Kitobni o'qish: «Ojciec Goriot», sahifa 11

Shrift:

Vautrin wyszedł, żeby nie krępować studenta i nie doczekać się przeczącej odpowiedzi. Rzekłbyś, że wiedział o tym słabym oporze, o tej walce, którą ludzie toczą z sobą i za pomocą której usprawiedliwiają później swoje czynności naganne.

– Niech sobie robi co chce, a ja nie myślę żenić się z panną Taillefer! – rzekł Eugeniusz do siebie.

Na razie opanowała go wewnętrzna gorączka na myśl, że zawarł przymierze z człowiekiem, który w nim wstręt wzbudzał, a jednocześnie rósł w jego oczach przez sam cynizm swych zasad i przez odwagę, z jaką deptał społeczność całą; niebawem jednak ochłonął, ubrał się i, zażądawszy fiakra, pojechał do pani de Restaud. Od kilku dni hrabina okazywała szczególne względy młodzieńcowi, którego powodzenie w wyborowym kółku wielkiego świata zapowiadało, że wpływ jego stanie się kiedyś bardzo potężny. Eugeniusz oddał, co był winien panom de Trailles i d'Adjuda, a przepędziwszy część nocy przy wiście, odzyskał wszystko, co stracił był poprzednio. Przesądny, jak większa część ludzi, których przyszłość nie jest jeszcze zapewniona i z których każdy jest mniej więcej fatalistą, widział w swym szczęściu nagrodę nieba za to, że postanowił wytrwać na dobrej drodze.

Następnego poranku pilno mu było zapytać, czy Vautrin ma jeszcze jego weksel. Odebrawszy odpowiedź twierdzącą, oddał mu trzy tysiące franków, zdradzając przy tym dosyć naturalne zadowolenie.

– Wszystko idzie dobrze – powiedział mu Vautrin.

– Lecz ja nie jestem pańskim wspólnikiem – rzekł Eugeniusz.

– Wiem, wiem – przerwał Vautrin. – Dziecinnisz się pan jeszcze. Zatrzymują cię na wstępie rzeczy małej wagi.

W dwa dni później Poiret i panna Michonneau siedzieli wśród ustronnej alei Ogrodu Botanicznego, na ławce oblanej promieniami słońca i prowadzili rozmowę z jegomościem, którego Bianchon nazwał słusznie podejrzaną figurą.

– Nie pojmuję – mówił pan Gondureau – skąd się biorą skrupuły pani. Jego ekscelencja minister policji generalnej państwa…

– Ach, jego ekscelencja minister policji generalnej państwa… – powtórzył Poiret.

– Tak, jego ekscelencja zajmuje się tą sprawą, – rzekł Gondureau.

Komuż nie wyda się nieprawdopodobne, że Poiret, dawny urzędnik, człowiek pozbawiony zdolności myślenia, lecz zbrojny prawdopodobnie we wszystkie cnoty mieszczańskie, nie przestał słuchać mniemanego kapitalisty z ulicy Buffon, w chwili gdy tenże wymówił słowo policja, ukazując spod maski poczciwca fizjonomią agenta z ulicy de Jerusalem? A jednak to rzecz najnaturalniejsza w świecie. Wielu obserwatorów zrobiło spostrzeżenie, którego jeszcze nie rozpowszechniono, lecz które objaśni lepiej, jakie miejsce Poiret zajmował w wielkiej familii głupców. Jest pewien naród pierzasty, zamknięty w budżecie między pierwszym stopniem szerokości północnej, pod którym leży niby Grenlandia administracyjna, kraj honorariów wynoszących tysiąc dwieście franków, a stopniem trzecim, pod którym zaczyna się strefa cieplejszych honorariów wynoszących od trzech do sześciu tysięcy, strefa umiarkowana, w której gratyfikacja przyjmuje się i kwitnie, pomimo trudności uprawy. Rysem charakterystycznym, który zdradza najlepiej niedołęstwo i tępość umysłu tej rasy służalczej, jest szacunek jakiś mimowolny, machinalny, instynktowy dla tego Dalajlamy wszelkiej władzy, którego urzędnik zna tylko z nieczytelnego podpisu i nazywa jego ekscelencja ministrem. Te trzy słowa znaczą tyle, co Il Bondo Cani kalifa bagdadzkiego i wyobrażają w oczach tej rasy znędzniałej władzę uświęconą, nieodwołalną. Jak papież dla chrześcijan, tak minister w oczach urzędnika jest administracyjnie nieomylny; świetność jego osoby odbija się na jego czynach i słowach oraz na słowach wymówionych w jego imieniu; haft jego munduru okrywa wszystko i uprawnia każdy czyn spełniony z jego rozkazu; tytuł ekscelencja świadczący o czystości jego zamiarów i świątobliwości jego chęci, służy za paszport najdzikszym ideom. Na samo wspomnienie jego ekscelencji, nieboracy owi podejmują się najskwapliwiej tego, czego nie zrobiliby we własnym interesie. Biura mają, tak jak armia, swoje bierne posłuszeństwo: za pomocą tego systematu zagłusza się sumienie, unicestwia człowieka i zmienia go w końcu w śrubę lub muterkę połączoną z machiną rządową.

