyszki życia zawsze mało mnie interesowały; jeżeli je podkreślałem kiedy, to przez czystą grzeczność. Jedynie oryginalna umysłowość Franciszki bawiłaby mnie może. Mimo woli uśmiechałem się przez chwilę, kiedy naprzykład, korzystając z tego że Albertyny nie było w domu, zagadywała mnie temi słowy: „Bóstwo niebiańskie2 złożone na łóżku!” Powiadałem: „Ależ, Franciszko, czemu bóstwo niebiańskie? – Och, jeżeli pan myśli, że pan ma coś z ludzi pielgrzymujących na naszej brzydkiej ziemi, myli się pan bardzo. – Ale czemu »złożone« na łóżku, widzi Franciszka przecież, że leżę pod kołdrą. – Pan nigdy nie leży. Czy widział kto kiedy kogo, żeby tak leżał w łóżku? Pan przycupnął jak ptaszek. Ot w tej chwili… ta pyjama taka bieluśka, ta szyjka… istny gołąbek”.

Albertyna, nawet gdy chodziło o lada głupstwo, wyrażała się całkiem inaczej niż podlotek, jakim była jeszcze przed kilku laty w Balbec. Obecnie oświadczyła, z powodu jakiegoś wydarzenia politycznego, które potępiała: „To doprawdy monstrualne”. I nie wiem, czy nie w tej epoce, chcąc powiedzieć, że jakaś książka wydaje się jej źle napisana, nauczyła się mówić: „Zajmujące, ale doprawdy »pisane jak nogą«”.

Zakaz wchodzenia do mnie nim zadzwonię, bawił Albertynę bardzo. Że zaś przejęła nasz rodzinny nawyk cytatów i czerpała je ze sztuk, które grywała w klasztorze a które ja lubiłem, porównywała mnie zawsze z Asuerusem:

 
Z jego rozkazu krwią się natychmiast ubroczy
Śmiałek, co nie wołany stanie mu przed oczy.
Nic od tego wyroku srogiego nie chroni;
Płeć ni godność; porówni prawo wszystkim broni
Przystępu, i ja sama…
Prawu temu podlegam tak jak każda inna…
I aby doń przemówić w jakiej bądź potrzebie,
Muszę czekać, aż wezwać raczy mnie do siebie.
 

Fizycznie Albertyna zmieniła się również. Długie niebieskie oczy – jeszcze bardziej wydłużone – zmieniły wygląd; zachowały ten sam kolor, ale przeszły jakgdyby w stan płynny. Tak że kiedy je zamykała, miało się wrażenie, że to firankami zasłania się widok morza. I ten zwłaszcza szczegół, jak sądzę, pamiętałem, rozstając się z nią co nocy. Bo naprzykład, wręcz przeciwnie, przez długi czas jej falujące włosy sprawiały mi co rano niespodziankę, niby coś nowego, czego nigdy nie widziałem. A przecież, cóż może być piękniejszego, niż ten kędzierzawy wianek czarnych fiołków nad uśmiechniętem spojrzeniem młodej dziewczyny? Uśmiech ofiarowuje więcej przyjaźni, ale lśniące haczyki rozkwitłych włosów, bardziej zrośnięte z ciałem, będąc niejako jego falistą transpozycją, snadniej łowią pragnienie.

Ledwo wszedłszy, Albertyna wskakiwała na łóżko; czasem rozpływała się nad moją inteligencją, przysięgała w szczerym zapale, że wolałaby raczej umrzeć, niż mnie opuścić; były to dnie, w których ogoliłem się, zanim kazałem ją wezwać. Była z liczby kobiet, nie umiejących rozróżnić źródeł tego co odczuwają. Przyjemność, jaką im sprawia gładka cera, tłumaczą sobie duchowemi zaletami człowieka, który im wróży możliwości szczęścia, malejącego zresztą i mniej potrzebnego w miarę jak broda odrasta.

Pytałem, dokąd się wybiera.

– Zdaje się, że Anna chce mnie zabrać do Buttes-Chaumont, których nie znam.

Oczywiście, nie podobna mi było rozpoznać wśród mnóstwa słów, czy pod tem kryje się kłamstwo. Ufałem zresztą Annie, że mi opowie dokładnie gdzie była z Albertyną.

