Kitobni o'qish: «Kajtuś Czarodziej»
Rozdział pierwszy
Kajtuś lubi się zakładać – Kajtuś wchodzi do sklepów i udaje, że chce coś kupić, a nie ma ani grosza
– A bo co?
– Bo nic.
– Nie wierzysz?
– Nie.
– To się załóż.
Kajtuś lubi się zakładać z kolegami.
– Załóż się, że zafundujesz do kina.
– Dobrze, zgoda.
– Daj rękę. Pamiętaj: w niedzielę kino.
– Ale poczekaj – zaraz.
– No widzisz, już się boisz.
– Nie boję się, tylko chcę wiedzieć, jak to będzie.
Kajtuś powtarza:
– Wejdę do dziesięciu sklepów. Będę udawał, że chcę coś kupić. Nie mam ani grosza w kieszeni.
– Mówiłeś, że do dwunastu sklepów…
– Niech będzie dwanaście.
Założyli się.
Tak. Wstąpi. Niby, że kupuje.
Ano, ostatnia lekcja.
Ano, ostatni dzwonek.
Zapakowali teczki.
Czapki na głowy.
– Więc idziemy?
– Idziemy.
Ano, schody, podwórko.
Potem brama.
I już ulica.
– Ja będę stał przed sklepem.
– Jak sobie chcesz. Tylko nie śmiej się w szybę, bo się domyślą.
Pierwszy sklep – apteka.
Wchodzi Kajtuś do apteki.
Pan wydaje lekarstwa powoli, żeby się nie pomylić – Kajtuś cierpliwie czeka swej kolejki.
– A tobie, mały, czego?
– Proszę o dwa zeszyty: jeden w kratkę, a drugi do rysunków.
– Nie mamy do rysunków, tylko wszystkie w kratkę – zażartował pan aptekarz.
– To przepraszam.
Kajtuś ukłonił się grzecznie.
Żal się panom zrobiło.
– Idź na prawo, obok. Tam dostaniesz.
– Dziękuję.
Znów się ukłonił i wyszedł.
Powiedział koledze, jak było.
Obok apteki jest sklep pomocy szkolnych.
Wchodzi Kajtuś.
Rozgląda się.
– Proszę o ciastko z kremem.
– Czego?
– Ciastko czekoladowe z kremem.
– A ty ślepy jesteś? Nie widzisz?
– Owszem, widzę.
Stoi i dziwi się, czego od niego chcą.
– Chodzisz do szkoły?
– Chodzę.
– Nie wiesz, gdzie się ciastka kupuje?
– Jeszcze nas nie uczyli.
Wzrusza ramionami.
Niby nie wie, co robić.
Rozgniewał się pan.
– Na co czekasz?
– Już nic.
I wychodzi.
– No co? – pyta się kolega.
– Obraził się. Złośnik jakiś.
– On taki zawsze – mówi kolega. – Znam ten sklep. Nigdy tu nie kupuję.
– To trzeba było powiedzieć.
– Myślałem, że ci się uda.
– No i udało się. Przecież mnie nie zabił.
Idą dalej.
Odważnie wchodzi do trzeciego sklepu.
Sklep spożywczy. Są tu sery, masło, cukier, śledzie, sielawy1.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry.
– Czy można dostać wieloryba?
– Wieloryba?
– Tak. Dziesięć deka. Marynowanego.
– A kto cię przysłał?
– Kolega. O, stoi tu przed sklepem.
– Powiedz koledze, że łobuz, a ty gapa.
– Więc nie ma?
– Nie, nie ma. Będzie dopiero.
– Kiedy będzie?
– Jak się ociepli. No, dosyć. Ruszaj! Drzwi zamknij.
Ostrożnie zamknął drzwi i opowiada, jak było.
– Nie bałeś się, że pozna?
– A co? Sprzedają morskie łososie. Śledzie też są morskie. Nie wolno się zapytać?
– Czekaj. Dopiero trzy sklepy. Możesz jeszcze przegrać.
– Zobaczymy.
Czwarty – mały sklepik.
Szewc.
Akurat nie ma roboty.
Już pora obiadowa, a sprzedał dopiero parę sznurowadeł i pudełko pasty do butów.
Czeka, żeby kto kupił.
Wchodzi Kajtuś.
– Proszę sera śmietankowego.
A szewc, czy się domyślił, że żarty, czy zły, że głowę zawracają.
Łap za pasek.
