Kitobni o'qish: «Kaśka Kariatyda»
Przedmowa
„Pisz, coś widział —
Poczciwość prawdy się nie lęka”,
Ignacy Krasicki
W tych kilku słowach cała moja obrona. „Poczciwość prawdy się nie lęka!” Jak wielka to myśl, jaka niezwalczona! Dlatego stawię ją jako straż przednią, niech ona wita każdego, kto roztworzy tę książkę. Poczciwość prawdy się nie lęka, więc śmiało, Czytelniku lub Czytelniczko, podajcie mi rękę i zajrzyjmy wspólnie do tych nędz wielkich, do tych nieszczęść kończących się zbrodnią, do tego kału – według wyrażeń naszych dobrych znajomych… Nie bój się, kobieto, czytaj śmiało te karty, kał nie dotknie twej białej szaty, bo tylko brud lgnie do brudu, a chorzy boją się ran swoich.
Niedola takich jak Kaśka istot, ich stopniowy upadek, na koniec śmierć – toć nie kał, nie brud, lecz prawda tak wielka, że jak promień słońca przedziera się przez tajemniczą zasłonę, jaką by fałszywi poczciwcy osłonić ją chcieli.
Tuż obok Ciebie może jest taka Kaśka, walcząca z pokusami świata, ciemna, nieświadoma, pełna najlepszych chęci, ale i najgorszych, wrodzonych już instynktów. Ta istota cierpi, walczy, wyciąga nieraz ramiona, szukając bezwiednie punktu moralnego oparcia, i nigdzie nie znajduje podpory i rady, żaden głos ją nie pokieruje, nikt nie zapyta, co jej dolega. Czyż od chlebodawczyni swej ma prawo żądać tylko łyżki strawy i regularnej zapłaty? Czyż po zgotowaniu rosołu i uprasowaniu bielizny taka Kaśka przestaje istnieć dla swej pani? Wszak to kobieta, kobieta taka sama, jak i Ty, piękna Czytelniczko, ale ileż od Ciebie nieszczęśliwsza! Sponiewierana, rzucona na bezdroże, bezustannie pracująca jak wół w jarzmie, upada wreszcie, nie umiejąc zaczerpnąć w sobie samej siły do odparcia pokusy. I gdyby na tym był koniec! Ależ nie – upadek takiej kobiety ciągnie za sobą cały szereg nędz, a często i zbrodni. Wszak największy procent dzieciobójczyń dają służące. Jest to fakt stwierdzony. Dlatego to podjęłam tę niewdzięczną pracę. Wiele już musiałam przecierpieć od ludzi małej inteligencji i jeszcze mniejszego serca. Według nich jedynie chęć rozgłosu skłania mnie do pisania „Kasiek” i „Małaszek”. Dziwią się, że kobiety nie wahają się odsłonić najstraszniejszej nędzy innych kobiet i zawołać wielkim głosem: „Patrzcie! W ten sposób konają istoty, za którymi gonicie, odbierając im krasę, młodość, a dając im w zamian nędzę i cierpienie!”. O, zaprawdę! poczciwy prawdy się nie lęka. Ten, kto nie ma na sumieniu zgonu takiej „Kaśki”, śmiało przeczyta ją do końca. I te „studia położnicze”, jak nazwał moją powieść pewien brukowy świstek, może pozostawią w jego umyśle trwalsze wspomnienie niż stosy romansów bezcelowych, tworzonych w niezdrowej woni źle umeblowanych buduarów, które jako główny cel mają do wykazania, że kobiety owijają się w jedwabie i mają niezmiernie długie rzęsy, a mężczyźni – wyniosłe czoła i masy pustych frazesów w ustach. Dlatego to ludziom „poczciwym” polecam śmiało moją biedną Kaśkę. Czytajcie ją sercem, tak jak ja ją sercem pisałam. Niech was forma zbyt szczera nie trwoży. Wszakże to nasz Skarga powiedział: „prawda, jak uczciwa niewiasta, w lada sukni piękna jest i przyjemna; nieprawda jako nierządnica słowy się przybiera i muszcze1”. Niech Was także nie dziwi rodzaj sentymentalizmu wiejący chwilami z tych kartek. To „prawda” także, to życie, tak jak ono jest, z tym, co nam daje pięknego i nędznego, z poezją i prozą swoją. Ja biorę wszystko, co jest pod ręką, a skarby to nieprzebrane, tkane czarną i złotą przędzą. Nie naśladuję nikogo, choć mi i plagiaty zarzucono. Spisuję to, co zobaczę, to co mi w serce się wgryzie nędzą swoją lub ukołysze czarem prawdziwej poezji. Oryginalnością rozgłosu nie pragnę się dobić, bo smutny to rozgłos, gdy najlepszą myśl źli ludzie spaczą i brudną duszą szukając brudu, jedynie tylko formę widzą, o treść i cel nie pytając się nawet. Czyż ta osławiona Nana Zoli nie tłumaczy swego istnienia tym jednym krzykiem: „á Berlin!” kończącym cały ten tak zohydzony romans? Nanę usprawiedliwił upadek Francji, moją biedną Kaśkę niech uniewinnią trupy dzieci znajdywane prawie codziennie. Wiem, że w oczach tych ludzi, którzy zwykli wyszukiwać we wszystkim kału i bezwstydu, nawet trup dziecka zgładzonego przez własną matkę łaski nie znajdzie, – ale o zdanie takich jednostek, które lubią prawdę nakręcać do swych upodobań, które w Nanie, zamiast szczytniej przewodniej myśli francuskiego pisarza, widzą tylko nagie ciało i zakrywają przed nim obłudnie przygasłe od rozpusty oczy – o zdanie takich ludzi nie dbam wcale. Nie piszę dla nich, piszę dla „poczciwych”, bo ci się „prawdy nie zlękną”.
