Kitobni o'qish: «Bydlę»
Zaturkotało i na drodze od miasta wiodącej podniósł się tuman kurzu.
Niewielki koczyk1 zielony, ciągniony przez czwórkę w poręcz sprzężonych koni, stuknął silnie o belkę położoną na poprzek tuż przed chatą Hieronima i ku bramie dworskiej podążał.
Na koźle, w szaraczkowy surdut2 ubrany stangret i lokaj w długim czarnym anglezie3, zetknęli się gwałtownie ramionami, zaklęli i do równowagi wrócili.
Z koczyka tymczasem na obie strony, jak drogowskazy, sterczały dwa olbrzymie cybuchy, ciemne, z fajkami wypchanymi silnie tytoniem.
Pan hrabia i pani hrabina palili w milczeniu, rzucając w jasność liliową wołyńskiej przestrzeni całe kłęby białego dymu.
Pudełko z tytoniem stało na przednim siedzeniu.
Pani hrabina miała płaszczyk i twarz lśniącą od nadużycia gliceryny.
Pan hrabia miał prześliczne turkusowe oczy, wprawione w pożółkłą maskę zgryzionego wątrobiarza4.
Koczyk stanął przed bramą.
Lokaj zlazł powoli i za wrota pociągnął, pasące się obok stado gęsi uciekło z przerażającym wrzaskiem.
Koczyk próg bramy przestąpił, wstrząsając woźnicą, pudłem, panią hrabiną, panem hrabią i obydwoma cybuchami.
Gęsi, drąc się, leciały wśród masy traw, łopocząc skrzydłami, i hen, aż pod tajemnicze gąszcze ożyn5 się dostawszy, przypadły do ziemi, zdyszane i srodze zmęczone. Lecz już na ganku dworu powstał ruch i w kredensie Janek, czytający Resurrecturi6 w „Tygodniku Ilustrowanym”, otarł nos w znaczący sposób.
– Czort diabła niesie! – wyrzekł półgłosem.
Znad tapczanu surdut zdjął, poślinił welwetowy kołnierz, na którym łupież silnie przylgnął, surdut nadział i powłócząc nogami, na ganek podążył.
Już pani sędzina pędziła od strony garderoby, pokrzykując cienko:
– Z Hati! Hrabstwo z Hati!
I szybko odwróciła się do Janka, który melancholijnie spod spadającej hyry na swą panią spoglądał.
– A ty mi się nie upij, bo jak Boga kocham, tak już z tobą koniec zrobię! Słyszysz?
Janek brwi zmarszczył i za poły surduta obydwoma rękami się schwycił.
– Słyszę, jaśnie pani! – odparł.
Koczyk z głuchym szumem już przed ganek zajechał.
Sędzina wpadła we drzwi prowadzące do głębi dworku, a Janek, ze specjalnym gestem ze stopni ganku schodząc, drzwi wchodowe7 hrabstwu ukazywał.
– Państwo w domu? – zapytał hrabia.
– Jaśnie państwo są! – odpowiedział lokaj.
Cybuchy i tytoń na rękach lokaja wędrowały już w głąb domu.
– A uważaj, kanalio, abyś cybucha nie przetrącił! – dodał w formie uwagi hrabia.
Nie, to było ponad jego siły!
Musi pójść do karczmy.
Chodzi, chodzi naokoło stołu, pociąga obrus, karbuje sól w solniczce, ustawia garnuszeczki ze śmietanką. Na środku piramida z poziomek krwawi się plamą purpury wśród zielonych liści. Po obu stronach, na złoconych porcelanowych koszyczkach, rudym tonem znaczą się świeże obwarzanki, cukier miałki piętrzy się piramidką prawie skrzącą w promieniach zachodzącego słońca.
Poprzez okno na wpół otwarte płynie cała taka struga ognista, przecięta smukłością topoli, sterczących dokoła dworu.
Jeszcze bydło z pola nie wraca.
Nie słychać kołatek ani hukania pastuchów poza wodą, hen poza stawem.
Janek ręce po napoleońsku na piersiach złożył i stanął koło okna.
Włożył liliowy atłasowy krawat i włosy jasnoblond, w których srebrne nici się bielą, olejkiem zlał i z czoła odgarnął.
Czeka, aż kucharz kurczęta z przypadłej opodal dworu kuchenki do kredensu przyniesie.
Wtedy samowar, syczący w kredensie, do jadalni wniesie, na stoliku obok ustawi, otworzy drzwi do salonu i zaanonsuje niskim głosem:
– Podano do stołu!
Tymczasem przecież coś go we wnętrzu ssie jak wąż, a śliny w ustach pełno.
Janek wie dobrze, co to znaczy…
Czczo mu; do karczmy go ciągnie.
A jest ona tam po drugiej stronie stawu, ta karczma cała czarna mimo czerwonej jasności słońca.