– Dam ja ci sera, błaźnie jeden!
Zamachnął się.
Nie bardzo się udało, trzeba było prędko umykać.
Ominął Kajtuś kilka małych sklepów.
Zatrzymał się przed fryzjerem i myśli.
– Ale ty ciągle to samo. To nie sztuka.
– Nie podoba ci się, to nie. Sam sobie chodź i wymyślaj co innego.
– No już dobrze. A tu co powiesz?
– Nie spiesz się. Poczekaj. Zobaczę.
Wchodzi.
Ładnie tu. Czysto. Pachnie.
Perfumy w różnych butelkach. Mydła kolorowe. Grzebienie. Pomady2. Puder.
Kasjerka czyta książkę.
– Czego sobie życzysz, kawalerze? – pyta się pan.
Pan młody i wesoły.
– Proszę o pomadę na porost królewskich wąsów.
– Dla kogo?
– Dla mnie.
Pani przerywa czytanie i patrzy.
Pan oczy szeroko otworzył.
– A na co ci wąsy?
Kajtuś patrzy naiwnie i mówi:
– Na przedstawienie w szkole.
– A co będziesz przedstawiał?
– Króla Sobieskiego3.
– Mogę namalować ci wąsy.
– Ja wolę prawdziwe.
– A potem co zrobisz po przedstawieniu?
– A ogolę.
Śmieją się.
Uwierzyli.
– Niech mu pan da wody kolońskiej.
– Nie chcę – otrząsa się Kajtuś.
– Dlaczego nie? Będziesz pachniał.
– Nie chcę. Chłopaki śmiać się będą. Powiedzą, że się chcę żenić.
– A ty się nie chcesz żenić?
– Pewnie, że nie. Na co?
Nudzi się młodym w sklepie, więc radzi pożartować.
Ale weszła kupująca. Rozmowę przerwała.
– Przyjdź, to cię pomaluję. Będą jak prawdziwe.
– Ale zaprosisz nas na przedstawienie? Pamiętaj.
Kolega się niecierpliwi.
– Coś tak długo siedział?
– Perfumować mnie chcieli.
– Za darmo?
– No chyba.
– Dlaczego nie dałeś?
– Co mają towar marnować? Pożartować można. Ale nie jestem pętakiem. Nie lubię oszukańców4.
– No pewnie.
Wszedł Kajtuś do mydlarni5. Prosi o truciznę na pchły.
Dała mu.
– Masz na pchły, na pluskwy i na karaluchy.
– U nas nie ma pluskiew ani karaluchów. Mama kazała tylko na pchły.
– Nie szkodzi. Ten proszek dobry, wszyscy go kupują. Pokaż, ile masz pieniędzy.
Kajtuś mocno zaciska pustą pięść.
– Nie… Muszę się zapytać… Muszę się słuchać mamy.
– No to idź się zapytaj. I powiedz, że złotówkę kosztuje. A wy daleko mieszkacie?
– Tu zaraz.
– Jak będziesz często kupował, dostaniesz cukierków… O, widzisz.
– Widzę.
Pokazała słój z cukierkami.
– Mądra baba: dawaj jej zaraz złotówkę! Myśli, że się połakomię na cukierek. Pewnie farbowane. Ile już było sklepów?
– Sześć.
– Akurat połowa.
– No, idziemy dalej.
– Czego się spieszysz? Niech trochę odpocznę. Już mi się w głowie kręci.
Ale nic. Wchodzi.
Siódmy sklep – ogrodniczy.
– Czy można dostać palmę kokosową?
– Nie ma.
– Niech pani poszuka. Pan od przyrody kazał.
– Więc powiedz panu od przyrody, że ma fiołki w głowie.
– Wcale nie. Nasz pan wie, co mówi. Nieładnie tak uczyć dzieci. Nie wolno nauczyciela obrażać.
– Wynoś się, smarkaczu! Morały mi będzie prawił.
– Pewnie, że morały, bo się tak nie mówi.
We drzwiach pokazał jej język.
– Szkoda, że nie dodałem, żeby się kazała wypchać trocinami i wytapetować.
– Czegoś taki zły?
– Bo mi się już znudziło tak łazić.
– Trudno, założyłeś się.
– Wiem bez ciebie. Zacząłem i skończę.
Przed sklepikiem stoi balon z wodą sodową6.
– Proszę o szklankę gazu.
Kupcowa7 nalała – podaje.
