Kitobni o'qish: «Syn Jazdona»
Tom pierwszy
Dr. WEJGLOWI
WICE-PREZYDENTOWI MIASTA KRAKOWA
na pamiątkę z Nim odbytej podróży
ofiaruje
AutorDrezno.Listopad 1879 r.
PROLOG
I
Szaro było na ziemi i niebo oponą się szarą oblokło. Nad źródliskami ciepłemi ledwie gdzie wątła, blada majaczyła zieloność niby wiosenna, ponad którą sterczały zeschłe, trupie badyle i wymokłe trawy przeszłego lata.
U strumieni stojące wierzby już się okrywały puchem, jakby nim przyszłe liście od chłodu otulić chciały, – lecz liści jeszcze nie było i pączki stały szczelnie otulone i zamknięte. Wcześnie przybyłe bociany smętne włóczyły się po dolinach, stały u moczarów strzepując skrzydłami zmęczonemi długą podróżą.
Ponad rolami ulatywał skowronek, patrzał w niebo a piosnkę mu chłód w dzióbku tłumił, i oczy próżno niebios lazurowych w górze szukały.
Smutno było po świecie, tylko stada kruków unosiły się w powietrzu gwarliwe, krzykliwe, wesołe jakiemś strasznem naigrawaniem się tej żałobie. – Co przysiadły na suchych drzew gałęziach, to się zrywały kołować w powietrzu. I wirowały niby pijane, to podnosząc się do góry, to spadając, szukając jakiejś pastwy obiecanej.
Aby dojrzeć kędy ona była, zrywały się tak czasem w obłoki, a nie dojrzawszy jej spadały na drzewa i ziemię. – Ze wszech stron nadciągały one chmurami jak na zawołanie wiecowe, jak po wiciach do wojny. Gdy się spuściły na łąkę czerniała od nich, ruszała się jakby potwora legła na niej, a gdy się zerwały w obłoki, wiły się w nich jak smok czarny – a gdy krakały, nie słychać było ani szumu drzew, ani pochwistu wiatru, ani szczebiotania innego ptactwa, ani mruczenia strumieni, które od deszczów i śnieżysk wezbrały…
Na pustej dolinie, u skraju lasu chata stała, zamiast płotu obrzucona gałęźmi na kupę nagromadzonemi wysoko, tak wysoko, że ledwie z po za nich dach słomiany, okopcony, z odartym dymnikiem widać było. Sama sobie na ustroniu, wśród puszczy stała chiżyna niby straż wysunięta – niby zabity kół na znak, że się tu życie poczynać miało ludzkie, gdzie niedawno zwierz i pustynia panowali sami.
Po nad dachem dymiło, jak opar szły wszystkiemi szczelinami kłęby sine i wisiały nad nim leniwe, a snuły się senne dokoła i kładły aż na dolinie. – W górę się im chciało, aby wiatr nie poszarpał na sztuki.
Wrota stały otworem, jakby już trzoda wyszła na paszę w las, na młode gałęzie i pączki. Kiedy niekiedy mimo wrót przemknęła biała spódnica niewiasty i znikła. Naprzeciw nich pies kudłaty duży siedział i patrzał w dal, to ziewając, to burcząc.
Na stada krucze co spojrzał to drgnął, zrywał się jakby na nie chciał rzucić, ale rozum jego psi powiadał mu, że przeciw nim niemocen był.
Ciągnął powietrze nosem. Wiatr mu różne wieści przynosił, psisko się od nich zżymało, rozumiejąc tę mowę woni, która doń przylatywała zdaleka. – Dla niego były w niej i od zwierza w lesie wiadomości i od ludzi wieści i od obcych włóczęgów swędy i z góry od niebios przestrogi i z dołu ziemskie języki.
Dlatego pies nosa nastawiał, a głową rzucał. Dużo mu przychodziło, nie wszystko rozumiał, zżymał się coraz więcej, coraz mocniej, aż wstał, zerwał się jak do chodu i siadł znowu i rzucił się ze szczekaniem naprzód – i cofnął, głowę opuszczając zadumany.
Dziewczę się wyśliznęło z chaty, przyszło go pogłaskać. Odwrócił łeb, polizał rękę, ale na straży pozostał, miał poczucie obowiązku… Uszy mu się jeżyły i sierść na grzbiecie pręgiem długim rosła do góry.