W Balbec, kiedym się czuł nadto zmęczony Albertyną, marzyłem, że kiedy powiem kłamliwie Annie: „Aniu złota, czemuż cię nie spotkałem wcześniej! Byłbym cię pokochał. Teraz serce moje należy do innej. Ale i tak możemy się często widywać, bo tamta moja miłość sprawia mi wiele zgryzot i ty mnie możesz pocieszyć”. Otóż te kłamliwe słowa stały się prawdą w ciągu trzech tygodni. Może Anna wierzyła w Paryżu, że to jest w istocie kłamstwo i że ją kocham, tak jak uwierzyłaby z pewnością w Balbec. Bo prawda tak się zmienia dla nas, że inni ledwo mogą się w niej wyznać. Ponieważ zaś wiedziałem, że Anna opowiedziałaby mi wszystko, prosiłem ją (i zgodziła się) aby wstępowała po Albertynę prawie codzień. W ten sposób mógłbym bez troski zostawać w domu.

Fakt, że Anna jest jedną z „bandy” dziewcząt z Balbec, dawał mi wiarę, że uzyskałaby od Albertyny wszystko, czegobym zapragnął. Doprawdy, mógłbym jej teraz powiedzieć najszczerzej, że byłaby zdolna mnie uspokoić.

Z drugiej strony, wybór Anny (była teraz w Paryżu, poniechała zamierzonego powrotu do Balbec) na towarzyszkę, wynikł z tego, co mi Albertyna mówiła o czułości Anny dla mnie w Balbec, w pewnym momencie, gdy ja przeciwnie bałem się że ją nudzę; gdybym był wówczas wiedział o tem, byłbym może pokochał Annę.

– Jakto nie wiedziałeś – mówiła Albertyna – przecież wszystkie żartowałyśmy z tego. Zresztą, czyś nie zauważył, że ona zaczęła naśladować twój sposób mówienia, twój styl? Zwłaszcza kiedy świeżo się rozstała z tobą, to było uderzające. Nie potrzebowała mówić, że cię widziała. Kiedy przychodziła od ciebie, widać to było od pierwszej sekundy. Patrzałyśmy po sobie i śmiałyśmy się. Była jak węglarz, który chciałby wmówić że nie jest węglarzem, a jest cały czarny! Młynarz nie potrzebuje mówić że jest młynarzem, jest na nim pełno mąki, ma jeszcze ślady worków które nosił. Anna to samo, podnosiła brwi jak ty, a przytem ta jej długa szyja, słowem nie umiem ci powiedzieć co. Kiedy wezmę książkę, która była w twoim pokoju, mogę ją czytać na dworze, i tak wiadomo że jest od ciebie, bo zachowuje zapach twoich paskudnych okadzań3. To niby nic, ale to nic jest w gruncie dosyć miłe. Ile razy ktoś mówił dobrze o tobie, kiedy ktoś robił wrażenie że cię wysoko ceni, Anna była wniebowzięta.

Mimo wszystko, nie chcąc aby coś mogły uplanować bez mojej wiedzy, poddałem, aby na ten dzień poniechały Buttes-Chaumont i aby się wybrały raczej do Saint-Cloud, lub gdzieindziej.

To nie znaczyło (wiedziałem o tem) abym kochał bodaj trochę Albertynę. Miłość jest może jedynie rozchodzeniem się owych kręgów, które, pod wpływem jakiegoś wzruszenia, mącą duszę. Pewne kręgi poruszyły całego mnie, kiedy Albertyna powiedziała mi w Balbec o pannie Vinteuil, ale teraz się zatarły. Nie kochałem już Albertyny, bo nic już we mnie nie zostało z cierpienia – uleczonego obecnie – które odczułem w kolejce w Balbec, dowiadując się jaka była młodość Albertyny, z możliwością wizyt w Montjouvain. O tem wszystkiem myślałem zbyt długo, z tego byłem uleczony. Ale chwilami coś w sposobie mówienia Albertyny kazało mi przypuszczać – nie wiem czemu – że musiała w swojem jeszcze tak krótkiem życiu słuchać wielu komplementów, oświadczyn, i słuchać ich z przyjemnością, można powiedzieć zmysłową. Tak np. mówiła z byle jakiego powodu: „Naprawdę? Całkiem naprawdę?” Gdyby powiedziała tak jak Odeta: „Szczerze mówisz to potworne kłamstwo?” toby mnie z pewnością nie niepokoiło, bo śmieszność tego zwrotu tłumaczyłaby się miałkością kobiecego mózgu. Ale jej pytający ton: „Naprawdę?” sprawiał, z jednej strony, dziwne wrażenie istoty, która nie może sobie sama zdać z czegoś sprawy, która apeluje do czyjegoś świadectwa, tak jakby nie posiadała tych samych sprawdzianów (kiedy jej ktoś naprzykład mówił: „Będzie już godzina, jakeśmy wyjechali”, albo: „Deszcz pada”, pytała się: „Naprawdę?”) Na nieszczęście, z drugiej strony, niemożność ocenienia danego zjawiska nie musiała być prawdziwem źródłem owego: „Naprawdę? całkiem naprawdę?” Zdawałoby się raczej, że te słowa musiały być od wczesnej dojrzałości Albertyny odpowiedzią na: „Wie pani, nie widziałem osoby tak pięknej jak pani”; „Pani wie, ja panią bardzo kocham, pani na mnie straszliwie działa”. Twierdzenia, którym odpowiadały z zalotnie przychylną skromnością owe: „Naprawdę? Całkiem naprawdę?” ze mną służące Albertynie już tylko dla odpowiadania pytaniem na słowa takie jak: „Drzemałaś więcej niż godzinę. – Naprawdę?”.