A Kajtuś:
– Nie chcę wody, tylko sodowy gaz.
Znów zrobił niewinną minkę. Ale ona nawet nie patrzy.
Zamachnęła się i chlusnęła wodą.
Kajtuś się w porę nachylił.
Nie trafiła.
– Żebyś ręce i nogi połamał, złodzieju!
Nie jest Kajtuś pętakiem ani złodziejem. Przecież mógł wodę wypić i uciec. A pić mu się chciało.
– Sama oszukanica.
I na nią zły, i na siebie.
I na kolegę.
– Te, słuchaj – pyta się kolega – co znaczy: fiołki w głowie?
– Pewnie, że nie wie, co gada. Sam się możesz domyślić.
Zatrzymali się przed fotografem.
– Wejdę z tobą.
– Jak sobie chcesz.
Wchodzą.
– Ile kosztuje pół tuzina gołębi?
– Jakich wam znowu gołębi?
– Pocztowych, gabinetowych. Będziemy trzymali gołębie na kolanach.
– A pieniądze macie?
– Jeszcze nie. Ale się postaramy.
– Naprzód się postarajcie, a potem przyjdziecie.
– Co pani z nimi gada? – wtrącił się pan w okularach. – Tu się tylko ludzi fotografuje. I osły.
Wychodzą.
Kajtuś milczy.
Przypomina sobie:
„Ten nazwał mnie osłem, tamten smarkaczem. Ta wodą oblewa, tamten zerwał się do bicia. A dlaczego? Bo nie mam pieniędzy. Gdyby tak mieć złotówkę, wszyscy byliby grzeczni. I do kina wpuszczą. I wodę dadzą – nie tylko czystą, ale z sokiem”.
– Ile już było sklepów?
– Osiem.
– Nieprawda, bo dziewięć.
– Może się pomyliłem.
Zaczęli liczyć: razem z przekupką – dziewięć.
– No jazda!
Do następnego sklepu znów weszli razem.
– Proszę pokazać pasek.
Patrzy, przekłada, przymierza. Ogląda klamrę. Liczy dziurki. Chucha, wyciera. Grymasi.
Ten pasek za cienki, ten za ciemny, tamten za szeroki.
A panienka co jeden położy, to drugi zaraz chowa do pudła.
„Boi się, że ukradnę” – pomyślał Kajtuś.
Nic dziwnego. Różni się w sklepach kręcą. Przychodzą – nudzą – nie kupują. I naprawdę ukraść próbują.
Kajtuś wie, ale się gniewa, że podejrzewają.
A o koledze myśli:
„Jaki on teraz odważny. Wchodzi ze mną razem, a gęby nie umie otworzyć”.
Ano, wybrał pasek: ładny skautowski8.
– Ile kosztuje?
– Dwa złote pięćdziesiąt groszy.
– Za drogo.
– Ile kawaler myślał?
– Kolega kupił taki za czterdzieści groszy.
– To idź tam, gdzie kupił kolega.
– Dobrze, pójdziemy.
– Znaleźli się mądrale. Jeden wybiera, a drugi się rozgląda. Znamy was.
– I ja panią znam.
Nawymyślała i przegoniła.
– A co byś zrobił, gdyby oddała?
– Głupi jesteś.
Kajtuś wie, co by zrobił. Szukałby po kieszeniach, niby że zgubił pieniądze.
Ale mówić nie chce, niech się sam domyśli.
– Więc jutro fundujesz kino.
Zatrzymał się i czeka na odpowiedź.
Kolega się zawahał.
– Poproszę ojca, pewnie da.
– A jak nie da?
– To już na pewno w przyszłą niedzielę.
Kajtuś skrzywił się i machnął niechętnie ręką. Pomyślał:
„Ot, zakładaj się z takim szczeniakiem…”
W sklepie z papierosami pożałowali Kajtusia.
Stanął nieśmiało w kącie i czapkę gryzie.
– Czego chcesz, mały?
– Kiedy się wstydzę.
– Mów, nic ci nie zrobię.
– Bo majster kazał kupić trzy papierosy.
– Jakie?
– Brzydko się nazywają.
– Gadaj śmiało.
– Powiedział, że nabije9, jak nie przyniosę.
– Więc powiedz.
– „Psia morda” się nazywają.
I zakrył czapką oczy.
– Upił się twój majster. Niech się wyśpi.
– Właśnie się już obudził.
