Kitobni o'qish: «Szpieg»
Idąc w dół Bednarską ulicą ku Wiśle, minąwszy hotel Smoleński po prawéj ręce w domu zajętym przez różnych rzemieślników a od ulicy dającym schronienie zagadkowym płci obojéj mieszkańcom, jest na dole rodzaj szynkowni nazywającéj się bilardem. Nad oknami lokalu wisi tablica z namalowanemi dwóma kijami, trzema kulami piramidalnie ułożonemi, i napisem:
Bilart pywo i różne tronki.
Na lewo od bramy w pierwszym pokoju posypanym piaskiem stoi w istocie bilard staruszek, który koleją z Krakowskiego przedmieścia, przez różne przechodząc ulice, dostał się aż na Bednarską. Ztąd, jeżeli go jaka katastrofa nie spotka, wywędruje już chyba do małego miasteczka na prowincyą. Do głównéj sali dość ciasnéj, przypiera jeszcze drugi pokoik ze czterema stoliczkami białemi, dla amatorów piwa, i ciemna komórka gdzie gospodyni, służąca i całe zapasy tego zakładu są złożone. Zwykle we dnie zupełnie tu bywa pusto, służący za markiera chłopak spoczywa wyciągnięty na dwóch krzesełkach, a dystrybutorka piwa drzemie w drugim pokoju. Ale w pewnych chwilach dnia, i w pewnych dniach tygodnia ożywia się ten lokal wielkim przypływem czeladzi rzemieślniczéj i robotników z sąsiednich warsztatów. Pomimo to handel idzie bardzo licho, a wdowa co go utrzymuje chciałaby sobie przepytać inny chleba kawałek. Większe bawarye stolicy pochłaniają wszystkich opiwoszów, muzyka pociąga do ogródków, a mała bawarya musi się obywać tymi, którzy nie wiele mają czasu i nie dużo pieniędzy.
Ma ona jednak swoich wiernych zwolenników, bo nałóg nawet tak niepozorne miejsce znośnem i miłem uczynić może. Pani Szymonowa kobieta, która wiele nieszczęść przeszła w życiu i wydobyła się z nich smutną i wzdychającą, tłustą i podstarzałą, przy pomocy służącéj dosyć spiesznie i grzecznie obsługiwała swych gości, tę tylko jednę miała wadę że nieustannie wzdychała, a oczy dowodziły że płakiwała po kątach. Przybywający zawsze wolą twarze wesołe, a łzy czułości do reputacyi bilardu wcale nie pomagały, nie jeden zwątpił o dobroci piwa widząc smutne i zamyślone oblicze pani Szymonowéj. Jakoś to się jednak trzymało i wieczorami bywało pełno, ale dużo kredytować musiano, a na takich należnościach więcéj się traci, niż odzyskać może.
Jednego dnia majowego 1861 roku, gdy już dobrze zmierzchało, człowiek lat średnich, twarzy bladéj, czarnych i namiętnych oczów, ręce włożywszy w kieszenie szedł nieprzytomny, osłupiały i zamyślony Bednarską ulicą w górę. Jak gdyby mu sił brakło stawał czasami, ręką ocierał chmurne czoło, szeptał coś sam do siebie, uśmiechał się i powoli wlókł się znowu.
Było to uosobione odrętwienie które następuje po rozpaczy. Cały zdawał się być w sobie i w swéj boleści, ale już ani z nią walczył, ani szukał na nią ratunku. Doszedłszy do domu w którym był szynczek pani Szymonowéj dostrzegł światła w oknach i zapatrzył się w nie. Okiennice nie były jeszcze zamknięte a przez szyby, nie pierwszéj czystości, widać było dwóch mężczyzn zajętych szlachetną grą bilardową. Po chwilce namysłu przechodzień machnął ręką i skierował się ku drzwiom. W pierwszéj izbie dwóch jakichś panów walczyło o lepsze na zielonem suknie, z zimną krwią wielkich i pewnych siebie artystów. W drugiéj słychać było brzęk szklanic bawara i cichą jakąś rozmowę. Na granicy, w progu stała smętna Szymonowa ocierając oczy fartuchem. Bilard był oświecony z góry kienkietem równie starym jak on sam, zakatarzonym i dymiącym; dwa podobne mu, mniejsze spełniały swe posłannictwo kopcąc ściany i łzami tłustemi oblewając podłogę po bokach.
