Kitobni o'qish: «Z chłopa król»

Shrift:

Na imię mu było Gaweł, był najmłodszym z braci, – wszyscy oni uchodzili za rozumnych, jego głuptaszkiem nazywano; nie dlatego, żeby rozumu nie miał, ale że serce w nim było tak miękkie, że o sobie nie pamiętając nigdy, nad drugimi się litując, zawsze w końcu pokutować za to musiał.

Bywało, siądą u jednej miski, bracia go zawsze odjedzą, a w końcu jeszcze i łyżkami po głowie biją, z czego on się śmieje… Najgorszą koszulinę zawsze miał, podarte łapcie, ale się tem nie gryzł i choć czasem przymarzł a wygłodził się, ale widział, że drudzy mieli do syta, a dobrze mu było, – on radował się także. Starsi od niego zawsze co chcieli wydurzyli, a potem wyśmiewali się z niego. Ojciec i matka gryźli się tem, bo przewidywali, że na świecie źle mu będzie i nigdy nie dojdzie do niczego. Zostawiono go czasem w chacie do dozoru, – nie obeszło się bez szkody. Przyszedł ubogi, a prosił, Gaweł mu oddał co gdzie znalazł, bodaj koszulinę z grzbietu, a zwierzęta karmił od gęby sobie odejmując, a każdemu na słowo wierzył i oszukiwał go kto chciał.

Ojciec go kilka razy obił za tę głupotę, aby przecie o sobie pamiętał, ale rozumu mu nie nabił. Gawełek jakim był, pozostał. Miał już taką naturę.

Raz gdy nikogo w chacie nie było a Gaweł na przyzbie siedział, zjawił się przed wrotami ubogi, ale tak strasznie goły, bosy, odarty, głodny, biedny, zapłakany, osłabły, że chłopcu okrutnie go się żal zrobiło. A jak mu jeszcze zaczął opowiadać o nieszczęściu swojem, Gaweł o wszystkiem zapomniał. Wziął go do chaty i co było w niej najlepszego, ojcowską koszulę, sukmanę, chodaki, czapkę, oddał wszystko. Obiad, który stał na przypiecku przygotowany, odgrzał i nim go nakarmił. Naostatek wiedząc gdzie jest ojcowski węzełek, groszy co było w domu oddał ubogiemu wszystkie, krom dwóch trzygroszówek.

Napojony, nakarmiony, odziany, ubogi odszedł błogosławiąc chłopca, ale i śmiejąc się z niego potrosze…

Wkrótce potem matka z ojcem nadeszli, a Gaweł im z wielką radością wyspowiadał się z tego co zrobił. Ojciec wpadł w okrutny gniew, tak, że go nawet matka pohamować nie mogła, począł syna kijem okładać okrutnie, grożąc, że go zasiecze jeżeli się kiedy w chacie pokaże.

– Idź trutniu! – wołał – idź, gdzie cię oczy poniosą, giń marnie i niech cię nie znam!

Gdy Gaweł miał już precz iść, matka się nad nim ulitowała i przez okno rzuciła mu dwie pozostałe trzygroszówki.

Wziął je biedak zasmucony, i – co było robić? – ojciec, choć mu do nóg padał, słuchać nic nie chciał, musiał precz iść. Myślał sobie, jak się ojciec przegniewa, powrócę – i przebaczy. Ojciec zaś mówił – niech sam nauczy się dbać o siebie, inaczej nas zuboży i nic z niego nie będzie.

Wyszedł tedy Gaweł na gościniec, popatrzał – dokąd tu mu iść?.. westchnął do Boga i puścił się gdzie oczy poniosą.

Jeszcze się był niedaleko od wsi odsadził, gdy spotkał jednego ze swych braci.

– A dokąd to?

– W świat idę, ojczysko się pogniewało, nabił mnie i kazał precz iść, a na oczy mu się nie pokazywać.

Starszy brat rozśmiał się i rzekł:

– Dobrze ci tak, boś głupi. Jak rozumu nabierzesz, wówczas powrócisz.

Odwrócił się od niego śmiejąc i poszedł.

Trochę dalej pod gruszą, patrzy, siedzi brat drugi i pyta go:

– Dokądże to?

– A no, w świat, bo mnie ojciec wygnał precz.

Drugi brat śmiać się też począł i powiada:

– Szczęśliwej drogi, głupi Gawełku! Będzie nas mniej, to się lepiej najemy.

Szedł więc Gaweł, szedł, aż trzeci brat pędzi woły z paszy.

– A ty dokąd?

– Z chaty mnie wygnali… bywaj zdrów, wędrować muszę, a na drogę nie mam ino dwa trzygroszniaki.

Trzeci brat ruszył ramionami.

– Jabym ci i złamanego szeląga nie dał, odezwał się, takiemu głupcowi jak ty dawać, to w dziurawy worek tkać. Bywaj zdrów!

Pożegnawszy się w ten sposób z rodziną, nie miał już Gaweł co robić we wsi i okolicy i przyspieszywszy kroku, puścił się nieznajomą drogą. Głodno mu było, smutno bardzo po swoich, ale jednak Panu Bogu ufał. Kogo Bóg stworzył, tego nie umorzył, – mówił sobie. Kraj dokoła stał jakiś pusty bardzo. Szedł tedy, szedł, nikogo nie spotykając długo, aż idzie człek naprzeciw, a na plecach worek niesie, w worku się coś szamocze żywego.

– Boże pomagaj, – odezwał się Gaweł – co to niesiecie, poczciwy człecze?

Ten stanął.

– Co ty mnie poczciwym nazywasz – ofuknął się, – poczciwy to znaczy głupi… ja nim nie jestem. Niosę kota czarnego, aby go utopić. Kot był szkodnik, zamiast myszy łapać, mleko wypijał i do misek zaglądał. Uczepię mu kamień do szyji i niech idzie na dno.

To mówiąc pokazał głowę kota Gawłowi, a było to stworzenie takie śliczne, lśniąco czarne, z dużemi oczyma, z pyszczkiem różowym, że się Gawłowi niezmiernie żal go zrobiło.

– Takiemu młodemu, ślicznemu kotkowi ginąć!… Daj mi go! – rzekł do chłopa – co masz topić, ja go wezmę…

– Darmo! – zaśmiał się chłop. – O! nie, tego obyczaju u mnie niema. Wolę utopić jak dać darmo. Nabrałbym złego nałogu.

– Zapłacić nie mam czem – odparł Gaweł – całego majątku mam dwa trzy groszniaki, ale jeżeli jednym się zaspokoisz? Co robić! Bylem kotkowi życie ocalił.

Chłop podumał, ruszył ramionami, wziął trzygroszniak i kota mu oddał.

Gawełek szedł dalej, wesół, że bożemu stworzeniu życie ocalił, a kot też zdawał się rozumieć wyświadczone dobrodziejstwo, bo się do nowego pana tulił i pomrukiwał. Miał chłopiec w kieszeni chleba kawałek, więc choć sam jeść chciał, pomyślał, że on sobie łatwiej strawy dostanie. Przełamał chleb na pół, pokruszył go i nakarmił kota, który zjadłszy z apetytem na ręku u niego usnął.

Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
01 iyul 2020
Hajm:
18 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Формат скачивания:

Ushbu kitob bilan o'qiladi