– Ty ze wsi? – zapytała się pani.
– A ze wsi, proszę pani.
– Zaraz znać: nieśmiały. Ot, wysyłają dzieciaka do miasta na poniewierkę.
– Już chyba pójdę – mówi Kajtuś.
– Ty pewnie głodny?
– Nie, nie głodny.
– Masz bułkę. Weź, sierotko.
A Kajtusiowi, czy z żalu, czy z tego zmęczenia, łzy napłynęły do oczu.
– Nie wstydź się, weź.
– Nie wezmę.
Prędko się wyniósł.
– Czego płaczesz?
– No… Mucha czy coś – wpadło mi do oka.
Nareszcie. Ostatni sklep, dwunasty. Pralnia.
Nie chciał wejść, bo woli delikatniejsze sklepy. Ale kolega namówił.
– Wejdź. Nie bój się. Już koniec.
Nie boi się. Nieostrożny.
– Przepraszam. Czy można wyprasować kota?
– Kota? – zdziwiły się panny.
– Tak. Zdechłego. Z ogonem.
A nie zauważył, że koło drzwi siedzi narzeczony panien. A ten cap go za kark.
– Poczekaj. Ciebie wyprasujemy. Dawaj, Franka, gorące żelazko.
Silny. Mocno trzyma. Położył Kajtusia na deskę do prasowania.
– Czego pan chce?
– To jest wypchany kot.
Nie wyrywa się, tylko prosi:
– Niech pan puści.
Zlitowała się panna Frania.
– Puść go, głuptasa.
– Nie głupi on. Cwaniak, struga tylko wariata.
– A ja mówię, że nie. Dobrze mu z oczu patrzy.
– Ja wszystko wytłumaczę – jęczy Kajtuś.
– Dobrze, więc co to za zdechły kot?
Patrzy Kajtuś, że drzwi otwarte.
Dobrze, że teczkę oddał koledze: lżej było uciekać.
– Poczekaj! Spotkamy się. Poznam cię. Dostaniesz za swoje.
Dogonił go kolega.
– Cóżeś tak uciekał?
– Widać, że trzeba było10.
– Nie powiesz?
– Nie wymówiłeś11, że mam opowiadać. Dawaj teczkę. I sam sobie idź do kina. Ciesz się, żeś ze mną nie wszedł: dostałbyś, łamago.
Rozeszli się pogniewani. Nie pierwsza kłótnia Kajtusia.
I nie pierwszy zakład. Bo lubi się Kajtuś zakładać.
Rozmawiali raz w szkole o meczu.
Co ciekawsze: mecz czy kino? Czy kąpiel, czy łódka? Rower czy ślizgawka?
Mówi Kajtuś, że filmy dorosłych zawsze kończą się całowaniem.
– Chodź, pokażę ci, jak się całują.
– Chłopaka nie sztuka, ty pannę pocałuj.
– Oo, mądry. Sam spróbuj.
– Myślisz, że nie? Więc dobrze: załóż się o porcję lodów.
– Dobrze: daj rękę.
Ano, ostatnia lekcja.
Dzwonek. Spakowali książki.
Podwórko. Brama. Ulica.
– Wy idźcie za mną.
A sam naprzód.
Żałuje, że się założył.
Małej nie chce zaczepiać. Przykro. Bo się nastraszy. Zresztą powiedział, że „panna”. Więc duża.
Jak to zrobić? Idzie. Rozgląda się.
Idzie. Patrzy. Myśli. Patrzy. Czeka.
– Ta nie. I ta nie.
Mniejsza o te lody, ale wstyd przegrać. Musi postawić na swoim.
Aż nareszcie są.
Dwie. Uczennice. I starsze. Śmieją się. Rozmawiają. Nie spieszą się.
Jedna drugą nazwała Zośką.
Powiada:
– Słuchaj, Zośka, jak znów przyjdziesz…
Więcej Kajtuś nie słyszał. Ale ma plan.
Dał ręką znak, że zaczyna. Przeszedł na drugą stronę, wyprzedził je i wrócił – i prosto na spotkanie.
Idzie. Głowę zwiesił, niby zamyślony.
Już je mija. Nagle staje. Spojrzał.
– Ooo, Zośka! Kiedy przyjechałaś?
Ona patrzy. Stoi zdziwiona.
A on – hop! Objął za szyję – i pac! Pocałował.
Głupia – jeszcze się nachyliła. Tak się pysznie udało.