Pan Gondureau, który musiał znać się na ludziach, pojął od razu, że Poiret jest jednym z takich głupców biurokratycznych. Potrzebował właśnie odsłonić swe baterie i wymówił czarodziejskie słowo jego ekscelencja, by za pomocą tego Deux ex machina olśnić Poiret’a, który zdawał się stworzony dla panny Michonneau, tak jak panna Michoenneau zdawała się stworzoną dla Poireta.

– Skoro tylko jego ekscelencja minister, skoro jego ekscelencja we własnej osobie… A, to zupełnie co innego! – rzekł Poiret.

– Słyszy pani, co mówi jej towarzysz? Pani zdaje się polegać na jego zdaniu – począł znów pseudokapitalista, zwracając się do panny Michonneau. – Otóż, jego ekscelencja minister jest teraz najmocniej przekonany, że tak zwany Vautrin, mieszkający w domu Vauquer, jest zbrodniarzem zbiegłym z galer tulońskich, gdzie go znano pod imieniem Trompe-la-Mort.

– A! Trompe-la Mort! – rzekł Poiret – musi być bardzo szczęśliwym, kiedy zasłużył na takie imię.

– A tak – odparł agent. – Zawdzięcza on swe przezwisko dziwnemu szczęściu, które zasłaniało go przed śmiercią we wszystkich jego zuchwałych przedsięwzięciach. Jest on niebezpieczny, trzeba państwu wiedzieć. Posiada przymioty, które czynią zeń niezwykłego człowieka. Nawet sam wyrok potępiający przyniósł mu w rodzinnych stronach honor niezmierny…

– Więc to jest człowiek honoru? – zapytał Poiret.

– Na swój sposób. Zgodził się on przyjąć na siebie fałszerstwo popełnione przez pewnego młodzieńca, którego kochał niezmiernie. Był to prześliczny Włoch, trochę szuler, który wstąpił później do wojska, gdzie zresztą sprawował się bardzo chwalebnie.

– Jeżeli jego ekscelencja minister policji wie dobrze, że pan Vautrin jest owym Trompe-la-Mort, to do czegóż może mnie potrzebować? – zagadnęła panna Michonneau.

– Ach! tak – rzekł Poiret – jeżeli jego ekscelencja minister, jak oto mieliśmy honor słyszeć od pana, ma w rzeczy samej pewność jakąkolwiek…

– Nie ma tu mowy o pewności, przypuszcza się tylko. Zrozumiecie państwo zaraz, o co idzie. Jakub Collin, przezwany Trompe-la-Mort, posiada zaufanie trzech galer, które zrobiły go swym agentem i bankierem. Zyskuje on wiele na prowadzeniu takich spraw, do których potrzeba człowieka znacznego.

– Ach! ach! Czy pani rozumie ten dwuznacznik? – zapytał Poiret. – Pan Gondureau nazywa go człowiekiem znacznym, dlatego, że go naznaczono.

– Mniemany Vautrin – ciągnął agent dalej – przyjmuje kapitały panów galerników, umieszcza je, przechowuje i oddaje do rozporządzenia zbiegłym więźniom, rodzinom pozostałym po tych, którzy zrobili testament lub kochankom galerników, którzy przekazali im weksle.

– Kochankom galerników! Chcesz pan powiedzieć żonom – zauważył Poiret.

– Nie, panie, galernik miewa zwykle tylko nieprawe małżonki.

– Wszyscy więc oni żyją w związkach nieprawych?

– Oczywiście.

– Ależ – mówił Poiret – to zgroza, której jego ekscelencja minister nie powinien by cierpieć. Pan masz szczęście widywać jego ekscelencję, wypadałoby więc panu, którego zasady są, o ile mogę wnosić, bardzo filantropijne, zwrócić uwagę ministra na niemoralne prowadzenie się tych ludzi, którzy dają bardzo zły przykład całemu społeczeństwu.

– Ależ, mój panie, rząd nie po to ich tam umieszcza, żeby służyli za wzór cnót.

– To prawda. Pozwól pan jednakże…

– Ależ, kochaneczku, nie przerywaj panu – rzekła panna Michonneau.

– Pojmuje pani – począł Gondureau – iż rządowi wiele na tym zależy, żeby odkryć tę kasę nieprawną, która ma być dobrze zaopatrzoną. Trompe-la-Mort obraca znacznym kapitałem; przechowuje bowiem nie tylko pieniądze swych towarzyszy, lecz i fundusze należące do Towarzystwa Dziesięciu tysięcy.