Gabriela Śnieżko-Zapolska
Dnia 18 lipca 1887 r. Warszawa
„I choćby z krzykiem rwał włosy na głowie,
Nikt się – co robi, jak żyje – nie spyta.
Choćby padł trupem, nikt słówka nie powie —
Wolny najmita!”
Maria Konopnicka
„Stajała przed bramu i buła piskate!…” – kończyła pani domu, spoglądając z niechęcią na książkę służbową.
– Nieszczególna rekomendacja – dodała po chwili, zamykając książeczkę, i usiadła na wyplatanym krześle, jedynym możliwym meblu z rozlicznych sprzętów przepełniających ciasną i ciemną kuchenkę.
Była to niska, młoda jeszcze kobieta, rozlana w swym niebieskim szlafroku, z głową zgniecioną, płaską, pokrytą włosami żółtymi. W ciemnej przestrzeni kuchennej jaśniały te włosy światłem matowym, łącząc się dość harmonijnie z żółtawą cerą twarzy i oczami barwy niepewnej. Uszy tłuste, leniwe, niezdrowe, obciągnięte ku szyi ciężarem czarnych lawowych kolczyków i usta wąskie, blade ukrywały równie blade dziąsła i świadczyły dostatecznie o niedokrewności tej masy ciała, rozrastającej się wśród wilgotnych ścian szczupłego mieszkania. Całe bezczynne życie żon urzędników płynęło leniwą falą pod tą skórą zżółkłą, przezroczystą i delikatną jak gaza jedwabna. Tylko usta zaciśnięte, prawie zsiniałe od wilgoci spadającej z murów, tylko ręce płaskie, o pełnych dłoniach i oczy niewielkie, ciężkimi przysłonione powiekami, miały jakieś drganie, zdradzały ukrytą namiętność pantery – właściwą kobietom anemicznym, których życie, wbrew higienicznym przepisom, upływa wśród atmosfery sąsiadującej z kuchnią sypialni.
– Nazywasz się?… – pytała dalej pani domu, a głos jej leniwy, tłusty, rozlewał się wśród cienia jak ona sama i drgał długo wśród fal powietrznych, przeciągając się bez końca.
Stojąca przy drzwiach dziewczyna podniosła głowę.
– Nazywam się Kaśka Olejarek – odpowiedziała lękliwie, a głowa jej opadła natychmiast na piersi.
– Masz rodziców? – ciągnęła dalej indagację2 pani domu.
Po twarzy Kaśki przemknęło coś na kształt smutku… Nie odpowiedziała wcale.
Woźny z kantoru, mały, niepokaźny człowiek, ubrany w szary surdut beżowy, uznał za stosowne wmieszać się do rozmowy.
– To jest sierota, proszę wielmożnej pani… Nie ma nikogo… Niedawno przyszła do miasta… Była tylko w jednym obowiązku u państwa Lewi…
– U Żydów! – przerwała pani, a usta jej wykrzywiły się z pogardą.
Nastała chwila milczenia. Woźny umilkł, przygnieciony antysemickim usposobieniem pani, a Kaśka nie dodała nic na swoje usprawiedliwienie, tylko jeszcze więcej pochyliła głowę.
W umyśle jej przesuwało się tysiące przykrych myśli. Odprawiona wczoraj nagle, prawie bez powodu, od Pinkusa Lewi, znalazła się na bruku; mając zaledwie dwa złote w kieszeni. Nocleg znalazła u swej przyjaciółki, Rózi, posługującej w mleczarni, ale nadużywać gościnności tej nie mogła.