Dopiero oprzytomniała.
– Ty co za jeden?
– Ja? Ano Kajtuś.
– Co znów za Kajtuś?
– Nic – taki chłopak.
Oblizuje się, że niby pocałunek smaczny.
I w nogi.
One patrzą, dziwią się – aż się domyśliły.
– Poczekaj, andrusie12!
– A to zuchwały chłopak!
– Skąd wiedział, jak się nazywam?
Kolega był wtedy honorowy.
Był honorowy i miał dwadzieścia groszy.
Podzielili się lodami po równo.
Trzeci też dostał, choć mu się nie należało.
Już taki jest Kajtuś.
Niecierpliwy. Odważny. W głowie różne pomysły.
Był taki, zanim jeszcze zaczął chodzić do szkoły.
Był taki, zanim jeszcze stał się czarodziejem.
Rozdział drugi
Skargi na Kajtusia – Blizny – Antoś czy Kajtuś? – Papierosy pali – Mysz koło pieca
Skargi i skargi na Kajtusia.
– Utrapienie z chłopakiem – wzdycha mama.
– Nie biłem, ale jak stracę cierpliwość – grozi ojciec.
– Dobrze mu z oczu patrzy – uśmiecha się babcia.
– Głowę ma dobrą – mówi ojciec.
– Do wszystkiego ciekawy – dodaje mama.
– W dziadka się wrodził – uśmiecha się babcia.
Skargi i skargi.
Mówi stróż, że z okna rzucił śledzia na głowę gospodarza domu.
– Rzuciłeś?
– Nieprawda.
Po pierwsze: wcale nie śledź, a tylko ogon śledzia.
Po drugie: nie na głowę, a na kapelusz.
Po trzecie: nie z okna, a przez poręcz schodów.
Po czwarte: nie Kajtuś, a inny chłopak.
W dodatku nie trafił – niezdara.
Powiada stróż, że pogasił światła na wszystkich schodach.
– Nieprawda. Wcale nie na wszystkich, a tylko w jednej sieni. Skąd stróż wie, że akurat ja? Może kto inny? Może kto jeszcze? Może dziewczynka zgasiła, a nie chłopiec? Może strażak zgasił? Są przecież w Warszawie strażacy.
Mówi stróż, że Kajtuś dzwoni i ucieka.
– Dzwonię, tak, ale w innych bramach. Nie w naszej. Raz dzwoniłem, dawno.
– Dlaczego dzwonisz?
– Tak jakoś.
Bo chce wiedzieć, czy dzwonek nie zepsuty. Czasem z nudów. Czasem ze złości, że idzie do szkoły, a głupi dzwonek wisi sobie jak hrabia i nic nie robi.
Mówi stróż:
– Wyrwał kamień, powyginał rynnę.
To już zupełnie kłamstwo.
Wie nawet, kto to zrobił.
– Ja sanki zbijałem, ale młotkiem, wcale nie kamieniem. A deskę oparłem o schowek, a nie o rynnę.
Ma świadka. Może przyprowadzić chłopca, który mu młotek pożyczył i deskę trzymał.
Znów przychodzą na skargę.
– Szybę stłukł. Kamień rzucił.
– Widziałem, jak uciekał. W psa rzucił.
– Nie w psa, a w kota. Nie kamień, a kawałek cegły. Zupełnie inny chłopak wybił szybę kamieniem. – Tylko uciekli razem.
Wie kto, ale nie powie.
– Dlaczego ta pani dobrze nie widzi?
A jeszcze przychodzi na skargę i każe płacić za szybę?
Bo wygląda tak, że już nikt nic złego, tylko wszystko Kajtuś.
Są przecież gorsi od niego.
Mówią:
„Jeżeli sam nie zrobił, to jeden z jego koleżków”.
Więc co? Za wszystkich ma odpowiadać czy tylko za siebie?
Był mały.
Do szkoły jeszcze nie chodził.
Poszedł kąpać się w rzece.
Ubranie zostawił na piasku.
Ano, pływa – potem wychodzi z wody. I widzi z daleka, jak uciekają łobuzy.
Wszystko zabrali: spodnie, buty, czapkę, nawet koszulę.
Pan się zlitował, owinął w swoją marynarkę i zaniósł Kajtusia do domu.
I była awantura, że no.
Złodzieje też są między chłopakami.
A Kajtuś nie ruszy cudzego. Brzydzi się złodzieja.