– Dziesięciu tysięcy złodziei! – zawołał Poiret przerażony.

– Nie, do Towarzystwa Dziesięciu tysięcy i jednej spółki złodziei wyższego rzędu, którzy działają na wielką skalę i podejmują się tylko takich spraw, w których można zyskać przynajmniej dziesięć tysięcy franków. W skład tego towarzystwa wchodzą najbardziej dystyngowani ze wszystkich tych ichmościów, którzy idą wprost na ławę sądu kryminalnego. Znają oni kodeks i postępują tak przezornie, że wpadłszy nawet w ręce sprawiedliwości nie mogą być nigdy na śmierć skazani. Collin jest ich powiernikiem, ich doradcą. Dzięki olbrzymim środkom, człowiek ten stworzył całą policję na swe usługi i ponawiązywał rozległe stosunki, które okrywa nieprzeniknioną tajemnicą. Rok mija, jakeśmy go otoczyli szpiegami, a dotychczas jeszcze nie możemy zbadać jego sprawek. Talentami swymi i kasą Collin podsyca ciągle występek, wspomaga zbrodnię i utrzymuje całą armią łotrów, którzy toczą nieustanną wojnę ze społeczeństwem. Ująć Trompe-la-Mort i skonfiskować jego kasę będzie to znaczyło podciąć zło przy samym korzeniu. Sprawa ta stała się ważnym zadaniem państwowym i przyniesie zaszczyt tym, którzy zechcą swoim współdziałaniem przyczynić się do pomyślnego jej ukończenia. Pan sam, na przykład, mógłbyś zostać znów urzędnikiem w administracji, mógłbyś spełniać obowiązek komisarza policyjnego, co bynajmniej nie pozbawiłoby pana emerytury.

– Ale dlaczegóż Trompe-la-Mort nie zemknie wraz ze swą kasą? – zapytała panna Michonneau.

– Och! – odparł agent. – Gdyby okradał kasę galerników, to nie miałby się gdzie podziać, bo w ślad za nim posłano by wszędzie człowieka, co by go zabił. Przy tym okraść kasę to nie tak łatwo, jak wykraść pannę z dobrej familii. A wreszcie Collin to łotr niezdolny do takich czynów, on widziałby w tym ujmę dla swej sławy.

– Masz pan słuszność – rzekł Poiret – byłaby to wielka ujma dla jego sławy.

– Wszystko to nie objaśnia, dlaczego panowie nie chcecie ująć go otwarcie? – rzekła panna Michonneau.

– Otóż, objaśnię pani… Ale – szepnął z cicha – powstrzymaj pani swego jegomości, żeby mi nie przerywał, bo nigdy nie dojdziemy do końca. Nie wiem, z jakiego tytułu ten stary każe siebie słuchać. Przybywszy do naszego miasta Trompe-la-Mort wdział skórę poczciwca, przybrał minę porządnego mieszczanina paryskiego i zamieszkał w niepozornej gospodzie. O! Przebiegła to sztuka! Nie da on się złapać na plewy. Tak więc pan Vautrin jest człowiekiem poważnym, zajmującym się ważnymi interesami.

– To się rozumie – rzekł Poiret do siebie.

– Minister nie chce go aresztować z obawy, że to może być jakiś rzeczywisty Vautrin, a w takim razie ujęcie jego oburzyłoby na nas opinią publiczną i cały stan kupiecki. Prefekt policji ma nieprzyjaciół i wisi na włosku. W razie pomyłki, ci, co mu zazdroszczą, nie omieszkaliby skorzystać z powszechnych krzyków liberalnych i wysadziliby go z miejsca. Chodzi o to, żeby działać tak, jak w sprawie Cogniarda, mniemanego hrabiego de Sainte-Hélene; gdyby to był prawdziwy hrabia de Sainte-Hélene, to wina byłaby po naszej stronie. Dlatego to sprawdzić potrzeba!

– I w tym celu potrzebujecie państwo pięknej kobiety? – zagadnęła panna Michonneau z żywością.

– Żadna kobieta nie potrafiłaby zbliżyć się do Trompe-la-Mort – rzekł agent. – Trzeba pani wiedzieć, że on kobiet nie lubi.

– W takim razie nie pojmuję, w jaki sposób mogę się przyczynić do odkrycia prawdy, gdybym nawet zgodziła się podjąć tej sprawy za dwa tysiące franków.

– Nic łatwiejszego – odparł nieznajomy. – Dam pani flakon pewnego płynu, który sprawia uderzenie krwi do głowy. Po przyjęciu pewnej dozy, następuje niby atak apoplektyczny, nie grożący wszelako żadnym niebezpieczeństwem. Płyn ten wlewa się do wina lub do kawy. Gdy atak nastąpi, przenosi się pacjenta na łóżko i zdejmuje się z niego odzienie, żeby się przekonać czy nie umiera. W takiej chwili trzeba, żebyś pani została sama i uderzyła go ręką po ramieniu, paf! A litery wnet wystąpią.