Wiatr znużony przypadł gdzieś w lesie, zrobiło się cicho. Kruków stado pociągnęło nad lasy, puszcza szumiała teraz sama głucho i posępnie.
Wśród milczenia tentent i krzyki rozeznać było można, tentent jakby pędzonéj trzody, krzyk jakby ludzki, urywany, to szyderski, to przelękły – poza nim śmiech i hukanie.
Pies stał i trząsł się cały, zerwał się, odbiegł naprzód kroków kilkanaście, a czując się bezsilnym przysiadł, pysk do góry podniósł – zawył.
Wył urywano, bo słuchał razem, oczy mu się iskrzyły – sierść już jeżyła cała.
Z drugiej strony doliny, przesmykiem z lasu biegła ku chacie pędem, rozbita, rozproszona trzoda owiec burych, czarnych i białych. Przodem bydło z ogonami poddartemi do góry. – Po dolinie rozsypało się to na wszystkie strony w popłochu, jak szalone dróg szukając ku chacie.
Tuż za trzodą, za bydłem, za krzyczącemi pastuszkami, przemknął się konny człek, z nim dwu jeszcze i psów zgraja. Psy się niosły za owcami dusząc je, chwytając, kalecząc, a co który zgniótł i do ziemi przybił barana – z koni się odzywały wesołe okrzyki.
Tętnienie i wrzawa obudziły ludzi w chacie, wszystko wybiegło ku wrotom. Stary z włosy siwemi, niewiasta w zawiciu białem, dzieweczka w wianku z kosami długiemi, chłopie małe na pół nagie.
Pies jak wściekły ujadał, ale bezsilny cofał się też ku wrotom i wył. Tuż bydło spłoszone co przodem biegło, poczęło nie bacząc na ludzi jak szalone cisnąć się we wrota. Owce, które uszły psich zębów, jak pijane na podwórko wpadły. Tuż za niemi ogromne molossy z pokrwawionemi paszczękami gnały, za niemi na koniach trzech jeźdźców.
Gonili weseląc się, śmiejąc, hukając.
Pierwszy, co przodem jechał, panem był albo pańskim synem… bo i koń pod nim ubrany a piękny z nozdrzami rozdartemi, z oczyma pałającemi czuł, że dźwigał na sobie takiego, co wszystko rozbijać ma prawo.
Paniątko co na nim siedziało, ledwie z lat dziecięcych do młodzieńczych dochodziło. Wyrostek był smukły, giętki, silny, twarz cała ze zmęczenia aż krwawa, oczy czarne a ogniste, włos na ramionach długi, nad czołem kołpaczek z piórami, na nim suknia cała bramowana, cała szyta, obwieszana w sznury, róg przez ramiona pozłocisty, łuk kowany, pas nabijany, nóż u boku świecący. Cała ta ozdoba nie stała za nic przy obliczu chłopaka tak zuchwałem, tak rozpalonem radością dziką, szałem jakimś, iż zdawało się świat do boju wyzywać. W ręku żylastem podnosił do góry oszczepek i machał nim psy swe zagrzewając.
– A! huż!!
Z otwartych ust jego zęby białe choć się śmiały, zdały się kąsać, wargi krwawe trzęsły się, na młodych policzkach drgała krew rozszalała – pijany był sobą i młodością.
Dwaj towarzysze jego lecieli za nim też bez głów, krzykiem jego jak psy zagrzewani, ale wśród tego szału gdy spojrzeli po sobie, przebiegał ich jakiś strach, nagle im coś usta zamykało, obawa czy litość.
Psy, jeźdzcy, trzoda, wszystko razem niemal ścisnęło się we wrotach, które starzec napróżno chciał zamknąć…
Rzucił je w końcu. I on i niewiasty zbiegać poczęli przerażeni do chaty. Dziewczę tylko wyrostek, któremu owiec żal było, a strach nogi podciął, zawięzło w progu.
Z konia piorunem skoczył panicz i pochwycił ją już w pół mdlejącą i krzyczącą. Spojrzawszy w oczy załzawione niebieskie, porwał na konia, który zbywszy pana otrzęsał się właśnie… Dwaj towarzysze stali osłupieni, gdy już chłopak ze swą zdobyczą mdlejącą a wyzywającą ratunku, począł znów dosiadać siwego.