Miał tylko różne przygody.
Kiedy żyła Helenka, skakali ze schodów; z jednego, z dwóch, z trzech, z czterech i z pięciu.
Chciał pokazać, że skoczy bez trzymania za poręcz.
I pokazał: skoczył z pięciu schodków. Byłoby się udało, ale miał nowe buty… śliskie podeszwy…
Potem długo leżał w łóżku.
Teraz na głowie włosy mu w tym miejscu nie rosną.
To się nazywa blizna.
Drugą bliznę ma Kajtuś na nodze, bo go pies rzeźnika pokąsał.
Bo mówili chłopcy, że pies się nie da pogłaskać.
– Zły pies.
– Spróbuję ostrożnie. Może się uda.
Spróbował ostrożnie. I nie udało się.
Założył się, że przeleci przed tramwajem.
– Możesz się przewrócić. Daj lepiej spokój.
– Czego się mam przewrócić?
– Nie zdążysz.
– To się załóż.
Ale zakład nie został rozegrany. Motorniczy w porę zatrzymał, zahamował tramwaj; ale policjant przyprowadził Kajtusia do domu.
Zabronili mu cały tydzień na podwórko wychodzić.
Raz sam został w mieszkaniu.
Chciał zrobić niespodziankę: że porąbie drzewo siekierą.
I też się nie udało.
To już trzecia blizna Kajtusia, na palcu lewej ręki.
A mogło być jeszcze gorzej. Bo znów w domu został. I chciał lampkę zapalić przed obrazem.
Zapaliła się firanka. Ale akurat babcia weszła i ogień zgasiła.
Już taką ma Kajtuś naturę, że musi widzieć, wiedzieć, a potem sam spróbować.
Opowiedziała mu mama bajkę o Ali Babie.
Ali Baba był to wódz rozbójników.
Arabski zbójca. Czterdziestu ich było. Ali Baba dowódca – herszt.
Mieli zbójcy w lesie piwnicę. Nazywała się ta piwnica – Sezam. Tam chowali skarby zrabowane. Tam worki z dukatami13 i złoto, i drogie kamienie, i brylanty.
Do piwnicy prowadzą tajemnicze drzwi.
Jeżeli powiedzieć: „Sezamie, otwórz się!”, drzwi same się otwierają.
Bajka bardzo ciekawa.
Ano.
Leży Kajtuś w łóżku i myśli o skarbach ukrytych.
Aż potem pyta się ojca:
– Czy są skarby prawdziwe?
Nie w bajce, a naprawdę.
Bo gdy mu mama i babcia dobrze nie wytłumaczą, chce sprawdzić u ojca.
– Są skarby – mówi ojciec. – Były wojny na ziemiach naszych. Nieprzyjaciel palił i rabował, a ludzie zakopywali, co cenne. Nawet niedawno pisali w gazetach, że w polu znaleźli garnek z monetami.
Mówi ojciec, że minister drukuje papierowe pieniądze, bo złoto za ciężkie do noszenia: więc sztaby złota leżą schowane w piwnicach.
Tego Kajtuś nie zrozumiał dobrze, bo było za trudne. A może był wtedy śpiący.
– No, trzeba spróbować.
Dobrze. Idzie z babcią do piwnicy po węgiel.
Schodzi się pod ziemię. A tam drzwi i długi korytarz. A tam różne małe drzwi, do każdej piwnicy osobno.
Babcia zapaliła świecę. Idą. A w kącie korytarza stoi beczka.
Schował się Kajtuś za beczkę.
Babcia wzięła węgiel do kubełka i wychodzi. A Kajtusia nie ma.
Woła babcia:
– Antoś, Antoś!
Gdzie się chłopak podział?
A on przykucnął za beczką i czeka cicho.
Myśli babcia: „Pewnie już na podwórku”. I zamknęła piwnicę na kłódkę.
Został Kajtuś w ciemnym korytarzu. Ale się nie boi. Myśli, czy aby uradzi14 ciężką sztabę złota.
Szuka w beczce: pusta.
Namacał pierwsze drzwi i mówi:
– Otwórz się, Sezamie.
Nic. Namacał drugie drzwi:
– Otwórz się, Sezamie.
Znów nic.
Idzie, wraca. Ciemno.
Kręci się, szuka. Już nawet nie wie, gdzie jest. Sam jeden tak błądzi. Ciemno, cicho.