– Ależ to jedno nic – rzekł Poiret.

– No, jakże? Zgadzasz się pani? – zapytał Gondureau zwracając się do starej panny.

– Ale, łaskawy panie, przypuśćmy, że się litery nie pokażą, czy dacie mi pomimo to dwa tysiące franków?

– Nie.

– Jakież więc będzie wynagrodzenie?

– Pięćset franków.

– Czyż to się opłaci popełnić taki czyn za tak małe wynagrodzenie? Wobec sumienia zło jest jednakowe, a ja, proszę pana, mam też sumienie, które trzeba będzie ułagodzić.

– Mogę upewnić pana, że ta pani jest bardzo sumienną, a przy tym bardzo miłą i rozsądną osobą – rzekł Poiret.

– Wiesz pan co? – poczęła znów panna Michonneau – dacie mi trzy tysiące franków, jeżeli to jest Trompe-la-Mort, a nie dacie nic, jeżeli to sobie zwyczajny mieszczanin.

– Idzie – rzekł Gondureau – ale pod tym warunkiem, że cała ta sprawa jutro się załatwi.

– Jeszcze nie, łaskawy panie, ja potrzebuję zasięgnąć rady spowiednika.

– Przebiegła! – rzekł agent powstając. – A więc do jutra. Gdybyś pani uważała za potrzebne rozmówić się ze mną wcześniej, to proszę przyjść na uliczkę Sainte-Anne. Tam, przy końcu podwórza de la Sainte-Chapelle są jedne tylko drzwi pod sklepieniem. Przyszedłszy na miejsce, proszę zapytać o pana Gondureau.

Bianchon przechodził właśnie koło nich, wracając z wykładu Cuviera; do uszu jego doleciało dziwaczne nazwisko Trompe-la-Mort, które tknęło go nie mniej, jak wyraz „idzie” używany przez sławnego szefa policji bezpieczeństwa.

– Czemu pani nie kończysz od razu? Miałabyś trzysta franków dożywotniego dochodu – rzekł Poiret do panny Michonneau.

– Czemu? – powtórzyła. – Ależ trzeba się nad tym zastanowić. A jeżeli pan Vautrin jest rzeczywiście owym Trompe-la-Mort? Kto wie, czy nie korzystniej byłoby wejść z nim w układy. Ale cóż? Chcąc od niego dostać pieniędzy, trzeba by go ostrzec, a on mógłby zemknąć sobie gratis. To dopiero byłby puff szkaradny.

– Cóż mu po tym, gdybyś go pani nawet uprzedziła? Przecie jegomość ów powiedział, że mają go na oku. A pani wszystko byś wówczas straciła.

– Zresztą – pomyślała panna Michonneau – nie lubię ja wcale tego człowieka. Musi zawsze powiedzieć mi coś nieprzyjemnego.

– Ale możesz pani lepiej zrobić – począł znów Poiret. – Przecie i ten jegomość, który jest bardzo przyzwoity, powiedział, że kto uwalnia społeczność od zbrodniarza, choćby zresztą najcnotliwszego, ten wykonuje akt posłuszeństwa dla prawa. Bo kto pił, ten pić będzie. A gdyby mu przyszło do głowy pozabijać nas wszystkich? Toć, u licha, my byśmy byli winni tej zbrodni, pomijając już to, że pierwsi padlibyśmy ofiarą.

Panna Michonneau była tak zajęta, że nie słuchała wcale zdań wypadających z ust Poireta, jak krople wody wymykające się z wodozbioru przez kran źle zakręcony. Zacząwszy raz serię zdań swoich, starzec nie powstrzymywany przez pannę Michonneau, gadał jak maszynka nakręcona. Mówił o czymś, a nawiasem potrącał o przedmioty wręcz przeciwne i plątał je, nie mogąc przyjść do żadnego wniosku. Zbliżając się do domu Vauquer, zaplątał się był w sieć zdań nawiasowych i cytatów przygodnych, z których przeszedł nieznacznie do opowiadania o sprawie jakiegoś pana Ragoulleau i jakiejś pani Morin, w której on, Poiret, występował jako świadek. Wchodząc do mieszkania panna Michonneau spostrzegła Rastignaca i pannę Taillefer, którzy rozmawiali z sobą poufnie. Młoda para tak była zajęta rozmową, że nie zwróciła uwagi na dwoje starych, którzy przeszli przez salę jadalną.

– To się nie mogło skończyć inaczej – rzekła panna Michonneau do Poireta. – Od tygodnia już rzucali na siebie strzeliste wejrzenia.

– Tak – odparł Poiret. – To też sąd ją potępił.

