Kitobni o'qish: «Orso»
Ostatnie dni jesieni są dla Anaheim, miasteczka położonego w południowej Kalifornii, dniami zabaw i uroczystości. Kończy się naówczas winobranie, całe więc miasto roi się tłumami ludności robotniczej. Nic bardziej malowniczego nad widok, jaki przedstawia ta ludność złożona w mniejszej części z Meksykanów, głównie zaś z Indian Cahuilla, którzy dla zarobku przybywają aż z dzikich gór San Bernardino, leżących w głębi kraju. Jak jedni, tak i drudzy roztasowują się na ulicach i placach do sprzedania, czyli tak zwanych lotach, na których sypiają pod namiotami albo wprost pod gołym niebem, wiecznie w tej porze roku pogodnym. Śliczne to miasto, otoczone kępami eukaliptów1, rycynusów i drzew pieprzowych, wre jakby jarmarkiem gwarnym i hałaśliwym, a stanowiącym dziwne przeciwieństwo z głęboką i poważną ciszą pustyni porosłej kaktusami, która zaczyna się zaraz za polami winogradu2. Wieczorem, gdy słońce kryje promienny swój krąg w toniach oceanu, a na różowym niebie widać również różowo oświecone klucze dzikich gęsi, kaczek, pelikanów, mew i żurawi, ciągnących tysiącami z gór ku oceanowi, w mieście zapalają się ogniska i rozpoczyna się zabawa. Minstrelowie3 murzyńscy klekocą w kastaniety4, przy każdym ognisku słychać odgłosy bębnów i mrukliwe tony „bandża5”; Meksykanie tańczą na rozciągniętych ponszach6 ulubione swe bolero7; Indianie wtórują im, trzymając w rękach długie białe laski „kiotte” lub rzucając okrzyki „Eviva8!”; ogniska, sycone czerwonym drzewem, huczą i strzelają iskrami, a przy krwawych ich blaskach widać skaczące postacie, dokoła zaś – miejscowych osadników pod rękę z pięknymi żonami i córkami, przypatrujących się zabawie.
Dzień jednak, w którym ostatnie grono zostaje wytłoczone indyjskimi9 nogami, jest jeszcze uroczystszy, zjeżdża albowiem wówczas z Los Angeles wędrowny cyrk pana Hirscha, Niemca, a zarazem właściciela menażerii złożonej z małp, kuguarów10, lwów afrykańskich, jednego słonia i kilkunastu zdziecinniałych ze starości papug: the Greatest Attraction of the World11! Jakoż Cahuillowie oddają ostatnie pezos12, których nie zdołali przepić, aby tylko widzieć nie tyle dzikie zwierzęta, bo tych w San Bernardino nie brak, ile artystki, atletów, klownów i wszystkie cuda cyrkowe, które wydają im się co najmniej „wielką medycyną”, to jest czarodziejstwem, możebnym do spełnienia tylko z pomocą sił nadprzyrodzonych.
Ściągnąłby jednak na siebie słuszny, a Bóg widzi, niebezpieczny gniew pana Hirscha, kto by myślał, że cyrk jego jest przynętą tylko dla Indian, Chińczyków lub Murzynów. Przeciwnie: przybycie cyrku pociąga za sobą zjazd nie tylko okolicznych osadników, ale nawet mieszkańców sąsiednich mniejszych miast: Westminster, Orange i Los Nietos. Ulica Pomarańcz bywa wówczas tak zapchana wozami i powozikami najrozmaitszych kształtów, że niepodobna się przecisnąć. Cały wielki świat „setlerski13” staje jak jeden mąż. Młode, zgrabniutkie miss14 z jasnymi grzywkami na oczach, powożąc z kozłów, rozjeżdżają z wdziękiem ludzi po ulicach, szczebioczą i szczerzą ząbki; hiszpańskie senioritas15 z Los Nietos rzucają długie, powłóczyste spojrzenia spod tiulowych zasłon; zamężne damy z okolicy, ubrane według ostatniej mody, z dumą wspierają się na ramionach ogorzałych farmerów, którym za cały strój służą obdarte kapelusze, rypsowe pantalony16 i flanelowe koszule, zaścięgnięte17 w braku krawatów na hetkę i pętelkę.
Wszystko to wita się, nawołuje, ogląda bacznym okiem stroje, o ile są very fashionable18; i obgaduje po trochu.
Wśród powozików, zasypanych kwiatami i wyglądających jak wielkie bukiety, harcują na mustangach młodzi ludzie i przechylając się z wysokich kulbak19 meksykańskich, zaglądają ukradkiem pod kapelusze dziewicze. Półdzikie konie, przerażone hukiem i gwarem, toczą krwawymi oczyma, wspinają się i kwiczą, ale dzielni jeźdźcy nie zdają się nawet zwracać na to uwagi.