– Sezamie, otwórz się.
Ale zaczął płakać. Przestraszył się dopiero.
Bo może duchy albo szczury?
Mały był. Do szkoły jeszcze nie chodził.
Krzyczy, wali ręką w ścianę.
Myśli, że już się nie wydostanie.
– Mamo, babciu!…
I naprawdę mógł długo siedzieć, bo babcia go nie szukała. Bo czy to pierwszy raz Kajtuś na ulicę albo gdzie do sąsiadów?
Już mu głosu zabrakło.
– Babciu, tatku, mamo!
A na schodach ludzie nie słyszą, bo stukają butami. I Kajtuś stoi nie przy drzwiach, a na końcu, gdzieś koło beczki.
Ale listonosz przyszedł i w torbie listy układa. Stoi w sieni. Usłyszał. Słucha. Co to? Ktoś tam w piwnicy zamknięty.
Dzieciak chyba.
Zawołał.
Pytają się:
– Dlaczego nie odezwałeś się, kiedy cię babcia wołała? Dlaczego za beczkę wlazłeś?
Nie odpowiada.
Nie, żeby się kary bał.
Nie chce.
Nacierpiał się. A jeszcze go wyśmieją.
Oj, Antoś, Antoś. Zawsze jakieś figle.
Prawdziwe imię Kajtusia jest Antoś. Tak nazywają go w domu.
Kajtusiem został na podwórku między chłopakami.
Bo stoi raz przed bramą i pali papierosa.
Pociągnie i dmucha, pociągnie i dmucha.
A stara się, żeby dużo dymu było. Bo zapłacił pięć groszy, więc chce, żeby było ładnie.
Mógł kupić czekoladkę, ale papieros ciekawszy.
A ulicą przechodzi żołnierz.
Zatrzymał się, patrzy, śmieje się.
Mówi:
– No! Mały taki Kajtuś, a kurzy jak stary.
– Więc co?
Zawstydził się Antoś i obraził.
A chłopcy zaraz:
– Kajtuś, mały Kajtuś!
Źli byli, że nie dał pociągnąć. Sami bali się palić, ale zazdrościli.
I tak już zostało: nie Antoś, a Kajtuś.
Z przezwiskami jest tak. Jeżeli się nie gniewać, to często zapomną i przestaną. Jeżeli się złościć, to właśnie jeszcze bardziej. Bo lubią dokuczyć.
Kajtuś bił, nie dał się przezywać. Ale co jeden poradzi ze wszystkimi?
A dwóch Antosiów było na podwórku, więc nawet wygodniej, że jeden z nich Kajtuś. Wiadomo, kogo wołają. Wreszcie się przyzwyczaił, ale niezupełnie. I w ogóle – nie lubi kolegów.
Trzeci rok chodzi Kajtuś do szkoły, a nie znalazł na długo dobrego kolegi. Mało naprawdę porządnych. Bo tylko udają. Lizuchy15.
Boją się. Ze strachu spokojni, bo w domu na nich krzyczą albo biją. Tacy najwięcej kłamią.
Kajtuś też nauczył się kręcić i udawać.
Nie można się zanadto przyznawać. Gdyby dorośli lepiej rozumieli, wtedy co innego.
Mówi Kajtuś:
– Nie wiem, czego ode mnie chcą.
Choć wie dobrze.
Mówi:
– Kłamstwo od początku do końca.
Choć we środku16 jest trochę prawdy.
Powiadają:
– Pobił tak, że się chłopiec ruszyć potem nie mógł.
– Co się ma nie ruszać? Przecież nie zabiłem.
– Mało mu ręki nie złamał.
Już odpowiadaj nie za to, co naprawdę zrobiłeś, ale i za to, co się mogło stać.
Owszem. Są chłopcy poważni, ale zarozumiali.
Albo cicha woda, albo niedotykalski.
Zaraz:
– Odsuń się.
– Przestań.
– Odejdź.
Trzeci rok chodzi Kajtuś do szkoły.
Ale i tu ciągle skargi.
Kiedy przyszedł do pierwszego oddziału17, pani go pochwaliła.
– Umiesz już czytać. Kto cię nauczył?
– Sam się nauczyłem.
– Zupełnie sam?
– Wcale nietrudno.
Usiadł na pierwszej ławce.
I zaczęło się:
– Siedź prosto. Nie kręć się. Nie rozmawiaj.