Rózia żyła „na wiarę” z czeladnikiem krawieckim. Para ta miała tylko jedną izdebkę, a obecność mężczyzny żenowała Kaśkę. Budziły się w niej nieokreślone pragnienia, a dziwny przestrach ściskał jej serce… Nie! ona tam stanowczo więcej nocować nie mogła. Cóż pocznie, jeśli ta pani nie zechce przyjąć jej natychmiast? W tej chwili ciemna i smutna kuchenka przedstawiała się w oczach dziewczyny jak port bezpieczny i cichy, a brudny sufit zdawał się jej być pożądanym dachem, pod którym pragnęłaby złożyć swą głowę.
– Jesteś jeszcze bardzo młoda – rzekła pani, rozbierając wzrokiem sformowane kształty dziewczyny.
– Mam lat dwadzieścia – odpowiada Kaśka, a jej ręce spracowane i czerwone zaciskają się ruchem nerwowym pod fałdami szarej, zniszczonej chustki.
– Przysuń się bliżej, pragnę cię zobaczyć – mówi pani, podnosząc się z krzesła.
Kaśka stoi nieruchoma, z plecami przyciśniętymi do ściany.
Następuje interwencja woźnego.
– Idź, głupia, kiedy cię wielmożna pani woła.
Kaśka postępuje kilka kroków i staje na środku kuchni w wąskiej strudze światła, którą wlewa ukośne okienko wciśnięte w długą framugę.
Olbrzymia postać dziewczyny rysuje się w tej jasności, potęgując się jeszcze w porównaniu do innych, niknących w cieniu przedmiotów. Duża, silna głowa, złączona z kością pacierzową szerokim karkiem, pokryta ciemnym włosem i naprzód pochylona, ma w swym kształcie coś posągowego, pewne podobieństwo do tych starożytnych niewolnic, przeznaczonych do noszenia na głowie ciężkich, winem napełnionych amfor. Czoło niskie, gładkie, przecięte ciemnymi liniami brwi, nos prosty, nieruchomy, trochę w nozdrzach zgrubiały, usta świeże, zęby zdrowe, równe, podbródek okrągły – wszystko to rozjaśnione wielkimi, piwnymi źrenicami, tworzy całość miłą i pociągającą. Na tej kształtnej twarzy, sczerniałej od wichru i gorąca, widnieje dobroć nieograniczona, wiara w drugich i słodycz bezmierna. Olbrzymie, wypełnione ciałem ramiona, kształtne, choć zbyt silne zakreślenie gorsu, szerokie, ciężkie kończyny tworzą z tej dziewczyny typ zwierzęcia roboczego, przeznaczonego do dźwigania ciężarów i tak zwanej „grubej” domowej roboty. Jest to wspaniałe zdrowe ciało o pospolitych, śmiałych konturach, materiał na matkę licznego rodu, który odznaczałby się niewątpliwie nadzwyczajnym zdrowiem, wzrostem olbrzymim i siłą zwierzęcą. Mimo tej męskiej prawie wysokości i pleców rosłego mężczyzny, Kaśka jest kobietą w całym tego słowa znaczeniu. Zwykle zbyt silne, wybujałe kobiety zatracają w sobie powaby niewieście i obnoszą swe niekształtne formy mieszańców z niezgrabną śmiałością urlopowanych żołnierzy. U Kaśki, przeciwnie, cały wdzięk kobiecy pozostał pomimo nadzwyczajnego rozrośnięcia się kości, a ciało jędrne, młode, pełne świeżości dziewiczej, pokrywało szkielet i wypełniało go dokładnie. Jest to klasycznie zbudowana kobieta z gminu, gruba w pasie, na szerokich stopach – mimo to pełna wdzięku i łagodnej nieśmiałości. Głos wychodzący z tych szerokich piersi jest harmonijny, dźwięczny i cokolwiek drżący. Jest to raczej głos drobnej, szczupłej blondynki, zabłąkany w piersi tej wysokiej, tęgiej, ciemnookiej kobiety.
Pani domu przypatruje się z zadowoleniem olbrzymiej dziewczynie zasłaniającej plecami ćwierć kuchennej przestrzeni. Jakkolwiek świadectwo pana Pinkusa Lewi mówi wyraźnie, że „stajała przed bramu i buła piskate”, pani nie chce wierzyć „Żydom” i przyjmuje Kaśkę do służby. Taka tęga dziewka! Sama będzie nosić wodę, nie potrzeba więc płacić posługaczki… I skąpstwo polskiej gospodyni przemaga trwogę przed „piskowaniem” Kaśki. A zresztą czyż podobna, aby ta dziewczyna tak cicha, pokorna pomimo swych olbrzymich kształtów, pełna wdzięku łagodnego mogła mieć wadę zuchwalstwa?