W ciemniejszym kątku téj izby, przy małym stoliczku nad arystokratyczną filiżanką kawy do któréj musiał dolewać rumu, gdyż flaszka jego obok była pod ręką; siedział jegomość lat dojrzałych w wytartym kapeluszu na głowie, z grubym kijem w rękach. Twarz jego kwitnąca piwonjowemi kolorami świadczyła że spirytusami się nie brzydził, była to zresztą jedną z tych twarzy najpospolitszych które wcale nie zastanawiają: jaki taki nos, pierwsza lepsza gęba, tuzinkowe oczy i całość nieznacząca, nie zwracały nań wejrzenia, można go było minąć niepostrzegłszy. – Półksiężycowe bakenbardy jakie dawniéj grenadjerowie nosili, i wąsik wyszwarcowany do góry kazały się domyślać exwojskowego. Miał nawet w dziurce od guzika kawałek jakiejś pstréj wstążeczki. Poważnie smoktając kawę i popalając z wysileniem cygaro które mu nie ciągnęło chociaż je uparcie do posłuszeństwa chciał zmusić – poglądał tu i owdzie jak gdyby szukając towarzystwa. Nikt się jednak do niego nie zbliżał, a służba bilardowa z niezmiernem służąc mu uszanowaniem, ukosem i z obawą na niego patrzała. Była to widocznie postać narzucona, obca miejscu i z innych tu powodów niż zwykli goście, przybyła.
Gdy ów człowiek z ulicy wchodził do izby, na pierwsze drzwi skrzypnięcie oczy milczącego jegomości już go od stóp do głów zmierzyły i wybadały. Łatwo w nim zresztą było poznać kogoś co tak cierpiał, że nie wiedział prawie co czynił i co się z nim działo. Ubiór jego wskazywał niegdyś może dostatniego rzemieślnika, ale był zużyty i podarty; szlachetnych rysów twarz powlekała chorobliwa żółtość, włosy były w nieładzie i miejscami płatami posiwiałe. Wszedłszy, nieznajomy nie wiedział co z sobą zrobić, popatrzał, zakręcił się i padł na stołku przy drzwiach. Ledwie usiadł wybiegła zasmolona dziewczyna z drugiéj izby i stanęła przed nim, było to nieme zapytanie, którego on z razu nie zrozumiał, a potem zawahawszy się, rzeki ochrypłym i słabym głosem:
– Kieliszek wódki!
Gdy mu przyniesiono pochłonął go jednym łykiem, odepchnął tackę z chlebem, rzucił dziesiątkę i głęboko się zamyślił. Od chwili wnijścia oczy exwojskowego nie opuszczały go, śledził jego fizjonomią i ruchy, i żywo zdał się nim zajmować. Bilardowi gracze skończywszy partyą wkrótce wyszli, markier usunął się do drugiéj izby, a owi dwaj zostali sam na sam. Naówczas mężczyzna w kapeluszu wstał od kawy, począł się przechadzać, poprawił w zwierciedle bakenbardy, odchrząknął i zbliżywszy się do człowieka przy drzwiach, rzekł z cicha:
– No cóż Panie Macieju, jak widzę zawsze bieda?
Tamten jak przebudzony nagle głowę podniósł, lecz zdawał się nie rozumieć pytania.
– Hm! bieda panie Macieju!
– Co? rzekł niewyraźnie zapytany. —
– Mówię, źle coś na świecie!
– Alboż kiedy było lepiéj?
– Ha! ono by to mogło być lepiéj, gdyby ludzie rozum mieli.
– Rozum? a na co się on zda kiedy doli niema?
– Przy rozumie i szczęście się znajdzie!
– Djabła tam! —
– A ja wam mówię, dodał kręcąc wąsa pierwszy, że nigdy rozpaczać nie trzeba, i doświadczonych ludzi słuchać…
– I jam ci to nie chłystek!
– Ale się wam od biedy w głowie pobałamuciło. Wiesz panie Macieju, że kiedy doktor zachoruje gdyby był najlepszy nigdy sam siebie nie leczy, trzeba ludzi słuchać, ja ci to powtarzam jeszcze raz.
– Próbowałem ci ja tych ludzi, ale mi żaden nie poradził. Słowo nie kosztuje, słów ci każdy nasypie, a co potem? językiem miele, ręką nie ruszy —!
Exwojskowy obejrzał się bacznie po izbie, wziął Macieja pod rękę, zaprowadził go do swego stoliczka, nalał mu kieliszek rumu i zmusiwszy do wypicia posadził go przy sobie.
– Słuchaj no, rzekł, rzemiosło nie idzie, prawda? Albo to nie ma innego kawałka chleba? Ja bym ci gotów i naraić; ale to delikatna materja…
Maciej spojrzał z ukosa ale zmilczał.
– Pierwsza rzecz, szepnął bardzo ostrożnie jegomość z wąsami, potrzeba mi dać słowo że co między nami się powie zostanie jak na spowiedzi.
– Już to mój panie poruczniku, rzekł Maciéj, kiedy rzecz jaka musi być tajna to i licha warta. Jam przywykł szeroką chodzić drogą i o białym dniu, a manowcami i po nocy nie umiem.
– No, to sobie z głodu umieraj, kiedyś taki pyszny pan. Przecież miarkować możesz że ja cię do kradzieży ani do rozboju, ani do przemycania namawiać nie myślę…
– Więc czegoż takie tajemnice?