Nie czując się ani trochę zakochany w Albertynie, nie licząc do przyjemności chwil gdy byliśmy razem, wciąż głowiłem się jak ona spędza czas; to fakt, iż uciekłem z Balbec, aby być pewny, że nie będzie mogła już spotkać jakiejś osoby, z którą mogłaby czynić coś złego śmiejąc się, może śmiejąc się ze mnie. Tak bardzo się tego bałem, że starałem się zręcznie przeciąć swoim wyjazdem, od jednego zamachu, wszystkie jej podejrzane stosunki. I Albertyna miała tyle bierności, taką łatwość zapominania i poddawania się, że owe stosunki były naprawdę zerwane a moja obsesja uleczona. Ale ta fobia może przybierać tyle form, ile ich ma niepochwytne zło, będące jej przedmiotem. Dopóki zazdrość moja nie wcieliła się w nowe istoty, miałem po swoich minionych cierpieniach okres spokoju. Ale chronicznej chorobie lada pozór wystarczy do odnowienia się; podobnie narowom osoby, będącej źródłem tej zazdrości, lada sposobność wystarczy na to aby je zaczęła uprawiać na nowo (po okresie wstrzemięźliwości) z innymi osobnikami. Mogłem oderwać Albertynę od jej wspólniczek i przez to odczynić złe uroki; ale, o ile można było zatrzeć w jej pamięci jakąś osobę, przerwać jej zapały, żądza rozkoszy była u Albertyny również chroniczna i czekała może tylko okazji aby sobie dać folgę. Otóż Paryż dostarcza okazyj tyleż co Balbec.

W jakimbądź mieście działoby się to zresztą, Albertyna nie potrzebowała szukać, bo zło było nie tylko w niej, ale w innych, dla których wszelka sposobność jest dobra. Spojrzenie jednej, natychmiast zrozumiane przez drugą, zbliża do siebie dwie wygłodniałe istoty. I jakże łatwo sprytnej kobietce udać że nic nie widzi, aby w pięć minut później podejść do osoby, która, zrozumiawszy, czekała na nią w przecznicy. W dwóch słowach umówią schadzkę. Kto się kiedy dowie? I aby to mogło trwać, Albertyna potrzebowała poprostu powiedzieć mi, że pragnie przejechać się znów w jakąś okolicę Paryża, która się jej spodobała. Toteż wystarczało aby wróciła późno, aby zwłoka jej była dla mnie niezrozumiała (choć może bardzo łatwa do wytłumaczenia bez żadnej erotycznej hipotezy), żeby się odrodziło moje cierpienie. Kojarzyło się ono z obrazami nie związanemi już z Balbec, obrazami które siliłem się, jak owe poprzednie, zniweczyć: jakgdyby usunięcie przemijającej przyczyny mogło pokonać organiczną chorobę! Nie zdawałem sobie sprawy, że temi zamachami, które wspomagała zmienność Albertyny, zdolność zapominania – prawie znienawidzenia – niedawnego przedmiotu miłości, mogłem zadać głęboki ból jakiejś nieznanej istocie, partnerce jej rozkoszy; i zadawałem ten ból daremnie, bo w miejsce tych porzuconych istot znalazłyby się inne; i równolegle z drogą, znaczoną tyloma tak lekko zrywanemi kaprysami Albertyny, ciągnęłaby się dla mnie inna nieubłagana droga, zaledwie przerywana krótkiemi wytchnieniami; tak iż, biorąc logicznie, męka moja mogłaby się skończyć jedynie wraz z Albertyną lub ze mną.