I ku ogólnej radości obwieszcza pani monotonnym swym głosem, że przyjmuje Kaśkę do służby. Potem poucza nową sługę o froterowaniu podłogi, noszeniu wody i węgli, praniu, prasowaniu i wszystkich obowiązkach, jakie spaść mają na plecy dziewczyny.
Kaśka stoi nieruchoma, z okiem utkwionym w brudną podłogę kuchni. Wie tylko, że ma gdzie zasnąć i przenieść swój ubogi kuferek. Reszta ją nie obchodzi; praca jest zawsze pracą, czy tu, czy u Pinkusów Lewi. Nie rozumie nawet, po co ta pani mówi tyle… Przecież ona nie uchyla się od żadnego obowiązku!… Pani podaje jej zmięty papierek guldenowy i żąda w zamian tak zwanego fantu. Kaśka wyciąga spod chustki złożoną starannie wełnianą spódnicę koloru fioletowego, przybraną plisami ze zrudziałego welwetu. Pani bierze fant i upomina Kaśkę, aby się stawiła najdalej za godzinę do służby.
Kaśka przyrzeka, całuje pokornie rękę swej przyszłej chlebodawczyni i wychodzi wraz z woźnym z kuchenki. Wychodząc, uderza się czołem o niskie drzwi i stoi przez chwilę w ciemnej sionce, ściskając w ręku otrzymanego przed chwilą guldena. Przed nią majaczy drobna postać kantorowego, który po omacku stara się znaleźć poręcz od schodów. Znajduje ją wreszcie i woła na opóźniającą się dziewczynę. W gorącym zaduchu, pełnym kurzu i stęchlizny, wiją się kręcone schody, tak zwane „kuchenne”, popsute, otulone ścianą posmarowaną węglem i sczerniałą od dymiących lampek naftowych, którymi służące rozjaśniały wieczorem ciemną i wąską przestrzeń. Woźny, klnąc, nasuwa czapkę i rozpoczyna karkołomną wędrówkę, trzymając się mocno skrzypiącej poręczy. Kaśka idzie za nim szybko, otwierając oczy, pragnąc się w ten sposób przyzwyczaić do panującej w klatce schodowej ciemności. Słabe, na wpół spróchniałe deski, uginają się prawie pod olbrzymią stopą dziewczyny, spadającej ciężką masą w równych odstępach; schodzi na dół, nie licząc nawet pięter, uspokojona o swą przyszłość, pełna wiary i otuchy w miłosierdzie boskie. Pani wydała się jej uosobieniem piękna i dobroci po brzydkiej, wrzaskliwej pani Lewi, która kazała się „szanować” i przeglądała ustawicznie w miedzianych rądlach lub samowarze. I Kaśka na samą myśl lepszego słowa lub pochwały z ust tej ślicznej pani dostaje jakby zawrotu w głowie i ciśnienia w gardle. Schodząc na dół, myślała więc, jak będzie się starać, aby zasłużyć na tę pochwałę, jak będzie pracować całymi dniami i nocami… Nagle zaciskają się jej oczy pod wpływem żółtawego światła, które zajaśniało na zakręcie schodów. Nie jest to przecież już światło słoneczne, ale mdły płomień świecy łojowej, osadzonej w latarce i niesionej przez młodego mężczyznę ubranego w szarawą bluzę i długi fartuch płócienny.
Woźny, uszczęśliwiony z wypadku rozjaśniającego mu dalszą część klatki schodowej, spuszcza się czym prędzej na dół – na wąskim przejściu pozostaje sama Kaśka naprzeciw młodego mężczyzny niosącego w ręku latarkę. Ze zwykłą nieśmiałością przyciska się do ściany, pragnąc zostawić jak najszersze miejsce nadchodzącemu człowiekowi.
Pomimo jednak jej dobrych chęci, szerokie jej ramiona zabierają wiele miejsca i mężczyzna mimo woli zmuszony jest otrzeć się o nią, aby przejść dalej.
– Ihi, diabeł tu łazi? – pyta niezbyt uprzejmym tonem, podnosząc w górę latarkę.
– To ja, Kaśka – odpowiada dziewczyna, oblewając się rumieńcem.
On przecież nie rumieni się wcale, ale owszem, śmieje się, pokazując w tym uśmiechu dwa rzędy zdrowych, białych zębów, jest to stróż kamieniczny, młody, przystojny chłopak, śpieszący na strych, aby tam z rozkazu gospodarza, obejrzeć popsuty dach. Dach nie ucieknie, a dziewczyna jest wcale ponętna. Patrzy więc na nią, szczęśliwy z jej zawstydzenia, ciśnie ją do muru z wyrachowaniem pełnym nagle obudzonej namiętności. Ona, odurzona, pełna bezwiednej trwogi, ustępuje na próżno, starając się uwolnić od dotknięcia chłopaka, którego widok i obecność miesza ją niewypowiedzianie. Ta wielka, dwudziestoletnia dziewczyna, świadoma tajemnic życia, które zna tylko z opowiadania swych przyjaciółek lub przeczuć, ucieka zwykle przed podobnym sam na sam, które gorącym warem żyły jej zalewa. Ona pamięta o tym, że może pójść za mąż, więc pragnie dobrze się prowadzić. Dlatego z takim wysiłkiem chce wyrwać się z przypadkowego sąsiedztwa, bo obecność tego uśmiechniętego chłopca jest dla niej nad wyraz ciężka i przykra. On wszakże nie pozwala jej postąpić dalej, zagradza jej drogę.