Znów:
– Nie kręć się. Siedź spokojnie. Nie baw się ołówkiem. Uważaj.
Początek godziny łatwy. Potem coraz trudniej.
Kiedy nareszcie dzwonek?
Opowiada pani coś ciekawego. Wtedy okropnie złości, że przerywają. Pani zaczyna się gniewać, aż słuchać się odechce.
W domu wolno oprzeć się o stół, gdy ojciec opowiada, wolno oprzeć się o łóżko, gdy mama mówi bajkę, oprzeć się o kuferek, gdy babcia wspomina dawne dzieje.
W domu wolno pochylić się i przeciągnąć, zapytać, gdy się nie rozumie.
A w szkole chcesz powiedzieć słówko, zaraz podnoś dwa palce do góry i czekaj.
No tak. Dużo w klasie dzieciaków i pani nie może osobno rozmawiać, bo inni zaczną hałasować. Ale to strasznie przeszkadza.
– Cóż, Antoś? – pyta się ojciec. – Jak ci się w szkole powodzi?
– Hm.
– Co w szkole słychać?
– Nic.
Nie bardzo nawet lubi rozmawiać o szkole.
Przeniosła go pani na czwartą ławkę koło okna.
Ale nie wolno przez okno wyglądać.
Na pierwszej ławce sąsiad był spokojny, a ten z czwartej zaczepia. Z tyłu za ucho ciągnie. Nie boli, ale czego zaczyna?
Chcesz powiedzieć, żeby przestał, i pani zaraz:
– Nie odwracaj się.
– A co zrobię, jak muszę?
– Idź do kąta.
– Pani nie wie i mówi – mruczy Kajtuś.
– Wyjdź za drzwi.
Aż wezwali ojca do szkoły.
– Co tam zwojowałeś?
– Biłem się z chłopakiem. Zaczął rozpowiadać, że się Kajtuś nazywam.
– No bo prawda: tak cię nazywają.
– Więc co, że prawda? Co innego podwórko, co innego szkoła.
– Trzeba było mu wytłumaczyć.
– A jakże. Będzie się słuchał.
– Bić się nie wolno.
– Wiem.
– Oj, Antoś, źle zaczynasz. Oj, Antoś, bo jak stracę cierpliwość…
W kancelarii pani bardzo się skarżyła.
– Nie słucha się. Niedobry dla kolegów. Rozbija się. Obgaduje.
Zmartwił się ojciec.
– Musisz się starać.
Stara się, ale co?
Parę dni już dobrze, potem znów awantura.
Siedzi ktoś przed Kajtusiem i trąca go łokciem; nie jego, a zeszyt.
Kajtuś:
– Zabierz rękę.
A on:
– Bo co? Nie pozwolisz?
– Poczekaj: dam ci po dzwonku.
– Dużo się boję.
Kajtuś go ręką tylko, a on zawadził łokciem o kałamarz18 i atrament wylany.
I kłamie jeszcze.
A pani nie wierzy Kajtusiowi.
Innemu się uda, a Kajtusiowi nie.
Stara się Kajtuś.
Na próżno.
Jeśli na lekcji cichy, na przerwie coś zmajstruje.
Aż złość bierze.
I już nie warto się starać.
I nie zawsze można wytrzymać, jak go coś skusi albo żart przyjdzie do głowy.
Ot, nudzi się Kajtusiowi na rachunkach.
I pan patrzy na zegarek i czeka na dzwonek.
Co robić, żeby się prędzej skończyło?
Ano – wskakuje na ławkę.
– Oj, proszę pana, mysz. Tam w dziurce koło pieca. Jeszcze widać ogonek.
Pan uwierzył.
– Wstydź się. Duży chłopak i boi się myszy.
Klasa w śmiech. Żeby się panu przypodobać.
– Myszy się boi. Tchórz!
Schodzi Kajtuś z ławki i mówi:
– Phi. Nie było żadnej myszy, tylko tak nabujałem.
– Była – mówią.
– No to poszukaj, gdzie przy piecu dziurka.
Patrzą: naprawdę nie ma.
Myślał, że panu smutno, więc chciał rozweselić.
A pan się obraził.
Już pisze kartkę do ojca.
Tylko dzwonek go uratował.
Mówią, że błazen.
Nieprawda.
I czyta dużo, i myśli poważnie, i na lekcji zadaje mądre pytania.
Tylko że koledzy wcale nie za to go szanują, a właśnie za głupstwa.