– Mój kochany, tobie to trudno zrozumieć, ale do ważnych, bardzo ważnych spraw czasem małe rzeczy są potrzebne i mała usługa a dobrze się płaci…
– Eh! słuchaj poruczniku! co tam bałamucisz, mów bo mi otwarcie, jak masz mi dać dobrą radę, to nie dróżże się z nią.
Porucznik zdawał się jeszcze namyślać potem zaczął mu szeptać do ucha:
– Możesz mieć i protekcyą i pieniądze i co zechcesz: Rząd potrzebuje wiedzieć co tu za konszachty ludzie między czeladzią i robotnikami czynią względem tam jakiéjś głupiéj rewolucyj. Ja mam dobre zachowanie z Pauluccim i innymi, zarekomendowałbym ciebie. Pięć złotych na dzień jak znalazł, gratyfikacye jak się coś przyniesie, i na przyszłość może być jeszcze jaka promocja.
Maciéj zbladł i zadrzał, zimny pot wystąpił mu na skronie.
– Bądź pan pewnym, rzekł głosem przerywanym, że co między nami się powie, świat o tém wiedzieć nie będzie. Zawsześ to może uczynił z dobrego serca, ale mój panie poruczniku choć zniosłem dużo, choć się łamię pod ciężarem, jeszcze mi Bogu dzięki na myśl nie przyszło żyć cudzą krwią i nieszczęściem.
Uchwycił się oburącz za głowę i dodał z oburzeniem:
– Toć lepiéj na pragski most i buchnąć do Wisły. Wszystko się skończy; ale człek z czystem sumieniem pójdzie na sąd Boży.
Porucznik niezmięszany wcale, zaczął się śmiać.
– Jakie z ciebie dziecko! rzekł, widziałeś ty kiedy, żeby człowiek bez cudzéj krzywdy miał kawałek chleba? Myślisz że na tych karetach co to się w ulicy świecą nie ma i krwi i potu cudzego? Trawa je ziemię, wół je trawę, człowiek je wołu, taki to już porządek; zresztą niech sobie rząd bierze na swoje sumienie co tam chce, ja donoszę co widzę i co mi tam do tego! Ten winien kto na złe użyje, a nie ja! —
– Dajcie pokój poruczniku! na ten chleb ja nie pójdę, ani bym go jadł, ani bym strawił, bo by mnie jęki nieszczęśliwych zadławiły.
– Czekajcieno jeszcze Panie Macieju, odparł porucznik, Wać Pan jesteś uczciwy człowiek, jemu to mogę szczerze powiedzieć, nie od dziś to moje rzemiosło, namawiałem ja sobie dużo towarzyszy ale zawsze z początku tak bywało jak z waćpanem, dopiero jak głód dokuczy, rozum przychodzi. Wzdraga się człek, wzdraga, potém rozmyśli i przyjmuje. Mnie waćpana żal, daję ci tydzień do namysłu… a potém, zobaczemy. —
Popił trochę kawy, popalił cygaro i dodał:
– Nie potrzebuję przestrzegać, że jakbyście się wygadali, to w więzieniu zgnijecie. To już nie moja rzecz, ale sprawa rządowa.
Maciéj westchnął głęboko i łzy mu się z oczów potoczyły.
– Miły Boże! zawołał po cichu, na co człek zszedł! i Bóg widzi nie własną winą! Ale nie, nie, do tego nigdy nie dojdę! raz się umiera!
– Mówię ci nie zarzekajcie się, z uśmiechem szepnął porucznik, nie trzeba pluć na wodę… żeby się jéj potém nie przyszło napić. —
Chciał jeszcze nalać kieliszek rumu Maciejowi, ale ten podziękował, i wstał, kroplisty pot ocierając z czoła.
– Jak się namyślicie, to mnie tu prawie każdego wieczora znaleść możecie, rzekł wąsaty. —
Na tém skończyła się rozmowa. Maciéj wysunął się z izby i powlokł ulicą.
Zaledwie uszedł kilka kroków, gdy go ktoś trącił w ramię i rzeki z cicha, nieznanym mu głosem. —
– Chodźcie za mną!
– Dokąd? po co?
– A no! to się zaraz dowiecie, ale chodźcie bo sprawa ważna i o waszą skórę idzie. —
– Dalibyście mi pokój, ja was nie znam.
– Ale ja znam ciebie, rzekł nieznajomy, chwytając go za rękę. – Jesteś Maciéj Kuźma, majster stolarski, niedawnoś się wyzwolił, ręką ci nie idzie. Masz żonę chorą, troje małych dzieci, kilka set złotych długu, na drzewo ani grosza, ani czeladzi czém opłacić; chodzisz jak struty, złe ci myśli po głowie wędrują, a źli ludzie kusiciele gotowi z tego korzystać.