– Co panna tu robi? Skąd panna wraca? Ja jestem stróż, muszę więc wiedzieć o wszystkim… Nie puszczę! Jak Boga kocham, nie puszczę…
Kaśka doznaje dziwnego ściśnienia w gardle. Ten młody, wesoły głos, rozlegający się czystą, dźwięczną gamą szczerego śmiechu, wzbija się w wąską, ciemną przestrzeń i spada na jej schyloną głowę odurzającą kaskadą. Z natury nieśmiała dziewczyna traci zupełnie przytomność wśród tej dusznej, gorącej atmosfery i z bezwładnością dziecięcą opiera się o ścianę.
Mężczyzna widzi jej przestrach i przybiera ton uspakajający.
– No! Czegóż bo się strachać? Ja panny nie ugryzę, ani do becyrku nie zaprowadzę. Pytam: skąd i po co? Należy odpowiadać.
Milczenie. Kaśka, coraz bardziej przyciskana do ściany, czuje gorący oddech młodego chłopaka i z przestrachem kryje głowę w ramiona. Ten gorący oddech robi na niej wrażenie oddechu rozjuszonego zwierza, dlatego z instynktem zachowawczym broni się przed nim, jak umie i może.
– Gdyby panna nie powiedziała, co się nazywa Kaśka, myślałbym, że panna niemowa, ale teraz myślę inakszej, i nie puszczę, jakem Jan Viebig, dopóki panna nie przemówi i nie da buziaka.
Mówiąc te słowa, stróż podnosi wyżej latarkę i oświeca twarz Kaśki, a korzystając z obezwładnienia dziewczyny, jedną ręką obejmuje jej kibić i przysuwa do siebie.
– No – mówi dalej – powie panna, co tu robi?
Kaśka usiłuje zebrać myśli. Czuje, że jeżeli nie odpowie na zadawane jej pytania, młody chłopak nie puści jej tak prędko, a jedynym jej dążeniem jest wyswobodzić się z tej sytuacji.
Jan Viebig z prawdziwą rozkoszą patrzy na zmieszanie dziewczyny.
Rosła kobieta, pełna życia i siły, drży w jego ręku jak najnędzniejsze stworzenie. Z rozkoszą prawdziwą przypatruje się jej szyi i bogatym liniom gorsu, bo jak żyje nie widział takiej dziewczyny. Mdłe światło łojowej świeczki nie może dokładnie oświecić tej wspaniałej postaci, ale Jan odgaduje instynktem i milknie zdziwiony na widok tej kobiety. Zwykłe jego konkiety3 były to dziewczęta krępe, płaskie, czerwone, prawie zawsze małego wzrostu i nie dawały mu dokładnego wyobrażenia o podobnej doskonałości. W tej chwili stoi przed kobietą według jego pojęcia doskonałą, tak pod względem form, jak i karnacji, choć w mdłym oświetleniu nie może dojrzeć dokładnie właściwego koloru jej włosów ani cery twarzy.
Porwany brutalną potęgą, chwyta jej spuszczoną głowę i zbliża swe wargi do ust dziewczyny.
Kaśka nie odpycha go wcale, bo czuje, że jej sił zabraknie, ale drżącym, cichym głosem prosi łagodnie.
– Proszę was, dajcie mi odejść! Proszę…
I tyle gorącej modlitwy drga w tym cichym szepcie, taka bezmierna trwoga bije z jej rozszerzonych źrenic, że Jan cofa się z wolna przed tą istotną niewinnością, która siłą nie umie, czy nie chce się bronić, a potężną osłonę znajduje tylko w serdecznej, szczerej prośbie kobiecej.
– Dajcie mi odejść.
Kaśka wyrzekła te słowa. Dodała jeszcze „proszę”, a ta cicha prośba była stokroć silniejsza od wszelkich gwałtownych walk, jakie nieraz staczały z nim inne kobiety z tej sfery, w której się obracał. Ta olbrzymia dziewczyna nie użyła pięści dla swej obrony, pomimo że pod względem siły mogła się z nim mierzyć. Ona zdała się na jego łaskę i prosi pokornie o litość nad jej słabością. Tym wdziękiem kobiecym, tą pokorą przed przewagą męską zwalczyła go bezwiednie i ukoiła wzburzone jego zmysły. Prosta, głupia, prawie zwierzęca natura uległa w milczeniu przed wyższością tej dziewczyny, różniącej się tak zewnętrznymi kształtami, jak i sposobem zachowania się od innych kobiet, które Jan w swoim życiu spotykał.