– Hej! to łup! to łup, na którym ja czyhał dawno! – krzyknął zanosząc się dziko – do lasa z nią!
Dziewczyna ręce podnosząc wołała ratunku.... lecz drzwi chaty stały zaparte, nikt nie śmiał wybiedz na obronę, tylko pies jeden za nogę pochwycił panicza, ale wnet dwa ogary z krwawemi paszczęki padły nań i zdusiły.
W podwórku już one dużo nagospodarowały. Młody byczek leżał rozciągnięty na ziemi z oczyma zeszklonemi, a z gardła mu ciekącą krew chciwie chłeptały psy… Kilka owiec dyszało i broczyło.
Chłopak śmiał się wielkim głosem.
– Do lasu! – wołając. – Uszłaś ty mi nieraz, gdym cię gnał na jagodach… przyszedł na ciebie czas…
Drzwi chaty otwarły się nagle, wypadł z rękami załamanemi siwowłosy.
– Zlitujcie się! zlitujcie! – jęczał.
Na krzyk jego psy pańskie przybiegły i poczęły na nim szarpać odzienie, poczęły kąsać ciało…
Nie czuł tego i wołał.
– Zlituj się!
Młody szaleniec nie słuchał. Dwaj pachołkowie pobledli, z ich twarzy zeszedł szał, strach i groza je ściągnęły. Patrzali na pana – to na siebie. Wahali się. – On nie zważał na nic, w silne ręce ująwszy dziewczę sadzał je już na konia i sam za niem się sadowił.
Stary, którego psy szarpały, wlokąc je za sobą przybiegł i jęcząc pochwycił go za nogi. Z chaty zawodząca płaczliwie ukazała się niewiasta, ręce łamiąc nad głową i wyjąc nieludzkim jękiem.
Wszystkiego tego chłopak nie słyszał, koniowi ściągając wodze i już do wrót się mając z dziewczyną.
Wtem we wrotach nagle jeździec się ukazał.
Człek był stary na silnym koniu, w prostej opończy z głową nieokrytą. Przez plecy miał sznur z trąbą myśliwską z prostego rogu.
Siwe włosy wiatr mu porozrzucał i na ramiona i czoło rozsypał. Twarz bladą miał jak trup, oczy zagasłe a straszne, czoło pomarszczone w grube wały – pierś szeroką, dyszącą. Siłę w nim czuć było wielką i moc jakąś, taką, że gdy się jego oczy z wejrzeniem chłopca spotkały – czerwony, oszalały panicz zbladł, zęby mu się ścięły jakby zgrzytał.
– Szatan cię tu przyniósł, Wojusz! – zakrzyczał nagle wściekając się ze złości i próżno usiłując się wrotami wymknąć z dziewczyną.
Wojusz w poprzek ich stał jak mur, mówić jeszcze nie mogąc dyszał, a choć nie mówił, oddechem tym był groźny – wrzało w nim.
– Pawlik! – puść mi wnet dziewczynę! – zakrzyczał wreście głosem ogromnym…
Coś było w tym głosie rozkazującym takiego, że ręce co trzymały pochwycony łup, siłę straciły i dziewczę skorzystawszy z chwili tej, wyśliznęło się jak wąż, zsunęło na ziemię, padło ku starcowi, który je pochwycił, a z nim do chaty… Drzwi jej zawarły się z łoskotem ogromnym.
Psy, które za uchodzącemi goniły, mordami biły o drzewo – wewnątrz zapadała zapora.
Pawlik, gdy mu się zdobycz wymknęła, już nie za nią, ale na Wojusza wściekły jął się miotać i oczyma błyskać groźno. Ten się nie uląkł. Patrzali tak na siebie wojując wejrzeniami piorunującemi – aż chłopię głowę spuściło.
Stary Wojusz dyszał zgrozą, rozpaczliwą boleść jakąś widać w nim było.
– O ty niegodny synu Jazdona! – począł głosem grubym i warczącym. – Ktoby w tobie poznał ojca? Na to my cię wypiastowali, na tom ja na ręku nosił, abyś na zbója wyszedł i zbytnika? Jeszcze ci się wąs nie wysypał…
Podniósł pięść do góry…
– Za mną! na zamek! – dodał – za mną! Tym razem ja nie utaję przed starym, nie! Dosyć tych psot… My cię nie utrzymamy, ja stary, na ciebie żelaznej ręki potrzeba.