Maciéj słysząc to wszystko, prawie osłupiał ale mu na myśl przyszło, że to może dalszy ciąg rozmowy z porucznikiem, że to próba tylko. Już mu téż sama ta myśl szpiegostwa piersi paliła.
– Słuchaj, rzekł popychając zatrzymującego człowieka: idź ty odemnie precz szatanie jakiś, a nie, to ci głowę rozwalę.
Nieznajomy zaczął się śmiać. —
– Cóż to, ty mnie bierzesz za jakiego towarzysza porucznika? czy co? Domyślam się co on tobie raił, ale ci przysięgam na ten potrzaskany krzyż, co go Moskale znieważyli, że to całkiem inna sprawa! Możesz ze mną iść bezpiecznie, sumienia ci nie zamącim. Właśnie żem widział i domyślam się co odpowiedziałeś porucznikowi, dla tego cię z sobą chcę prowadzić.
– Przysięgnij jeszcze raz!
– Na co chcesz?
– Przysięgnij na zbawienie, że mnie nie zwodzisz!
Nieznajomy, słuszny mężczyzna w bardzo porządnem ubraniu, którego twarzy ciemność dostrzedz niedozwalała, rozpiął się, dobył medalik zawieszony na szyi i powtórzył uroczyście przysięgę. —
– No, to chodźmy rzekł Maciéj. —
W milczeniu przeszli kawałek Krakowskiego Przedmieścia, a nieznajomy wiodąc przodem wszedł do jednéj z kamienic naprzeciw Dobroczynności… Po ciemnych wschodkach dostali się na trzecie piętro. Tu przewodnik trzy razy po trzy zapukał do maleńkich drzwiczek, które się nierychło otwarły. Przedpokój był zupełnie ciemny, przybyły poszeptał coś z otwierającym, stali chwilę w mroku a nareszcie weszli z Maciejem do oświeconego pokoju. —
Była to izdebka mała o jednem oknie i dość pusta. W środku prosty stolik, kilka wyplatanych krzeseł, w kacie łóżko z materacem ale bez pościeli: Jedna świeca nie bardzo rozjaśniała ciemne to i smutne schronienie. Teraz dopiero Maciéj się mógł przypatrzeć i temu co go tu przyprowadził i drugiemu którego w mieszkaniu zastali. Obaj byli ludzie młodzi, przewodnik słuszny barczysty, szlachetnych rysów mężczyzna, drugi blondyn, delikatny, wątły, blady, ale rysów pełnych energii. – Duszy jego zdawało się być ciasno w téj powłoce, tryskała oczyma, wyrywała się ustami, świeciła aureolą na czole.
– Panie Macieju, rzekł pierwszy, jesteś między uczciwymi ludźmi, między swoimi, mów co ci tamten szatan kładł w ucho kusząc cię?
Maciéj zatrzymał się chwilę, pomyślał. —
– Czy Panu Bogu czy djabłu, rzekł, jak się da słowo że się będzie milczało trzeba dotrzymać? nieprawdaż?
– Nie ma co mówić, rzekł blondyn, macie słuszność; ale kiedy tak, to my wam powiemy o co tam chodziło. – Gotów jestem odgadnąć nietylko co się mówiło, ale jak się tam gadało.
Maciéj osłupiał.
– Jeżeli panowie tak rozumni jesteście odparł kwaśno, to należycie pewnie do jednego bractwa z porucznikiem. Otoż wam powiem jak jemu, że ze mną nic nie wskóracie. To darmo, jestem biedny człowiek i biedniejszy może od wielu, ale cudzemi łzami i krwią żyć nie chcę! Bywajcie acaństwo zdrowi. Obrócił się ku drzwiom gdy uczuł że ów blondyn pochwycił go w ramiona, ściskać począł i całować.
– Siadaj panie Macieju, rzekł, tamto jest szelma szpieg, którego prędzéj późniéj stryczek nie minie, a myśmy dobrzy Polacy i pracujemy nie dla rządu moskiewskiego, ale dla naszéj kochanéj ojczyzny. Nie będziemy ci kłamali ani to ani owo, znamy cię przez twoją czeladź i innych towarzyszów, bo i my mamy swoją policyą, musimy się pilnować, widziano że cię kilka razy ów porucznik zaczepiał, łatwo się było domyślić czego chciał. – Otóż kraj od ciebie wielkiéj usługi wymaga.
– Jesteście katolicy? spytał Maciéj, możecie mi się jeszcze raz przysiądz że to czego odemnie chcecie dla naszéj miłéj ojczyzny jest potrzebném?
– Możemy i przysiężem, rzekł blondyn, spojrzyjże na nas czy my wyglądamy na szpiegów i zdrajców?
– O noć to nie, rzekł Maciéj, ale ta Moskiewszczyzna to się ona przybiera na różne figle, a szpiegi tak udają dobrych Polaków, że licho ich tam pozna!