Zawstydzony prawie usuwa się na bok w milczeniu i tylko podniesioną w górę latarnią oświeca ciągle twarz dziewczyny, która drżącą ręką zapina rozerwany koło szyi kaftanik. Wśród tego żółtego pasma bijącego przez potłuczone szyby latarni spotykają się nagle ich oczy. Źrenice dziewczyny ciemne, łagodne, pełne łez, i oczy mężczyzny niebieskie, płonące od tłumionej namiętności. Przez chwilę obydwie pary oczu toną w sobie z dziwnym, nieokreślonym uporem i śmiałością ze strony dziewczyny. Nagle światło przygasa, migoce kilkakrotnie jak wzrok konającego i – świeczka gaśnie, Kaśka, Jan, ściany, schody, wszystko ginie w ciemności; ale dziewczyna teraz się nie lęka. Może być sto razy ciemniej, ona wie, że krzywdy nie dozna żadnej.
I otulając się w chustkę, prosi swym rzewnym słodkim głosem:
– Pomóżcie mi zejść, bo nic nie widzę, a schodów nie znam.
On, z uległością zbitego zwierzęcia, czyni zadość jej żądaniu i schodzi pierwszy, prowadząc ją z dziwną delikatnością.
Wśród ciemnych, wąskich ścian, pomiędzy którymi wiją się schody, słychać tylko odgłos ich ciężkich kroków i przyśpieszony oddech Jana. Gorący zaduch owiewa mu rozpaloną głowę i wpada do płuc. W dłoni swej czuje grubą, szeroką rękę dziewczyny, drżącą jeszcze nerwowo, a drganie to sprawia mu przykrość nieokreśloną. W tej chwili zdaje mu się, że ona jest bardzo drobnym, małym stworzeniem, które przeraził swą brutalną napaścią i które pragnąłby przeprosić za uczynioną przykrość. A ona idzie wolno, wsłuchując się w jego oddech, którego gorące uderzenia czuje jeszcze na swej rozpalonej twarzy. Postępuje jednak za nim uspokojona i pewna jego uczciwości.
Gdy nagle weszli do jasnej sieni, wśród której gorące promienie słoneczne rozpościerały się z całą brutalnością śródlecia, doznali oboje olśnienia. W ostrym blasku słonecznym Kaśka olbrzymiała jeszcze i stała przed nim w całej potężnej piękności rozwiniętej kobiety.
Wszystkie postanowienia Jana, powzięte wśród ciemności, co do uzyskania przebaczenia, pierzchły od razu na widok szerokich ramion i wspaniałych rozmiarów dziewczyny.
Tam, na górze, w wąskim schodowym przejściu zdawała mu się Kaśka drobnym, drżącym stworzeniem. Gdy ją sprowadzał na dół, nikła mu w ciemności; czuł jej szorstką rękę w swej dłoni i słyszał stąpanie. Tu, w blasku dziennym jaśnieje przed nim niezrównanym blaskiem urody, świeżości i pięknością kształtów. Pomimo nadzwyczajnej swej śmiałości i znanej odwagi do kobiet, czuje on się teraz wobec tej pięknej dziewczyny nieśmiały. Pragnie coś przemówić, aby choć częściowo naprawić swój błąd i dać jej lepsze o sobie wyobrażenie. Ona powróciła już zupełnie do swej równowagi moralnej, w oczach jej nie widać śladu gniewu, tylko jakiś żal migoce. Czuje ona, że gniewać się nie powinna. Młody chłopiec spotkał ją w ciemnym przejściu i próbował szczęścia. Nie jego to wina: gdyby inne dziewczęta nie upadały z taką łatwością, nie byłby przecież tak śmiały. Zresztą nie stało się nic złego.
I serdecznym, miłym swym głosem dziękuje mu za sprowadzenie z niewygodnych schodów i wskazanie drogi.
– Przyszłam frontowymi – odpowiada, patrząc zawsze w ziemię. – Pani zaprowadziła nas do kuchni, woźny poszedł pierwszy, a ja nie wiedziałam, gdzie jestem i co robię… Nie lubię ciemnicy.
Jan dorozumiewa się, że to służąca, zgodzona do państwa z trzeciego piętra.
– To panna będzie służyć u tych… z majstratu? – pyta, wykrzywiając się pogardliwie i odzyskując powoli rezon utracony.
– Zdaje się, że pan jest w majstracie – odpowiada Kaśka – zgodziłam się do wszystkiego.