Popatrzał na krwawe psów ofiary.
– To twoja zabawa! to twoje łowy! Mało ci zwierza w lesie, byś biednemu zagrodnikowi trzodę dusił psy twojemi, wściekłemi jak ty! i dziecko mu chciał porywać.
Pawlik jak skamieniały słuchał, ale gniew w nim drgał.
Wojusz skinął.
– Na zamek! Psy na sznury! służbo ty pana warta!
Odwrócił się do dwu pachołków, którzy wnet skoczyli z koni.
Pawlik jeszcze stał niemy, gdy Wojusz powtórzył głośniej.
– Na zamek!
Młody odwrócił głowę i zamruczał.
– Długo ty mi myślisz rozkazywać? ty?
– Póki mnie ojciec twój od tego ciężaru nie zwolni – odparł Wojusz, – dopóki ja za ciebie odpowiadać muszę Bogu, Jazdonowi i pamięci twéj matki.
– Na zamek! – powtórzył raz jeszcze.
Ale chłopię zuchwałe, uparte, nie ruszało się.
– Związać każę i powiozę jak barana! – krzyknął stary. – Potem ojcu do nóg padnę, niech z wami robi co chce. – Mnie już was dosyć! Wolę śmierć niż dozór nad tobą.
Na zamek!!
Psy już były na sznurach i zmęczone posiadały dysząc, a krwawe liżąc pyski. Pachołkowie posłuszni dosiedli koni, tylko Pawlik się nie ruszał. – Wojusz przybliżył się doń, konia mu za uzdę targnął. Młodemu ręka drgnęła, w której oszczep trzymał, jakby się bronić chciał – i opadła. Zamruczał coś, spuścił głowę i koniowi dał ostrogę.
Milczeli wyjeżdżając z podwórka, tylko Wojusz gniewem dyszał jeszcze. Pawlik ze złością spoglądając na starego dał się koniowi za nim ciągnąć, pachołkowie wlekli psy za sobą.
Wyjechali tak z podwórza a drzwi chaty jeszcze się odemknąć nie śmiały i byli już o stai kilkoro, gdy naprzód okno się otwarło i głowa siwa wysunęła, potem chwiejąc się na pokrwawionych nogach wybiegł siwowłosy ręce łamiąc – stanął, posoką oblane pobojowisko oglądać. U progu leżał stary druh domowy, pies z wywieszonym językiem i wysadzonemi z pod czaszki oczyma.
Przodem Pawlika puściwszy, w ślad za nim jechał Wojusz, opodal ciągnęli szepcząc z sobą pachołkowie, których odeszła ochota i wesele. Chmurno spoglądali to na siebie to na panicza, to na starego, który w pole wyjechawszy, gdy powietrza w piersi szerokie wciągnął, splunął raz i drugi, i groźno spozierając na milczące chłopię, począł wywoływać w pół do niego, pół do siebie.
– A! piękny to mi syn mężnego Jazdona, Comesa na Przemankowie, co go książęta we czci mieli i do rady przyzywali, którego Leszek, błogosławionej pamięci, choć chorego, na każdy sąd wyzywał, a gdy on słowo rzekł, ważyło ono za dziesięć innych!
A! piękny mi syn rodzica sławnego, dobry wychowanek starego Wojusza, co go od kolebki rozumu uczył i cnoty! Na co się to wszystko zdało? Na co? Groch o ścianę! Jakiem źdźbło było, gdy kiełkowało, takiem i wyrosło – badylem. W kolebce niańkom włosy obrywał i twarze drapał, psy i koty męczył – teraz bydłu i ludziom pokoju nie daje!
A piękny to syn Jazdona! dobra rodzicowi pociecha! Puść go z oczów na godzinę, nie wycierpi żeby krwi nie pokosztował, psoty komu nie wyrządził, biednym ludziom nie zalał za skórę!
Syn Jazdona! – powtarzał stary, to śmiejąc się szydersko, to buchając niemogącym utamować gniewem.
Burczał tak a młody jak pod chłostą jechał z głową zwieszoną, nie odwracając się, jakby nie słuchał. Czasem konia spiął aby od tych słów uciec, ale stary go doganiał.