Blondyn miał łzy w oczach, dobył krzyża schowanego w szufladzie i ukazał go Maciejowi.
– Patrz! zawołał, ten krzyż obwiedziony cierniem, zrobiony był z chleba więziennego, polany łzami męczennika, wyszedł on z cytadeli, święty jest sobą i uświęcony boleścią; na ten ci krzyż przysięgamy, że nie ma w nas fałszu…
Maciéj już się prawie zawstydzał swego niedowiarstwa.
– Mówcie, każcie, a co człek podoła to się zrobi, ale Bóg widzi, jeżeli możecie to mnie przez dobrych ludzi poratujcie, żebym naprzód głowę odzyskał, bo mnie bieda oszołomiła że sam z sobą rady dać nie umiem i na nic się wam nie przydam, póki mnie to moje nieszczęście jeść będzie, głupim od bolu.
– Na wszystko się poradzi panie Macieju, ale trzeba i z tém ostrożnie, bo jak cię szpiegi w lepszéj skórze zobaczą, wszystko przepadnie. A my od ciebie także trudnych rzeczy wymagać będziemy.
– Bądź spokojny, dodał drugi, jutro pójdziesz do Dobroczynności po pożyczkę.
– Chodziłem na próżno kilka razy, któż za mnie zechce zaręczyć?
– Znajdzie się tam dwóch obywateli jutro co porękę za ciebie złożą, ale choć ci lżéj będzie, stękaj tak i zawsze, bo nam tak potrzeba.
– Za trzy dni, dodał blondyn, pójdziesz na Bednarską ulicę, znajdziesz tam porucznika, trzeba się jeszcze nawzdragać, ale w końcu musisz przyjąć co on ci ofiaruje…
Maciej rzucił się z krzesła.
– To nie może być!
– Przecież im nic nie będziesz donosił, ale nam przez ciebie potrzeba wiedzieć co się u nich dzieje!
– A! moi panowie drodzy za skarby świata, odparł Maciéj składając ręce, ja się tego nie podejmuję, ja tego nie potrafię…
– Jak to, dla téj miłéj ojczyzny! dla naszéj świętéj wiary!!
– Moi panowie, odparł rzemieślnik, jestem stolarz, gdybyście mi kazali buty robić to nie moja rzecz; tak i to, jestem prosty człowiek a to bardzo kręta sprawa, nie moją to głową podołać. —
Mimo że, jak się bardzo słusznie wyrażał pan Maciéj, była to kręta sprawa, młodzi ludzie zapewnili go, że za ich radą i skazówką uczciwie jéj podoła, choć z wielkiém więc wahaniem, podjął się Kuźma przykrego dlań obowiązku. —
Dobrą godzinę spędzili na tych układach.
– Już to wy tam lepiéj wiecie i na co to potrzebne i jak ma być, rzekł w końcu Maciéj, ale mnie się ono zda, że takiemu wydze jak porucznik, ja chyba rady nie dam… to darmo.
– My wam pomożemy! rzekł blondyn.
– A gdzież ja was będę szukał?
– Około szóstéj wieczorem gdybyście chcieli zajść się pomodlić u figury Matki Boskiéj, naprzeciw Dobroczynności, zawsze tam ktoś z nas być może.
Na tém skończyła się rozmowa i pan Maciéj ze swobodniejszą nieco myślą powlókł się do domu, ale na sercu było mu jeszcze ciężko. —
—–
Dobrze w noc, gdy już u pani Szymonowéj nikogo na bilardzie nie było, porucznik, który przez ostatnią godzinę pobytu swego w tém miejscu spał, czy téż udawał śpiącego, przeciągnąwszy się i zapomniawszy zapłacić gospodyni (co było jego zwyczajem) wyszedł ostatni z bawaryi. Nie daleko mu było do domu, mieszkał bowiem na Dziekance w tylnéj części obszernego domostwa zajętego w większéj części przez bardzo ubogie rodziny. – Dostukawszy się do bramy, przewlókłszy przez dziedziniec miał jeszcze dwa piętra wschodów do przejścia omackiem. We drzwiach, w które uderzył gwałtownie, było u góry małe okienko nieprzezroczyste, przez które słabe dobywało się światełko. Otworzono mu wkrótce, a porucznik poświstując jakby dla dodania sobie odwagi, w kapeluszu na bakier, z cygarem w ustach wszedł do środka. – Drzwi mu otwierała brudna zaspana służąca; w mieszkaniu było głucho, po środku wielkiéj izby paliła się tylko świeca łojowa od dawna nie objaśniana. – Przy jéj mdłym blasku widać było to nędzne mieszkanie, które zarazem mieściło w sobie i całe gospodarstwo rodziny. Ode drzwi były naczynia kuchenne, piec w którym gotowano, nawet potrosze spiżarnianych zapasów w dosyć wielkim nieładzie i opuszczeniu. Daléj w różnych kierunkach, kilka