Wyraz twarzy Jana stawał się coraz pogardliwszy4.
– Oj, to ci panna trafiła! Takie państwo…
Kaśka podniosła spuszczone powieki i utkwiła w mówiącego zdziwione oczy. Dla niej „państwo” było zawsze „państwem”, rodzajem półbogów, o których nie mówi się inaczej, jak tylko z uszanowaniem.
Gdyby nie „państwo”, umarłaby przecież z głodu; płacono jej, żywiono, pozwalano spać cztery godziny na dobę, a w Wielką Sobotę chodzić na boże groby. Swojej ciężkiej pracy nie liczyła wcale. Przecież musiała coś robić. Siedzieć z założonymi rękami mogły tylko panie, a zresztą nie pragnęła tego wcale. I w bezmiernym zdziwieniu patrzy na stojącego przed nią stróża, który z taką pyszną pogardą krzywi swe wydęte wargi, mówiąc: „Takie państwo! Takie państwo!”.
Nie przerywa wszakże i czeka dalszego wyjaśnienia, które otrzymuje niebawem w następującej formie:
– Widzi panna, jest państwo i państwo. Tu, na ten przykład, na pierwszym, mieszka pani hrabina ze synem… to jest państwo. A ci z majstratu, co panna do nich idzie, to nie państwo.
Kaśka uznaje za stosowne wtrącić:
– Przecież tak samo regularnie płacą.
Jan kiwa głową.
– Ta, niby. Ale się panna naharuje, zanim tych głupich pieniędzy się dokopie.
Kaśka macha ręką.
– Wszędzie trzeba pracować…
Teraz przyszła kolej na Jana, aby się zadziwił; próbuje więc wytłumaczyć Kaśce dokładniej różnicę między państwem a państwem.
– Ta, pewnie, że pracować trzeba, aleć już niech rozkazuje lajtnant a nie furwez, jak mówił nieboszczyk Szczepaniak. Szkoda, że panna nie znała Szczepaniaka, bo to był tęgi hułan. Otóż, widzi panna, ta hrabina, to lajtnant, a taka z majstratu, to furwez. Choć ja by tam wolał być panem i rozkazywać, taj do bramy dzwonić. U tych z majstratu bieda aż skrzypi. Ona skąpa, on złośnik. Już tego kwartału dwie zmienili, a bez co? Bez to, że to nie „państwo” – dodał, wracając uporczywie do swego założenia, jak koń w deptaku, wiecznie koło jednego punktu krążący.
Widocznie jednak oboje mieli coś wspólnego w swoim sposobie układania myśli, bo i Kaśka powtórzyła przed chwilą wygłoszoną filozoficzną sentencję:
– Wszędy trzeba pracować.
I z całą niedbałością silnego zwierzęcia wstrząsa potężnymi barkami, jakby z niecierpliwości i pożądania tej pracy, która ma spaść na nią równocześnie z przyjęciem nowych zobowiązań. Jan patrzy na nią z uwielbieniem.
– Panna silna, prawda? – zapytuje po chwili.
Za całą odpowiedź Kaśka uśmiecha się łagodnie, odsłaniając zdrowe i czyste zęby, oprawione w dziąsła różowe.
– To jeszcze dobrze – ciągnie Jan dalej – bo jakby panna była nie przymierzając chyrlawa, to by długo na tym trzecim piętrze nie pociągnęła. Trzeba cięgiem nosić wodę, bo ta… pani to się pluszcze i pluszcze przez końca, posadzkę gładzić, a na wosk skąpią. Oj! Puściłby ja ich w taniec choć raz na rok, to by popróbowali, jak to przyjemnie tak harować od świtu do nocki…
W błękitnych oczach Jana zaświeciła nagle niedobra iskra. Cała nienawiść dręczonego zwierzęcia, które nigdy nie może się wyspać, ozwała się w tym głosie, drżącym od dawno przebudzonej i nurtującej myśli.
Wszystkie noce zimowe, gdy bezlitosny głos dzwonka zrywał go z posłania i ledwo osłoniętemu kazał biec dla wpuszczania spóźnionych lokatorów, powracających często z nocnej hulanki; wszystkie te senne marzenia przerwane z całą gwałtownością ludzi pijanych lub złych z powodu bezsennie przepędzonej nocy; wszystkie te początki tak zwanych katzenjamerów karnawałowych, które musiał znosić z uległością tresowanego psa, wszystko to wybuchało w tych kilku słowach: – Oj, puściłbym ich w taniec!
