Kitobni o'qish: «Chleb i woda»
Stali nad brzegiem i klęli.
– Znowu zabiera, znowu jucha zabiera. Ot, tyle zagrodzone było łońskiego1 roku na wiosnę. A teraz o jakie trzy sążnie podeszło spodem, że ani przystąp… A tu… o i tu zrysowana ziemia. Wciórności!! Żniwa nadchodzą, kłos twardy, żółci się już na dobre słoma… a ty teraz broń się przed złodziejem… ratuj…
Klęli i bili w brzeg grube, wierzbowe kloce.
Wielkie wybrane doły na pół zalane wodą czerniły się rzędem. Długie, śmigłe wikliny zwaliły się ścianą pochyłą… czekały schnąc i dumając o swym losie.
Bracia wielkimi babami drewnianymi walili po głowicach kloców wierzbowych. Każdy uderzył raz i stęknął… A kloc, obsunął się trochę wgłąb i chlupnął wodą.
Co chwila przerywali pracę… ocierali pot z czoła rękawami koszuli… to jednym, to drugim i klęli.
Wielka kiść żółkniejącego2 żyta zwisała smutnie z wysokiej szkarpy brzegu. Kłosy walały się w błocie rozrobionym stopami pracujących. Górą widniał dach chaty i kawał białej ściany…
– Dość tego! – powiedział starszy i cisnął babę o ziem3.
Młodszy nie rzekł nic, usiadł na skrawku ziemi pokrytym trawą i zwiesił głowę.
– Chodź jeść! – rzekł starszy.
– Idź sam! – odrzekł siedzący. – Zmordowałem się… przyjdę.
Został sam.
Wpatrzył się w nurt wartko płynący.
Na drugim brzegu połogo4 się ścielącym i zasutym5 żwirem i namułem, stały chaty.
Stały, a raczej siedziały na ziemi szeroko rozkraczone.
Ściany się dołem rozlazły, rozszerzyły, jakby puściły korzenie w grunt.
Przybudówkami, chlewkami, niby rozstawionymi dłońmi objąć się starały największą przestrzeń.
Zdawało się, iż mówią ziemi:
– Ha! Mojaś jest… nie puszczę, nie puszczę… mojaś jest!
A woda płynęła i zdawała się mówić do zadumanego chłopca:
– Ach! Nikt mnie nie rozumie… nikt mnie nie rozumie.
Zdumiał się.
I nagle zebrawszy śliny… chciał plunąć we wodę. Ale na czas wspomniał, że to niedobrze…
– A widzisz! – rzekła mu woda. – A widzisz! Nie pluj we wodę, nie bluźnij wodzie… nie bluźnij wodzie… szanuj wodę… szanuj… a lepiej jeszcze staraj się zrozumieć, kto ja jestem… ja WODA.
– Ty jesteś złodziej! – powiedział.
I zdumiał się sam dźwiękiem swego głosu i tym, że mówi do wody jak do żywej istoty.
– Nieprawda… nieprawda… mówisz jak cię nauczyła ta stara chałupa rozkraczona… jak cię nauczyła wieś… jak cię nauczył rozum ludzki… To wszystko nieprawda!
Tak mówiła woda z szumem.
– Mówię, jak naucza rozum… ba, a jakże mam mówić?
– A wiesz, kto tego rozumu nauczył ludzi i tę chatę, i wieś całą… Wiesz, kto nauczył ich tego rozumu?
– Nie… nie wiem… – odparł. I już się nie dziwił, że mówi do wody jak do żywej istoty.
– Nauczył ich tego mój brat, CHLEB.
– Twój brat?
– Mój brat, który żyć beze mnie nie może… jak i ja nie mogę… z tęsknoty, kiedy go nie ma koło mnie.
Rozległo się wołanie od strony chaty:
– Jasieeek! Jaaasiek!
– Słyszysz! – powiedziała woda do Jaśka – Mój brat, CHLEB woła cię… idźże, idź…
Zerwał się żwawo. Oprzytomniał. Przetarł dłonią czoło.
– A tom się zdrzemnął… – mruknął i poszedł ku chacie, nie spojrzawszy już na wartki nurt z szumem płynący.
Długo nie było nikogo na brzegu. Panowała cisza południowa. Słońce stało w samym niemal zenicie i piekło, słoma zżółkła, szypułki kłosów otwierały się powoli i wyzierały ciekawe główki ziaren. Trawa przygnieciona ciężarem Jaśka powstawała lękliwie, powoli, a konik polny wystraszony ze swego osiedla w zielonej kępce namyślał się, czy można wrócić. Odarte z kory, biedne kloce wierzbowe tkwiły w błocie i żaliły się niebu, wznosząc w górę biedne udręczone głowy, zaś skryte w głębi ziemi małe strumyczki posłane przez rzekę, ryły się przez pulchną, gorącą glebę jak krety.
Woda płynęła wartko. Nie mówiła nic. Czasem tylko jakaś fala rzuciła na brzegu przeciwnym rozsiędzionej6 chacie pogardliwie pod nogi garść namułu.