– Kogo?

– Panią Morin.

– Ja mówię o pannie Wiktorynie – rzekła Michonneau – a pan mi prawisz o pani Morin. Cóż to za jedna?

– Ale czymże mogła zawinić panna Wiktoryna? – zapytał Poiret.

– Zawiniła tym, że kocha pana Eugeniusza de Rastignac i idzie ku niemu nie wiedząc, dokąd to ją zaprowadzi – biedne niewiniątko!

Z rana dnia tego pani de Nucingen przywiodła Eugeniusza do rozpaczy. Student czuł w sumieniu, że się już zupełnie oddał Vautrinowi nie chcąc badać pobudek, z których wypływała przyjaźń tego dziwnego człowieka, ani zastanawiać się nad przyszłością podobnego związku. Od godziny już zamieniał z panną Taillefer najsłodsze obietnice i cudem chyba mógł być wybawiony z przepaści, w której stał już jedną nogą. Wiktorynie zdawało się, że słyszy głos anioła, że się niebiosa dla niej otwierają, że dom Vauquer stroi się w barwy tęczowe, którymi dekoratorzy pokrywają pałace teatralne: ona kochała, ona była kochaną, a przynajmniej wierzyła, że nią jest! A jakaż kobieta nie uwierzyłaby tak jak ona, patrząc na Rastignaca i słuchając go przez całą godzinę skradzioną wszystkim Argusom domowym? Eugeniusz walczył z sumieniem, wiedział, że źle czyni i ma świadomość złego, lecz mówił sobie, że szczęściem kobiety okupi ten grzech powszedni i wypiękniał swą rozpaczą, i jaśniał całym blaskiem ognia piekielnego, co w sercu mu rozgorzał. Szczęściem dla niego spełnił się cud pożądany: Vautrin wszedł wesoło i wyczytał, co się działo w duszy młodych ludzi, których połączyły już kombinacje jego szatańskiego geniuszu. Radość młodej pary rozwiała się na dźwięk grubego głosu, który zaśpiewał ironicznie:

 
Moja Franusia dziwnie jest miła
W swojej prostocie…
 

Wiktoryna wymknęła się, unosząc z sobą tyle radości, ile dotychczas było niedoli w jej życiu. Biedne dziewczę! Jedno uściśnienie ręki, lekkie dotknięcie włosów Rastignaca, które musnęły ją po twarzy, słowo wymówione tak blisko, że poczuła gorące tchnienie mówiącego, uścisk drżącego ramienia, pocałunek złożony na jej szyi, oto i wszystkie zadatki uczucia, które, dzięki sąsiedztwu grubej Sylwii mogącej wejść lada chwila do salonu, stały się gorętsze, żywsze i bardziej ponętne od najpiękniejszych dowodów przywiązania, o których czytamy w sławnych romansach. Te drobne hołdy, jak je dawniej pięknie nazywano, były występkiem w oczach pobożnego dziewczęcia, które się co dwa tygodnie spowiadało. W tej jednej godzinie wylała się z jej duszy taka moc skarbów, że już w późniejszym życiu nie znalazłaby ich tyle, gdyby nawet, bogata i szczęśliwa, chciała się oddać komuś niepodzielnie.

– Sprawa załatwiona – rzekł Vautrin do Eugeniusza. – Nasi chłopcy już się poczubili. Wszystko odbyło się przyzwoicie. Wynikła sprzeczka. Gołąbek nasz obraził mego sokoła. A zatem do jutra w reducie de Clignancourt. Jutro o pół do dziewiątej panna Taillefer odziedziczy miłość i mienie swego ojca, w chwili gdy nie wiedząc o niczym będzie sobie maczała kromkę chleba w kawie. Czyż to nie śmieszne? Ten mały Taillefer umie dobrze obejść się ze szpadą, a zarozumiały jest jak prawdziwy gracz: ale z tym wszystkim przeciwnik upuści mu krwi za pomocą pewnego cięcia mojego pomysłu, które na tym polega, żeby zręcznie podnieść szpadę i pchnąć w samo czoło. Nauczę pana tego pchnięcia, które może być niezmiernie przydatne.

Rastignac słuchał go osłupiały, niezdolny słowa wymówić. W tej chwili ojciec Goriot, Bianchon i kilku innych stołowników weszło do sali.

– Otoś pan wreszcie taki, jakim cię widzieć pragnąłem – mówił Vautrin do Eugeniusza. – Świadomy jesteś tego, co robisz. Dobrze, młode moje orlę! Będziesz rządził ludźmi; jesteś silny, barczysty, obrośnięty; zasługujesz na mój szacunek.

Chciał ująć go za rękę; Rastignac cofnął żywo dłoń swoje i zbladłszy nagle, upadł na krzesło; wydało mu się w tej chwili, że widzi kałużę krwi przed sobą.