A w tańcu tym przyjąłby udział przede wszystkim pewien fircyk odnajmujący pokój od pewnej starej panny, zajmującej całe drugie piętro, który prawie co noc powracał nad rankiem i wpadał w bramę z hałasem, wrzaskiem, a co najgłówniejsze, bez tradycjonalnej szóstki w ręku. I codziennie w szarawym świetle poranka spotykali się ci dwaj ludzie z jakąś dziwną, niewytłumaczoną nienawiścią w sercu. Elegant, mrucząc pod nosem jakąś piosenkę, przebiegał szybko przez bramę i nikł w głębi schodów, pozostawiając za sobą niewyraźny szum miejskiej rozpusty, niezastygły jeszcze w fałdach jego ubrania. Jan, zbudzony nagle, zziębnięty, pochmurny, rzucał za nim zawsze wzrokiem pełnym nienawiści.
Ten chłop, to zwierzę domowe, pozornie przyswojone, które w głębi swej natury zachowało całą siłę męską, pragnącą użycia i rwącą się jak koń stepowy poza zamkniętą bramę – gdzieś w dal, w tajemnicze wnętrze miasta, którego niezdrowy, odurzający powiew wpadł w ciężką atmosferę bramy razem z tym fircykiem, bladym od bezsenności i nocnej rozpusty. Fircyk nie cierpiał Jana za długie wyczekiwanie pod bramą, co zwłaszcza w zimie lub dżdżyste noce nie należało do nadzwyczajnych rozkoszy.
– Ach, kanalia! – mruczał przez zęby, zaciskając swój cienki paltocik i kryjąc ręce zziębnięte.
– Ach, kanalia! – mruczał stróż w swej izdebce, przecierając senne oczy – dzwoń, bestio, dzwoń; a bodaj ci tak zadzwoniło przy skonaniu!
Była to głucha, cicha walka dwóch zdrowych ciał w pełni młodości. Ze strony Jana przeważała zazdrość i chęć niszczenia swych sił w ten tajemniczy a nieznany mu sposób, który instynktem zgadywał; ze strony powracającego późno do domu eleganta – upokorzona duma i złość przeciw niememu świadkowi jego wad i słabości. Czasem piękny kawaler powracał na wpół pijany – wśród ciemności czuł wlepiony w siebie ponury wzrok stróża, co śledził jego skrzywioną postać i drwił z kroków niepewnych. Był to przymusowy powiernik, cichy i milczący pogardliwie, ale zawsze powiernik, co go przyjmował na progu bramy z przykrą surowością, liczył godziny jego nieobecności i prawie odgadywał, ile panicz przegrał w karty i zebrał pocałunków z ust istot oczekujących na zarobek w mdłym świetle latarni.
Ten to elegant miał, według zapatrywań Jana, pierwszy iść „w taniec”. Po nim cała rzesza drobnych lokatorów, których dzieci napełniały wrzaskami wąskie wnętrze dziedzińca; dalej ten z „majstratu”, taki hardy, opryskliwy, pełen źle strawionej żółci; stara panna z drugiego piętra, której psy zanieczyszczały schody; właścicielka norymberskiego sklepiku, garbata i sucha wdowa, i sługi pani hrabiny, głupie, bezczelne dziewczęta z gęsto przystrzyżonymi grzywkami nad wyblakłymi oczami, wygolony aktor zajmujący pokoik na dole, który wykrzykiwał dniami i nocami swoje role – słowem, cały ten dom brudny, źle utrzymany, pełen ludzi nędznie odżywianych, chudych, o profilach wydłużonych, których postacie znikały bez szmeru wśród ciemności zapadającej nocy jak widma wywołane ręką magika na brudnej, źle oświetlonej scenie.
Wyjątek stanowiła pobożna hrabina wraz ze swoim, również pobożnym, synem. Ci nie poszliby w ów „taniec” nie ze względu na ich klerykalne usposobienie, ale dlatego, że to było „państwo” odpowiadające na pozdrowienie Jana zawsze uprzejmym skinieniem głowy.
W naturze tego człowieka było coś z Ragabasa. Jedwabne słówko głaskało go więcej niż brzęk pieniędzy. Urzędnicy, sklepikarka, aktor, a nawet ów elegant z wiecznie głodnym żołądkiem przesuwali się koło niego ze złym humorem – przeciwnie pani hrabina, gdy po rannej kawie wracała z kościoła na bulion z grzankami, uśmiechała się do Jana słodko i mówiła z uprzejmością matrony chrześcijańskiej:
– Jak się masz, mój poczciwy Janie?
Okrągłe oczy Jana otwierały się szeroko, a twarz rozjaśniał wyraz nieokreślonej błogości. Było mu wtedy tak przyjemnie, jakby mu się coś dobrego prześlizgnęło po gardle.
Jakkolwiek Jan utworzył sobie swą własną religię, do kościoła nie chodził, a księży nie cierpiał, tolerował on przecież aksamitną książeczkę hrabiny i jej długi różaniec z ziarnek kokosowych.