Wszyscy rozmawiają o the greatest attraction, czyli o szczegółach przedstawienia wieczornego, które świetnością ma przejść wszystko, co dotąd widziano. Istotnie, olbrzymie afisze donoszą o cudach prawdziwych. Sam dyrektor Hirsch, „artysta na bacie”, ma dać koncert z najsroższym ze znanych dotąd lwem afrykańskim. Lew rzuca się wedle programu na dyrektora, któremu za całą obronę służy tylko bat. Ale zwykłe to narzędzie zmieni się w cudownych rękach (zawsze według programu) na ognisty miecz i tarczę. Koniec owego bata ma kąsać jak grzechotnik, migotać jak błyskawica, strzelać jak piorun i trzymać w ciągłym oddaleniu potwora, który na próżno miota się i chce rzucić na artystę. Nie na tym jednak koniec: szesnastoletni Orso, „Herkules amerykański”, zrodzony z ojca białego, a matki Indianki, ma dźwigać na sobie sześciu ludzi, po trzech na każdym ramieniu; prócz tego dyrekcja ofiaruje sto dolarów każdemu człowiekowi, „bez względu na kolor skóry”, który by małoletniego atletę zmógł w ręcznej walce. Głuche wieści chodzą po Anaheim, że z gór San Bernardino przybył umyślnie dla próbowania się z Orsem Grizzly-Killer (zabijacz niedźwiedzi), sławny z nieustraszoności i siły wnicznik20, który jak Kalifornia Kalifornią, pierwszy z ludzi ośmielił się uderzać na szarego niedźwiedzia z toporem i nożem.
Prawdopodobne zwycięstwo „zabijacza niedźwiedzi” nad szesnastoletnim atletą cyrkowym podnieca do najwyższego stopnia umysły wszystkich męskich mieszkańców Anaheimu; jeśli bowiem Orso, który dotychczas wszędzie między Atlantykiem a Pacyfikiem rzucał na ziemię najsilniejszych Yankee, zostanie teraz zwyciężony, nieśmiertelna chwała okryje całą Kalifornię. Umysły kobiece niemniej podnieca znów następny numer programu: oto tenże sam potężny Orso będzie nosił na trzydziestostopowym maszcie małą Jenny, „cud świata”, o której afisz mówi, że jest najpiękniejszą dziewczyną, jaka żyła na ziemi „za ery chrześcijańskiej”. Dyrektor, mimo iż Jenny liczy dopiero lat trzynaście, ofiaruje również sto dolarów każdej dziewicy21, „bez względu na kolor skóry”, która by ośmieliła się stanąć w zawód pod względem piękności z „aniołem powietrznym”. Miss, misski i misseczki z Anaheimu i okolic krzywią się w pogardliwy sposób, czytając ten punkt programu, i utrzymują, że nie byłoby to lady like22 stawać do takiego współzawodnictwa. Swoją drogą, każda z nich wolałaby oddać nawet swoje krzesło na biegunach, niż nie być na wieczornym przedstawieniu i nie zobaczyć tej dziecinnej rywalki, w której piękność zresztą w porównaniu na przykład z siostrami Bimpa żadna nie wierzy. Dwie siostry Bimpa, starsza Refugio i młodsza Mercedes, siedząc niedbale w ślicznym buggy23, czytają właśnie afisz. Na cudnych twarzach ich nie znać najmniejszego wzruszenia, choć czują, że oczy Anaheimu zwracają się na nie w tej chwili jakby z prośbą, by ratowały honor całego hrabstwa, i zarazem z patriotyczną dumą, ugruntowaną na przekonaniu, że nad te dwa kwiaty kalifornijskie nie masz piękniejszych we wszystkich górach i kanionach24 świata tego. Och! bo też śliczne są siostry Refugio i Mercedes! W żyłach ich nie na próżno płynie czysta krew kastylska, o czym matka ich mówi co chwila, wyrażając za jedną drogą wysoką swą pogardę tak dla wszelkiego rodzaju kolorowych, jak i dla ludzi posiadających jasne włosy, to jest dla Yankee.
Ciała dwóch sióstr są wysmukłe, lekkie, a pełne w ruchach jakichś tajemnic, niby ociężałe, a takie rozkoszne, że gdy kto z młodzieży25 zbliża się do nich, serce mu miota się w piersi od niewyznanej i nieświadomej siebie żądzy. Od donny26 Refugio i Mercedes bije czar, jak woń bije od magnolii i kielichowców27. Twarze ich delikatne, płeć28 przezroczysta, choć zarumieniona lekką różowością, jakby odblaskiem jutrzenki; oczy powłóczyste i czarne, słodkie, a w spojrzeniu niewinne i tkliwe. Obwinięte w skręty muślinowych rebozos29 w buggy zarzuconym kwiatami, siedzą oto przeczyste, spokojne i tak piękne, że same nawet zdają się nie wiedzieć o swej piękności. Anaheim patrzy na nie, pożera je oczyma, szczyci się nimi i kocha się w nich. Jakaż więc musi być ta Jenny, jeśli i tu chce odnieść zwycięstwo? „Saturday Weekly Review”30 pisał wprawdzie, że gdy mała Jenny wedrze się na szczyt masztu, wspartego na potężnym ramieniu Orsa, gdy na szczycie drąga zawieszona nad ziemią, narażona na śmierć, pocznie rozkładać rączki i migotać jak motyl, w cyrku robi się cicho i nie tylko oczy, ale i serca śledzą ze drżeniem każdy ruch cudnego dziecka. „Kto ją raz widział na maszcie lub na koniu – kończy «Saturday Review» – ten jej nie zapomni nigdy, bo największy malarz na ziemi, nawet mister Harvey z San Francisco, który malował Palace Hotel, nie umiałby wymalować nic podobnego”.