W pierwszym okresie naszego pobytu w Paryżu, relacje Anny i szofera tyczące spacerów Albertyny nie zaspakajały mnie; okolice Paryża były mi czemś nie mniej okrutnem niż okolice Balbec; zaczem wyjechałem na kilka dni z Albertyną. Ale wszędzie towarzyszyła mi ta sama niepewność: możliwości złego równie liczne, dozór jeszcze trudniejszy, tak że wróciłem z nią do Paryża. Opuszczając Balbec, sądziłem że opuszczam Gomorę, że wyrywam z niej Albertynę; niestety, Gomora czaiła się po wszystkich kątach świata. I wpół przez zazdrość, wpół przez nieznajomość tych uciech (wypadek nader rzadki) unormowałem bezwiednie tę ciuciubabkę, w której Albertyna miała mi się zawsze wymykać.

Pytałem znienacka: – A! Słuchajno, Albertyno, czy mi się coś marzy, czy też wspominałaś, żeś znała Gilbertę Swann?

– Tak, to znaczy ona odezwała się do mnie raz na kursach, bo miała kajety historji francuskiej, była nawet bardzo miła, pożyczała mi tych kajetów i oddałam je za najbliższem widzeniem.

– Czy ona jest z rodzaju kobiet, których nie lubię?

– Och! wcale nie, wręcz przeciwnie.

Ale najczęściej, zamiast się oddawać tego rodzaju śledztwu, obracałem na planowanie spacerów Albertyny energię, której nie zużywałem na to aby jej towarzyszyć, i rozprawiałem o nich z zapałem, typowym dla niewykonanych projektów. Wyrażałem taką chęć obejrzenia witrażu w Sainte-Chapelle, taki żal że nie mogę tego zrobić tylko z samą Albertyną, że wkońcu mówiła czule: „Ależ, kochanie, skoro masz taką ochotę, przemóż się, pojedź z nami. Zaczekamy na ciebie tak długo jak zechcesz. A jeżeli wolisz być ze mną sam, odeszlę poprostu Annę, wybierze się kiedyindziej”. Ale właśnie te prośby aby z nią jechać, pogłębiały spokój, który mi pozwalał poddać się chęci zostania w domu.

Nie zastanawiałem się, że apatja, z jaką powierzałem Albertynę Annie lub szoferowi, zdając na nich ukojenie moich lęków, porażała we mnie, ubezwładniała wszystkie owe pomysłowe drgnienia inteligencji, owe natchnienia woli, pomagające odgadnąć i udaremnić postępki danej osoby; to pewna, iż przy moim charakterze świat możliwości był mi zawsze bardziej otwarty niż realny świat urzeczywistnień. To ułatwia ogólne poznanie duszy, ale nie chroni w poszczególnym wypadku. Zazdrość moja i jej męki rodziły się z obrazów, a nie z przypuszczeń. Otóż, w życiu ludzi i w życiu narodów mogą być chwile (i taka chwila miała przyjść w mojem życiu), że człowiek potrzebowałby mieć w sobie prefekta policji, bystrego dyplomatę, tajnego agenta, który, zamiast roić o bezkresnych możliwościach, skupia się i powiada: ,Jeżeli Niemcy oświadczają to a to, to znaczy że chcą zrobić coś innego; nie coś innego w abstrakcji, ale ściśle to lub tamto, co może się już nawet zaczęło”. – „Jeżeli dana osoba uciekła, to nie w kierunku A, B, D, ale w kierunku C; miejscem tedy, gdzie trzeba skupić poszukiwania, jest C”. Niestety, tej zdolności, niezbyt we mnie rozwiniętej, pozwoliłem odrętwieć, osłabnąć, zaniknąć, nawykłszy pogrążać się w spokoju z chwilą gdy ktoś inny godził się czuwać za mnie.

1.Uwięziona. Wspólne życie z Albertyną – ten tom i następne aż do końca dzieła ukazały się po śmierci Prousta z pozostawionego przezeń rękopisu; tem samem brak jest tym częściom ostatniego dotknięcia ręki pisarza, który zwykł był dużo pracować na korektach. [przypis tłumacza]
2.Ten kwiecisty styl tak odskakuje od zwykłego stylu Franciszki, że raczej należałoby go chyba przypisać znajomej z Balbec, Celeście Albaret. Obie, Franciszka i Celesta, robione były z prawdziwych modelów, służących u Prousta i widocznie zlały się tu w jedno (przyp. tłum.). [przypis tłumacza]
3.okadzania – zabieg z przepisu lekarzy, stosowany przez samego Prousta przeciw astmie (przyp. tłum.). [przypis tłumacza]
Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
01 iyul 2020
Hajm:
530 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Формат скачивания:

Ushbu kitob bilan o'qiladi