stołów, zarzuconych bielizną i odzieżą. Ku oknu stało pare łóżek niedobrze zasłonionych parawanami papierowemi dosyć obszarpanemi. Jakaś przykra woń ubóstwa i bezrządu wiała od tego schronienia. Nic dla oka i ozdoby, nic dla uczucia i serca, ubóstwo dotkliwe które o niczem nie myśli nad dzień powszedni, rozpoczęte pranie, porozwieszane łachmany, resztki nędznego jadła, nic więcéj widać nie było. Nad wielkim stołem, na którym paliła się świeca, drzemała oparta na rękach kobieta średnich lat, wychudła, w ubraniu zaniedbanem, z roztarganemi siwiejącemi włosami. Rysy jéj twarzy dowodziły że niegdyś była bardzo piękną, nędza nawet, wiek i zaniedbanie nie potrafiły zatrzeć śladów tego daru Bożego, ale czarne prześliczne niegdyś oczy, wpadły głęboko i od łez zagasły, usta kryły się w fałdach, które wyżłobiła boleść, a nawyknienie do ciągłéj walki i pasowania się z nieszczęściem napiętnowały to oblicze dzikim wyrazem jakby stężałego gniewu. Była zaprawdę straszną jak ręką wielkiego artysty wyrzeźbiona głowa Meduzy. Spojrzawszy na nią, można się już było domyślić, dla czego porucznik wchodząc nadał sobie minę odważną. Wszystko tu znamienowało tę wojnę domową, której ślady znać było w nieładzie całego mieszkania.
Usłyszawszy chód kobieta przebudziła się i zerwała, spojrzała na stary zégar wiszący u ściany i ręką wskazała go mężowi. Było w pół do dwunastéj.
– Tośmi się dziś poprawił, rzekła, taka to prawda że wcześniéj miałeś wrócić?
Porucznik naczczo był łagodny ale napiwszy się rumu nader walecznym się stawał, odparł grubijańsko:
– Milcz! stara sekutnico, robię co mi się podoba, a tobie w to nosa nie wścibiać!
Kobieta kiwnęła głową wcale się nie uląkłszy groźnéj postawy.
– Już się to bydlę spiło, rzekła, i huczy, i będzie mi tu przyszedłszy hałasy jeszcze wyrabiał! Milczże mi zaraz i idź spać pijaku, a nie to cię tu nauczę!
Porucznik świstał ale coraz ciszéj; zdjął kapelusz i postawił na stole, cygaro zgasłe próbował zapalić u świecy, ale jakoś na płomień nie mógł trafić, co jeszcze mocniéj dowiodło że jéjmość w swych przypuszczeniach się nie myliła. W istocie był tęgo pijany, pomimo to chciał rozmowę z drażliwéj materyi sprowadzić i zapytał ochrypłym głosem:
– Julek jest?
– Co tobie do Julka? trutniu ty jakiś, odpowiedziała żona. Jakie ty masz prawo pytać o dziecko o które nie dbasz?
– Eh! babo ze mną jak sobie chcesz ale od Julka mi wara, jestem ojcem i powinienem go pilnować – krzyknął groźno przybyły.
– I dobrze go pilnujesz! odpowiedziała kobieta – myślisz chyba że gdzie w szynku siedzi, że szukając go cały dzień bawarye wycierasz?
Porucznik zmilczał chwilę i powtórzył pytanie:
– Jest Julek?
Żona zamiast mu odpowiedzieć plunęła i poczęła długie niegdyś swe włosy zwięzywać jakby się do snu przybierała.
– Kachno, odezwała się po chwili, poświeć jegomości do jego stancyi!
Porucznik trzeci raz zapytał:
– Jest Julek?
Nagle kobieta która zdawała się być obojętną, zwróciła się ku niemu z rozognioną twarzą.
– Nie ma go, zawołała, dałeś mu dobry przykład włóczenia się po nocach, próżniactwa i rozpusty, będziesz go miał, takim może jak ty opojem i wisielcem! Patrząc na ojca pójdzie pewnie w jego ślady. Nie dość ci było zgubić siebie, mnie, trzeba ci było zmarnować i to dziecko! Na sumieniu twojem ciężko, oj ciężko będzie w dniu sądu! poniesiesz na dno piekieł i swoją duszę i naszą! To mówiąc ryknęła płaczem. A porucznik popatrzywszy na nią jakby wytrzeźwiał, spokorniał, i zamilkł.
– Cicho! cicho! rzekł, co ja tam temu winien, a bo to ja mu codzień nauk nie daję?
– Oj twoje nauki! Lepiéjby stokroć było dziecku ich nie słyszeć i ciebie do trumny położyć? Co znaczą twoje słowa przy twoich uczynkach? Dosyć by ci spojrzał na twarz to z niéj życie wyczyta! A potem chcesz mieć pociechę z niego! Łaska Boża jeszcze nad nami że choćbyś innego już zepsuł, jego może nie potrafisz.