Choć Pawlik się nie odwracał i nie chciał dać poznać po sobie, że czuł gorące słowa, któremi go smagano, wydawał się z tem mimowoli iż cierpiał. Drgały mu ramiona, ręce ściągał, – pięści ściskał, głową rzucał nie zwracając jej, nogami konia dusił. Trzymał tak w sobie młody gniew, aż wreście buchnął…
– E! ty – stary wywłoko! milczałbyś! Grzybie zgniły! W tobie już krwi nie ma i kropli – to siedź u ognia… grzej się, a młodym tobie nie rozkazywać. Myślisz że mnie ty czy kto słowem czy pięścią strzyma, kiedy we mnie krew zagra i zakipi? albo że ją klecha zażegna? albo ją strach zastudzi?
Rozśmiał się dziko i szydersko.
– A pocoby mnie życie, gdybym je miał związany w kącie pędzić! Mnichem nie jestem, mnie trzeba swobody… ja muszę wszystkiego pokosztować i nacieszyć się życiem… Na pokutę i na gnicie dość będzie czasu.
– A któż ciebie będzie trzymał w jamie i kuł w dyby – zakrzyczał stary sierdzisto. – Puszczą cię przecie! puszczą w świat! Masz ledwie dziewiętnasty rok. Pójdziesz! pójdziesz! abyś tylko powrócił… A no, dziś ty jeszcze chłystkiem!
– Nie! – zaprzeczył Pawlik. – Nie! Krzywoust młodszy był gdy wojował, drugim żony dawali w tym wieku! a ja co? W podwórku mi każą biegać, jak koniowi na postronku, za wrota ni rusz! Ksiądz pół dnia więzi nad księgą, trzyma i w łeb kładzie co mi na nic! Pisarzem ja nie będę.... ani kanclerstwa chcę! Ty, ciemięgo, włóczysz się za mną jak cień, abym sam sobie nawet nosa nie utarł. Co za dziw, że gdy się wyrwę to szaleję? E! ty, stary! niby ty nie wiesz, że jak hacią wodę zaprzesz, to ci ona i hać i młyn i dom wyniesie!
Stary zżymnął się, zły był jeszcze, ale widać było, że wymowa chłopca nań działała, niemal się nią cieszył. – Rozbrajała go. Uśmiech po ustach mu się prześliznął. Wszelako chciał być nieprzebłaganym i gniewnym.
Jechali dalej tak, sporząc ciągle.
– O! kaznodzieja z ciebie dobry! – mówił stary. – Więcej u ciebie języka niż statku! Żeby cię, jako teraz, na gorącym uczynku złapać, potrafisz się wyłgać! Chłystek, mleko pod nosem, a już mu cudzej dziewczyny się zachciało! Coś ty powinien wiedzieć o dziewkach, ty, coś niedawno na pasku chodził!
Pawlik parsknął i nic nie odpowiedział, – a gdy stary zmilkł, mruknął.
– Toćbym jej był nie zjadł! A co wielkiego zagrodnika dziewka, żeby jej panu tknąć broniono? Jak grzyb wyrosła na mojej ziemi…
– Milczałbyś gołowąsie jakiś! – przerwał stary. – Dość mi tego! Myślisz, że Jędrek nie przyjdzie do miłościwego naszego na skargę? A toć mu pół trzody twe psy niepoczciwe wydusiły! jego pokąsały, a dziewka odchoruje ze strachu.
Pawlik się znów rozśmiał.
– Dziewka ma chorować ze strachu! – krzyknął. – Porzućże stary. Widziała żem ni wilk ni wilkołak i krwi jej pić nie będę. Jutroby się była śmiała…
Lekceważył coraz bardziej gniew starego, przychodząc do siebie i już poświstywać począł. W tej wesołości udanej było jednak nieco trwogi.
– Staremu Jędrkowi, – dodał – za trzodę i za strach co się da.
– Kto da? co da? – wrzasnął Wojusz. – Ty chłystku nic nie masz, na łasce ojcowskiej jesteś! Z panem ojcem, ty wiesz! nie żarty!
Pawlik za całą odpowiedź ramionami poruszył.
– Na pół on martwy – ciągnął Wojusz dalej, – ale tej połowy, co żywa została dosyć będzie, aby ci dobrą dał pamiątkę.
– Gdy ty mnie zaskarżysz! ty – wtrącił Pawlik.