– Ach! Jeszcze nie opadły z nas wszystkie poplamione pieluszki cnoty – rzekł Vautrin z cicha. – Papa d'Oliban ma trzy miliony, znam ja jego fortunę. Posag uczyni cię nawet we własnych oczach białym, jak szata panny młodej.

Rastignac już się nie wahał. Postanowił uprzedzić wieczorem panów Taillefer ojca i syna. Vautrin oddalił się, a w tejże chwili Goriot szepnął studentowi do ucha:

– Smutny jesteś, moje dziecię! Ale ja cię rozweselę. Pójdź ze mną!

Mówiąc to stary fabrykant zapalał swój stoczek koło jednej z lamp. Eugeniusz poszedł za nim, przejęty ciekawością.

– Wejdźmy do pana – rzekł stary, który wziął od Sylwii klucz studenta. – Myślałeś pan rano, że ona cię nie kocha, co? – począł po chwili. – Odprawiła cię przemocą i wyszedłeś od niej zagniewany, zrozpaczony. Niewiniątko! Ona czekała na mnie. Pojmujesz pan? Mieliśmy pójść razem zająć się ostatecznym przygotowaniem mieszkanka, do którego pan się przeprowadzisz za trzy dni. Tylko nie wydaj mnie, proszę. Ona chce, żeby to była niespodzianka, ale ja nie mogę dłużej dochować tajemnicy. Będziesz pan mieszkał po książęcemu na ulicy d'Artois, o dwa kroki od ulicy Saint-Lazare. Wybieraliśmy meble jak dla panny młodej. Od miesiąca zrobiliśmy wiele rzeczy w tajemnicy przed panem. Adwokat mój wziął się już do dzieła; Delfina będzie miała trzydzieści sześć tysięcy franków rocznie, jako procent od swego posagu.

Eugeniusz milczący przechadzał się z założonymi rękoma po biednej swej izdebce, w której nieład panował. Ojciec Goriot dobrał chwilę, w której student zwrócony był do niego plecami i położył na kominku czerwone safianowe pudełko, na którym wyzłocony był herb Rastignaca.

– Drogie moje dziecię – mówił biedny starowina – nie wyobrazisz sobie, com się ja przy tym wszystkim napracował. Bo to widzisz, egoizm mną powodował, twoje przenosiny dotyczą mnie osobiście. Będę cię o coś prosił, nie odmówisz mi, wszak prawda?

– Czegóż pan żądasz?

– Do twego mieszkania należy pokoik położony wyżej, na piątym piętrze. Ja w nim zamieszkam, nieprawdaż? Starzeję się już; zdaje mi się, żem zanadto oddalony od mych córek. Nie będę ci w niczym przeszkadzał. Będę sobie siedział spokojnie. Co wieczór przyjdziesz pomówić ze mną o niej; powiedz, wszak ci to nie sprawi przykrości? Gdy będziesz powracał do domu, ja posłyszę twe kroki i pomyślę sobie, leżąc w łóżku: „On widział moją Delfinkę, był z nią na balu, ona mu szczęście zawdzięcza. Gdybym był chory, to bym znajdował balsam na swe cierpienia słuchając, jak ty powracasz do domu, jak przechadzasz się po swoim mieszkaniu. W twej obecności będę czuł jakby obecność mej córki. Dosyć mi będzie zrobić dwa kroki, żeby się znaleźć na Polach Elizejskich, gdzie one dni całe spędzają, i będę mógł ciągle je widzieć; a teraz często się zdarza, że już za późno przychodzę. A przy tym, może i ona przyjdzie do ciebie! Ja posłyszę jej głos, zobaczę ją, gdy owinięta w watowy szlafroczek, będzie się przechadzała zręcznie jak koteczka. Od miesiąca widzę ją znów wesołą i strojną, jak za dawnych panieńskich czasów. Dusza jej odzyskuje zdrowie, a ty jesteś tego szczęścia przyczyną. O! Nie ma tego, czego bym ja dla ciebie nie zrobił. Przed chwilą powiedziała mi wracając do domu: „Tatku, ja jestem bardzo szczęśliwa”. Zimno mi się robi, gdy córki mówią do mnie ceremonialnie: mój ojcze, lecz gdy nazwą mnie tatkiem, to zdaje mi się, że widzę je znowu małymi dzieweczkami i wszystkie wspomnienia budzą się w mym sercu. Czuję wówczas lepiej, że jestem ich ojcem i zdaje mi się, że one do nikogo jeszcze nie należą.

Stary ocierał oczy zapłakane.