Porucznik głęboko się zadumał, westchnął jakoś dziwnie, stuknął pięścią o stół i krzyknął ochrypłym głosem podnosząc kija:
– Milczeć babo, a nie, to ci łeb rozpłatam!
– Nie będę milczeć, odparła tupiąc nogą kobieta, rozbij mi głowę, ja śmierci dawno u Pana Boga się dopraszam; skończysz przynajmniéj jakeś wart, na szubienicy!
Porucznikowi twarz cała krwią nabiegła, oczy się rozpłomieniły i byłaby może scena ta krwawo się skończyła, gdyby nie zastukano do drzwi.
Oboje rodzice po nieśmiałem stuknięciu domyślili się powracającego dziecka. I w téj chwili stał się cud jakiegoby nikt przewidywać nie mógł. Dwie te groźne twarze jakby czarodziejskiéj laski dotknięciem zmieniły się w łagodne oblicza, znikł z nich gniew, a siła miłości rodzicielskiéj przeistoczyła je zupełnie. Nie chcieli przed ukochanym stanąć w całéj ohydzie téj szkaradnéj walki. Twarz kobiety stała się spokojną, smutną ale dziwnym wyrazem miłości uśmiechniętą; nie można się było nawet domyślić że przed chwilą pałała oburzeniem i gniewem. Ojciec przybrał postawę poważną i prawie stał się podobny do porządnego człowieka, resztka jakiegoś wstydu mglisto osłaniała mu oczy. Dali sobie wzajemnie znak porozumienia i gdy Julek wszedł po cichu, śladu już kłótni nie zastał. Oczy obojga rodziców tęsknie zwrócone były ku niemu, ojciec drżał na samą myśl że w nim swojego nałogu pierwsze zarody spostrzedz może.
Przybyły był chłopakiem lat około dwudziestu i żywym młodości swéj matki wizerunkiem, były to zupełnie te same rysy, szlachetne, delikatne ale jeszcze niestartym puszkiem wiosennym pokryte. Wśród tego flamandzkiego obrazu, brudnego ubóstwa, Julek odbijał jakby do niego nie należał, jakby z niego nie wyrósł; ubranie młodego chłopaka było skromne ale czyste i porządne; na twarzyczce igrał wesoły uśmiech młodzieńczy którym zdawał się chcieć przebłagać rodziców, pewien że się za jego spóźnienie gniewać będą.
– Cóż ty tak późno powracasz? rzekła matka łagodnie. Patrz, wszak to już wkrótce dwunasta.
– Powtarzaliśmy lekcye z kolegami rzekł trochę zmieszany Julek – i tak się jakoś spóźniło.
Ojciec nic nie rzekł, ale wejrzenie jego tak badało syna jakby się do wnętrza jego duszy chciało dostać.
– Ale to teraz taki czas, rzekł po chwili, że się długo zasiadywać za domem nie trzeba, a przytem i zważać z kim się wdać, bo jeszcze gdzie za cudze grzechy biedy napytasz…
Julek chwilkę zmilczał i dodał z wyrazem szczerości:
– Proszę ojca, jaki jest czas to jest, a uczyć się potrzeba; nasza nauka i mozolna i wielka, przedmiotów mnóstwo, wiele rzeczy na pamięć się uczyć musimy…
Matka położyła mu rękę na ramieniu i spytała:
– Toś ty pewnie nic nie jadł?
– Eh! kochana matuniu jużem się tego z medycyny nauczył, że człowiekowi do życia wiele pokarmu nie trzeba, aby kromka chleba i trochę wody, nie jestem głodny.
– Ja ci tam kazałam schować kawałek mięsa i trochę kartofli – toby ci przygrzeli.
Na wzmiankę o jadle porucznik który dużo pił ale nie miał sposobności zjeść, znaczącą zrobił minę, lecz spotkawszy groźny wzrok żony językiem tylko powiódł po ustach i zmilczał; nie śmiał się upomnieć.
Przytomność Julka jakby zesłańca pokoju uciszyła burzę i dała wieczór zakończyć cicho. Porucznik bardzo nawet grzecznie oddał dobranoc żonie która go pożegnała równie łagodnie. Z nim razem odszedł i Julek do dwóch izdebek wyżéj jeszcze na strychu położonych. Gdy za nimi Kachna drzwi zamknęła, kobieta pobiegła szybko ku łóżku, odsłoniła parawan i pochyliła się nad pościelą na któréj widać było uśpioną twarzyczkę piętnastoletniego dziewczęcia. Uspokoiła się przekonawszy że dziecię spało mimo hałasu i chodzenia. W istocie córka którą nie chciała mieć świadkiem przykrego zajścia z mężem, odpoczywała tym głębokim snem młodości którego czasem i wystrzały działowe nie przerywają.