– A ja mam zataić? duszę gubić? tobie dać szaleć, abyś się do reszty rozwydrzył – zawołał stary. – A! niedoczekanie twe! Miałem ja litość nad tobą, dosyć, nadto… Czas cię w żelazne kleszcze wziąć!
– Czas mi wolę dać! – przerwał młody.
– Ufasz w to, żem ja cię wyniańczył, twoje psoty pokrywał – ale już tego dość! dość!
Wyjeżdżali z doliny i zarośli, na polu, na wzgórzu widać było zagrodę dużą, wały i wodę dokoła, z pośrodka drzew sterczące dachy, półwieżyce i strażnice.
Był to gródek Przemankowski. – Do niego jadąc tak jak oni jechali, już i pół godziny drogi nie było…
Młody musiał wszakci na ten czasu przeciąg rachować, iż on starczy aby mu się stary Wojusz wyburzył. Zwalniał kroku dla większej pewności, tak, że jadący równo z nim stary, stanął obok z koniem – i pierwszy raz sobie znowu w oczy spojrzeli.
Młody, w którym już ostygło, uśmiechał się, stary burczał ochłonąwszy też znacznie. Pot tylko z czoła ocierał.
Jechali dobry czas nic nie mówiąc do siebie.
Chłopak teraz, gdy się w nim namiętności ukołysały, krew wzburzona uspokoiła, wyglądał ślicznie, rozkwitły bujną młodością.
Samo szaleństwo jego miało pewien wdzięk, któremu mógł się dać ująć stary dozorca. Łatwo to pojąć było.
– Żebym był do stajen nie poszedł, chorego konia pańskiego opatrywać – odezwał się Wojusz – konia, na którym on już nigdy siedzieć nie będzie, a codzień go sobie przyprowadzać każe… żeby nie ten koń! nie byłbym ci ja dał się wyrwać ze psy i z temi psubraty, co za tobą poszli na rozpustę!… Co tobie ojciec sprawi, łaźnię czy kaźnię – to jego rzecz – ale że ja (dodał zwracając się z pięścią do jadących z tyłu), że ja tym łozami do krwi skórę wygarbuję, to tak pewna jak żem dziś żyw, i że się zowię Wojusz Sowa, i żem zawołania Półkoza, i żem ciebie na trutnia wychował…
– A wiesz, czemuś mnie na trutnia i nicponia wychował? – dosyć chłodno odparł Pawlik.
– Wiem – bom za dobry był – huknął stary. – Trzeba cię było siec a siec, a tłuc i ducha słuchać, nic nie darować… Jam głupi był i często śmiał się, gdy płakać było trzeba.
– A! nie! nie! – przerwał Pawlik. – Gdybyś ty mnie tak nie niańczył, na pasku nie wodził, dał mi się zawczasu wybrykać, jak chłopskim dzieciom, a zakosztować swobody i guzów sobie nabić, tobym ja teraz na swobodę i guzy tak łakomy nie był…
Stary Wojusz usłyszawszy te słowa, z pewnem podziwieniem głową potrząsł. Może w duszy prawdę im przyznawał, a potwierdzić jej nie mógł i nie chciał.
Zbliżał się już ku dworowi Przemankowickiemu. Wojusz, który niedawno z niego wyskoczył, za zatraconym goniąc wychowańcem, bo wiedział, że gdy się wyrwie, szalonego coś pocznie – patrząc zdala na gródek, głową trząsł, bo się około niego coś działo niezwyczajnego.
Pusty to był kąt, zaszyty w lasy, gościńce wielkie tędy nie wiodły, rzadko kto obcy zawitał. Około dworu cudzych ludzi ledwie parę razy do roku spotkać było można i to albo do zawołania Półkozów należących, albo zabłąkanych na puszczy.
Teraz zaś pod wałami się roiło ludem. Z kilku stron widać było ciągnące kupki zbrojne, podążające ku dworowi. Niektóre się już były na podgrodziu porozkładały obozami, jakby dla nich w środku miejsca zabrakło.
Widok to był tak niezwykły, że i Pawlik mu się zdumiał.
– Patrzno? co to jest? – zawołał. – Co to tam za ludzie naszli?
– Widzęć, ale, Bóg skarż, nie wiem jacy – odparł cały już tem zjawiskiem zajęty i niespokojny Wojusz. – Przecieżem niedawno z gródka wyjechał, niespodziewano się tam nikogo; o nikim słuchu nie było. To są jakieś zbrojne kupy!
W Pawliku krew zagrała, oczy mu się zaiskrzyły, nie mówił nic. Stary odgadł, że mu się do tych orężnych chciało…
Na rękę też było chłopcu, iż na gródku coś zaszło, co porządek pomięszało i mogło dać o nim zapomnieć. Wojusz tak był zdziwiony i zmięszany tem, że chłopcu przestał czynić wymówki i zapomniał go karcić.
Ze zmarszczonemi jechał brwiami, myśląc a zgadując, co się stać mogło, iż na starego Jazdona tak najechano.
Jazdon ów, Półkoza, możny sobie pan, za Kaźmierza i Leszka w radzie książęcej i na wojnach sławny, do Baronów i Comesów się liczył, póki stało siły około dworu i wojska się zaprzątając.
Po onej Gąsawie nieszczęsnej i po zawieruchach a wojnach książęcych, które potem niemało się lat ciągnęły, ręce mu do wszystkiego opadły… Nie było widoku, aby z nich co dobrego wyjść mogło.
Jazdon miał jedno na sercu i myśli, znowu ową monarchię sławną Mieszków i Bolków przywrócić i władzę w jedną dłoń skupić, a tu się one ziemie i powiaty coraz bardziej rozpadały. Dzielili się książęta, mnożyli, ziemi i grodów ledwie dla nich stało. Każdy sobie brał jakiś spłacheć i krwawił się oń bodaj z rodzonym bratem, bodaj z ojcem, aby co najwięcej ziemi urwać, a potem mieć co między dzieci dzielić.
Już było tedy owych dzielnic nie policzyć a wojen nie powstrzymać. Nad karkiem wisiała Ruś i Połowcy, Prusacy poganie i Litwa, co się w siłę wzbijała. Królestwa rosły dokoła silne, wrogów zewsząd wstawały zastępy a w krainie Mieszkowej kotłowało i wrzało, a jadło się co żyło.
Jazdon choć z Leszkiem trzymał wprzódy, gdy go nie stało, a książęta Ślązcy, co niemczeli strasznie i także się ziemią dzielili, nie wiele obiecywali; – przystał był duszą i ciałem do Konrada Mazowieckiego.
Krwawy to był pan, straszny człek, ale mąż taki, co mógł wszystkich zwojować i pod jeden płaszcz całą ziemię zagarnąć. Nie było mu co wierzyć, bo słowa łamał, nie można go było kochać, bo on nie miłował nikogo, ale dłoń miał żelazistą, potężną i głowę, w której jedna myśl tkwiła – panować szeroko…
Więc Jazdon mu służył i wspomagał, a cały był z nim, nie zsiadając z konia prawie, bo jeźli się nie bił, to mu szpiegował, posłował, chwytał jeńców, gotów będąc posługi pełnić najlichsze, aby się raz to ciało na sztuki rozpadnięte znowu zrastać poczęło.
Lecz żaden znój nie pomagał, bo nie nadeszła była jeszcze godzina, którą Pan naznaczyć miał, aby się ten cud stał, o jakim u grobu męczennika Stanisława powiadano, że ciało jego poćwiertowane orłowie znieśli znowu kawałami i zrosło się, jako za żywota było. Jazdon na duchu padł, patrzeć już nie chcąc na kalectwo ziemi swej i jak raz powrócił, mało co cięty w ramię z wojny, obległ już doma i więcej ruszać się nie chciał…
– Oczy moje już nie zobaczą, czego dusza pragnie! – mawiał.
Puścił potem brodę stary, aby rosła, i w Przemankowie swym siadł, a zaraz mu, czy od owego cięcia, czy od tego smutku pół ciała odjęło, tak, że jedną połową żył, a drugą był, jak umarły.
Jedno oko zamknęło mu się na wieki, połowica ust nie ruszała, ręka jedna i noga nie miały władzy.
Przecież leżeć tak, jak kłoda, nie chciał. Całe życie spędziwszy na koniu i na nogach, i teraz nie mógł w izbie usiedzieć. Miał więc dwu ludzi barczystych, niewolników rusinów czy połowców, z postrzyżonemi głowy, silnych jak niedźwiedzie, coby wołu na barkach unieśli. Tym się nosić kazał czasem po całych dniach. Brali go oni na ręce, a lewicę jego, która martwą była, jeden sobie wiązał do szyi, i tak się ze starym po grodzie, po szopach, po wałach włóczyć, dźwigając go, musieli. Mieniali się tylko to na prawo, to na lewo, z kolei przechodząc, boby żaden dnia całego nie wytrzymał po jednej stronie. Stary bowiem zły był, porywczy okrutnie, a gdy się rozsierdził, ręką, która władzę miała, tłukł i bił, lub za włosy niosących go targał, sińce nabijał, ba i do krwi raził nieraz.
Niucha i Mucha, dwaj niewolni, znosili to w milczeniu, ledwie że który się śmiał otrzeć, gdy mu krew popłynęła. Nawykli byli do tego. Karmił ich też i poił, jak bydło na rzeź – co w nich wlazło. Mało co przy nim mieli spoczynku, bo i w nocy u proga legiwać musieli na zawołanie, a stary, gdy mu co przyszło do głowy, budził ich po nocach czasem, kazał pochodnie zapalać i po ogrodzie się naszać.
Człek był srogi, popędliwy, ale też sprawiedliwy. W życiu domowem, mówiono o nim cicho, że za dawnych czasów więcej sobie pozwalał, niż przystało – szalał okrutnie i żył obyczajem pogańskim. Gdy żonę stracił, która syna mu dawszy, zmarła, dwór był, jak u dzikich, niewiast różnych pełen, które kupowano dlań w dalekich stronach… Pijano też nad miarę i dokazywano okrutnie… Niejednego ubitego Jazdon miał na sumieniu, ale za krew płacił sowicie i kajał się, choć – byle go kto zadrasnął, nazajutrz znów łby gotów był ścinać.
Syna jedynego dał chować Wojuszowi, który mu był powinowatym jakimś. – Sowa ojcowiznę pozastawiał i posprzedawał, potem do Jazdona przyszedł raz odarty i u ognia mu siadł, mówiąc. – Już ztąd nie pójdę. Ostatni chłapeć ziemi dałem za dwa sokoły, dwa psy i opończę… Sokoły mi przepadły, psy się powściekały, opończa podarła.... teraz wy mnie żywić musicie, bom swoja krew, zwalać się jej nie możecie dać. Półkozać jestem!
Na to mu Jazdon rzekł. – Siedźże, ale mi syna weź w ręce dobrze i trzymaj ostro, bo w nim tak, jak ongi we mnie, kipi krew szalona. Odsłużysz za chleb, bo ci ta bestya oczy wydrze… Nie strzyma go nikt, chyba drugi Półkoza, jako my.
A był dzieciak Jazdonów istny borsuk młody, którego się nie tkniesz, żeby cię nie pokąsał. Miał z nim Wojusz nieustanną wojnę, czasem zmuszony i siec i karcić strasznie, chociaż to nie pomagało, bo chłopak zbity gorszym jeszcze się stawał. Dodali mu potem z Krakowa od św. Jędrzeja klechę, pół-księdza, co go miał w religii ćwiczyć i do nauki jakiej sposobić. Zwano go mistrzem Zulą, ten gorzkiemi łzy opłakiwał swą dolę, tak ów Pawlik nieunoszony był.
Poskarżyli się czasem ojcu, kazał siec, więzić, głodzić. Pawlik dawał się chłostać, ściąwszy zęby, ani pisnął, albo tych, co go trzymali, za ręce kąsał. Dawał się zamykać, jadł chleb, wodę pił, z jamy się nie wypraszał. Gdy go puszczono, wnet znów broił tak samo.
Było z nim trudu strasznego niemało.... do tych dziewiętnastu lat, których teraz doszedł. Stary Jazdon przecież, dziwna rzecz, choć go sam, bywało, zdrową ręką za włosy wytargał i obił, nie brał do serca tej krnąbrnej natury. Czasemby był przysiągł Wojusz, że się z chłopca śmiał i cieszył, tak mu wąsy i broda z jednej strony drgała. Niekiedy mruknął. – Będzie z niego człek, z gnoju nie ma nic!
Na to Wojusz głową trząsł – nie dowierzając, choć i ten go kochał… Klecha zaś Zula, którego chłystek żywcem zamęczał, miał doń przywiązanie, jak do własnego dziecka.
Takie to było stworzenie dziwne, że ani go znienawidzić, ani z nim w zgodzie pół dnia przeżyć nie było podobna.