– Tak dawno już nie słyszałem tego wyrazu, tak dawno ona nie chodziła wsparta na mym ramieniu. O, tak! Pewnie już ze sześć lat nie chodziłem obok żadnej z mych córek. Jak to choć ocierać się o jej suknię, stosować się do jej kroku, jej ciepłem się rozgrzewać! Jednym słowem, jam dziś wszędzie towarzyszył Delfinie. Wchodziłem z nią do wszystkich sklepów i odprowadziłem ją do domu. O, pozwól mi pozostać przy sobie! Czasem będziesz potrzebował jakiej usługi, to ja będę na zawołanie. O! Gdyby ten bałwan Alzatczyk umarł, gdyby podagra jego miała rozum i przeszła mu do żołądka, toż dopiero córka moja byłaby szczęśliwa! Ty byłbyś mym zięciem, zostałbyś otwarcie jej mężem. Ona biedna tak mało zaznała rozkoszy tego świata, że ja jej wszystko przebaczam. Pan Bóg musi być po stronie ojców, którzy kochają gorąco.

– Jak ona cię kocha! – rzekł podnosząc głowę po chwilowym milczeniu. – W drodze ciągle mówiła o tobie: „Jaki on ładny! nieprawdaż, ojcze? A jakie dobre ma serce! Czy on często mówi o mnie?” Ba, można by całe tomy zapisać tym, co ona mówiła o tobie, idąc z ulicy d'Artois, aż do pasażu des Panoramas! W końcu wylała całe swe serce przede mną. Dzisiejszego poranku zapomniałem o starości, zdawało mi się, żem lekki jak piórko. Powiedziałem jej, żeś mi oddał owe tysiąc franków. O, pieszczotka droga! Do łez była wzruszona tym postępkiem! – Ale cóż to masz na kominku? – zagadnął wreszcie ojciec Goriot, który umierał z niecierpliwości, widząc, że Rastignac nie myśli ruszyć się z miejsca.

Student odurzony patrzył bezmyślnie na sąsiada. Pojedynek, zapowiedziany na jutro przez Vautrina, stanowił tak rażącą sprzeczność ze spełnieniem najdroższych jego nadziei, że zaczynał prawie wierzyć, iż jest pod wrażeniem snu strasznego. Zbliżył się do kominka, a spostrzegłszy pudełeczko kwadratowe, wziął je w ręce i otworzył. Wewnątrz znajdował się zegarek Bregueta przykryty ćwiartką papieru, na której były słowa:

„Chcę, żebyś pan myślał o mnie w każdej chwili, – ponieważ

Delfina.”

Ostatni ten wyraz miał zapewne przypomnieć jakąś scenę, która zaszła między nimi. Eugeniusz uczuł się wzruszony. Wewnętrzną stronę złotej koperty pokrywał emaliowany herb Rastignaców. Od dawna już marzył o takim cacku. Łańcuszek, kluczyk, kształt i deseń, wszystko niezmiernie mu się podobało. Ojciec Goriot był rozpromieniony. Obiecał zapewne córce, że opowie jej wszystkie szczegóły wrażenia, jakiego Eugeniusz dozna na widok jej daru, bo podzielał całym sercem młodzieńcze wzruszenie i wydawał się nie mniej zadowolony od Rastignaca, którego kochał już i za córkę, i za siebie samego.

– Pójdź do niej wieczorem, ona czekać cię będzie. Ten bałwan Alzatczyk ma być na wieczerzy u swojej tancerki. Aha! Zgłupiał jegomość, gdy adwokat mój wypowiedział mu całą prawdę bez ogródek. On twierdzi, że ubóstwia mą córkę! Niech no spróbuje dotknąć się do niej, to go zabiję. Na samą myśl, że moja Delfina… – westchnął – byłbym zdolny zbrodnię popełnić; nie byłoby to nawet mężobójstwem zabić tę istotę, co ma głowę wołu, a kadłub wieprza. Zabierzesz mnie z sobą, nieprawdaż?

– Dobrze, kochany ojcze Goriot, wiesz przecie, że cię kocham.

– O, ja widzę dobrze, że ty się mnie nie wstydzisz! Pozwól, niechże cię uściskam.

I pochwycił go w ramiona.

– Przyrzecz mi, że ją uczynisz szczęśliwą! Pójdziesz dziś do niej, nieprawdaż?

– O, tak! Muszę wyjść dla ważnych spraw, których odłożyć niepodobna.

– Może bym mógł w czym dopomóc?

– A, w rzeczy samej! Ja pójdę do pani de Nucingen, a pan idź do pana Taillefer ojca i poproś go, by mi udzielił wieczorem godzinę posłuchania w sprawie niezmiernej wagi.

– Czyżby to była prawda, młodzieńcze? – zapytał ojciec Goriot, mieniąc się na twarzy; – miałżebyś starać się o jego córkę, jak twierdzą ci głupcy z dołu? Niech cię Bóg strzeże! Nie próbowałeś ręki Goriota. A gdybyś nas oszukiwał, toby się ta sprawa pięścią zakończyła. Och! To być nie może!

– Przysięgam panu, że jedną tylko kobietę kocham na świecie – rzekł student – przekonałem się o tym dopiero przed chwilą.

– Ach! Co za szczęście! – zawołał ojciec Goriot.

– Ale – począł znów student – syn Taillefer'a ma się bić jutro, a ja słyszałem, że go mają zabić.

– Cóż to ciebie obchodzi? – rzekł Goriot.

– Ależ trzeba go uprzedzić, żeby nie pozwolił synowi… – zawołał Eugeniusz.

W tej chwili mowę jego przerwał głos Vautrina, który zaśpiewał tuż koło drzwi:

 
O Ryszardzie, królu mój!
Cały świat opuszcza cię…
Brum! brum! brum! brum! brum!
 
 
Długo błądziłem po szerokim świecie,
I teraz jeszcze aż…
Tra, la, la, la, la…
 

– Proszę panów – zawołał Krzysztof – zupa podana, wszyscy już siedli do stołu.

– Słuchaj – rzekł Vautrin – pójdź przynieś ode mnie butelkę Bordeaux.

– Jakże ci się zegarek podoba? – mówił Goriot. – Dobry ma gust, prawda?

Vautrin, ojciec Goriot i Rastignac zeszli razem i musieli, wskutek opóźnienia, zasiąść rzędem obok siebie. Podczas obiadu Eugeniusz okazywał wielką oziębłość Vautrinowi. Człowiek ten, uznany już przez panią Vauquer za najmilszego na całym świecie, rozwijał dzisiaj niezwykły zasób dowcipu. Strzelał wciąż świetnymi słówkami i rozruszał wszystkich współbiesiadników. Eugeniusza zdumiewała ta krew zimna, ta niezachwiana pewność siebie.

– Którą nogą wstałeś pan dzisiaj z łóżka? – zapytała go pani Vauquer. – Jesteś wesół, jak zięba.

– Jam zawsze wesół, gdy robię dobre interesy.

– Interesy? – zagadnął Eugeniusz.

– A no, tak! dostawiłem transport towarów, za co dostanę dobre porękawiczne. – Panno Michonneau – zawołał, widząc, że stara panna przygląda mu się z uwagą – czy w mej twarzy jest jaki rys, co się pani me podoba, że spoglądasz pani na mnie takim amerykańskim okiem. Proszę powiedzieć! Ja się odmienię, byle tylko przypodobać się pani.

– A co na to powie Poiret? Cóż, nie będziemy się gniewali? – dodał, mrugając na starego urzędnika.

– Słowo daję, pan powinien byś pozować na Herkulesa-Trefnisia! – rzekł malarz do Vautrina.

– Czemu nie? zgoda, jeżeli panna Michonneau zechce pozować na Wenerę z Pere-Lachaise – odparł Vautrin.

– A Poiret? – zagadnął Bianchon.

– O, Poiret będzie pozował na Poireta. To będzie bóg ogrodów! – zawołał Vautrin. – On pochodzi od gruszki…

– Miękkiej! – podchwycił Bianchon. – W takim razie pan będziesz pomiędzy gruszką a serem.

– Wszystko to są brednie – rzekła pani Vauquer. – Ot, wolałbyś pan potraktować nas winem Bordeaux, bo widzę właśnie butelkę, która wysadza swą główkę. Wino będzie nas utrzymywało w dobrym humorze, a przy tym to tak zdrowo na żołondek.

– Panowie – rzekł Vautrin – prezes przywołuje nas do porządku. Pani Couture i panna Wiktoryna nie zgorszą się waszymi swobodnymi żarcikami; ale umiejcież uszanować niewinność ojca Goriot. Proponuję państwu buteleczkoramę wina Bordeaux, któremu imię Lafitte dodaje jeszcze więcej sławy (mówię to bez żadnej aluzji politycznej). – Słuchaj, Chińczyku! – zawołał zwracając się do Krzysztofa, który nie ruszył się z miejsca. – Pójdźże, Krzysztofie! Cóż to, nie słyszałeś swego imienia? Chińczyku, sprowadź trunki!

– Proszę – powiedział Krzysztof, podając mu butelkę.

Vautrin napełnił szklankę Eugeniusza i ojca Goriot, a sobie nalał z wolna kilka kropel i zaczął je kosztować, podczas gdy obaj sąsiedzi wychylali swe szklanki. Skosztowawszy, skrzywił się nagle.

– Tam do licha! wino trąci korkiem. Weź to dla siebie, Krzysztofie, a dla nas pójdź przynieś więcej; znajdziesz tam na prawo, wiesz? Jest nas osób szesnaście, sprowadź więc osiem butelek.

– Skoro pan tak się wysadzasz, to i ja płacę sto kasztanów – rzekł malarz.

Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
01 iyul 2020
Hajm:
330 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Ushbu kitob bilan o'qiladi