Piękna główka złotowłosa leżała na rozwitych puklach, zarumieniona snem, z pół otwartemi usty i przymkniętemi oczyma uśmiechając się jakimś marzeniem.
Matka cichutko pocałowała ją w czoło, odeszła do stolika, siadła i z oczów jéj strumieniem puściły się łzy. Milcząca płakała tak długo, długo, aż gdy się świeca dopalać zaczęła sługa schwyciła ją za rękę prosząc aby szła spać.
Nie zrzucając sukni porucznikowa padła ze łzami swemi na łoże.
—–
Trzeba oddać tę sprawiedliwość rządowi moskiewskiemu że przy najgorliwszych chęciach szpiegowania, nigdzie ta gałąź administracyi gorzéj jak w Rossyi i Polsce urządzoną nie była. Rząd zmuszony posługiwać się wyrzutkami społeczeństwa, których ani wybrać ani zorganizować nie umiał, dowiadywał się zawsze ostatni o tem co już wszystkim ulicznikom wiadomem było. Policya jego bywała dokuczliwą ale najnieskuteczniejszą w świecie; donosiła o rzeczach błahych, nigdy inaczéj jak przypadkiem ważniejszych dojść nie mogąc.
Tam gdzie ajent policyjny jak w Anglii czuje się kółkiem uczciwie pracującem w machinie społecznéj, gdzie się swojego rzemiosła wstydzić nie potrzebuje, czując że i na nim polega bezpieczeństwo publiczne, tam znajdują się ludzie uczciwi i zdatni do nadzoru nad mętami i szumowinami społecznemi. W Rossyi, gdzie policya jest najpodlejszem narzędziem ucisku, żaden człowiek co ma najmniejsze poczucie swojéj godności należéć do niéj nie może. Wymiata się więc z rynsztoków śmiecie i niemi posługiwać musi. Policya głównie jest skierowaną przeciw politycznym przestępcom, nie mogąc ich dośledzić tworzy winowajców, a w ogóle niedołężność jéj równa się ślepocie. Nie ma też bardziéj upadlającego nazwiska, któreby tak nieodwołalne niosło z sobą potępienie jak miano szpiega. Ani złodziej, ani fałszerz, ani rozbójnik nie jest tak jak on wzgardzonym. Dla szpiegów nie ma litości i przebaczenia. Kosztując bardzo wiele, sekretna policya moskiewska dała tysiączne dowody jak jest bezużyteczną. Napróżno chcąc mieć lepszą w Warszawie Wielopolscy przez przyjaciela swego sekretarza konsulatu angielskiego pana W… sprowadzali ajentów z Anglii chcąc tamtejszą organizacyą naśladować. Na nic się nie zdały wzory, bo narzędzi do niéj u nas znaleźć nie mogli. Rząd wzgardzony na wagę złota nie potrafi dostać ludzi którzyby mu do bezprawiów posiłkowali. Policyant angielski wie że śledząc zbrodniarza lub niespokojnego chartistę, prowadzi go przed sąd, który winę jego oceni, wyważy i karę oznaczy do niéj stósowną. Szpieg moskiewski prowadzi ofiarę pod nóż, oddaje człowieka w ręce oprawcy, jest sam nie posługaczem sądu ale pachołkiem kata. Można więc miarkować z tego jacy ludzie wchodzą do składu policyi. Najmniejsza denuncyacya, nie oparta na niczem, często będąca skutkiem złości lub zemsty, wystarcza na potępienie człowieka. Nie jedna kłótnia z tajnym ajentem kosztowała niewinnemu życie, nie jeden kaprys pijanego odebrał rodzinie ojca. Tam gdzie nie ma jawności sądu, ani statecznéj formy prawa, gdzie w rękach najniecniejszych ludzi są losy wszystkich, łatwo pojąć jakie być musi bezpieczeństwo osób i własności. W ostatnich czasach wielkie postępy które uczynił charakter narodowy w ogóle odbiły się i w téj nawet klassie.
Szpiegostwo które za Wgo. Księcia Konstantego (pierwszego) liczyło w swem gronie i dosyć pokaźnych ajentów, zeszło było na ostateczną szuję. Starano się, gdy wypadki uczyniły je konieczną potrzebą, wzmocnić nowemi żywiołami; ale gdy przyszło ich szukać pokazał się brak zupełny.
Gdy we trzy dni po wzmiankowanym wieczorze przyszedł Maciéj do bawaryi na Bednarskiéj ulicy chociaż już był o swój los spokojniejszym, tak wyglądał ze strachu, wrażenia i przymusu do kłamstwa, iż porucznik wziąć go mógł za zrozpaczonego człowieka. Nogi się pod nim trząsły, a głosu mu w ustach brakło. Gdy spostrzegł exwojskowego musiał usiąść przy drzwiach bo kroku daléj zrobić nie mógł. Tego dnia dosyć ludzi było w bawaryi; porucznik po chwili zbliżył się do Kuźmy i rzekł po cichu: