Kitobni o'qish: «Z różnych dróg»

Shrift:

Wiele już lat upłynęło, odkąd siostra Klara zamknęła życie w dwu wyrazach: modlitwa i miłosierdzie, do szczętu wyrzuciła z siebie pojęcia: ja i szczęście, a zastąpiła je innemi: Bóg i poświęcenie.

Wiele lat upłynęło, odkąd z niwy życia nie zrywała kwiatów innych, jak te uśmiechy ulgi, które pod jej ręką i wejrzeniem rozkwitały na łożach sal szpitalnych, i te mistyczne wonie nieba, które spływały w nią niekiedy z wielkich i rozmodlonych ciszy kaplicy i celi klasztornej. Już od trudów i bezsenności zeszczuplałe jej rysy okryły się bladością tak przezroczystą, że w głębokim cieniu kornetu podobne były do delikatnie wyrzeźbionego opłatka; już pamięć jej po brzegi wypełniła się wspomnieniami nędz ludzkich i ofiar, z własnych sił ducha i ciała czynionych, a nigdy jeszcze tak, jak dnia tego, dusza jej wstrząśniętą i wola silnie wytężoną nie była. Kiedy obok towarzyszącej jej siostry Benigny szła po gładkim chodniku ulicy, wielkie miasto kipiało dokoła ruchem i gwarem pogodnej godziny przedwieczornej. W turkocie kół niezliczonych, w migotaniu ubiorów różnobarwnych, oczu błyszczących, ust śmiejących się i rozgadanych, siostra Klara szła krokiem cichym, prędkim, z sercem ściśniętem i strwożonem, z bezustanną myślą o tem, co przebyła nocy ubiegłej, i o tem, co wnet przebyć będzie musiała.

Przez całą noc ubiegłą głowa kobieca młoda jeszcze, wynędzniała strasznie, w gęstwinie włosów czarnych, jak w ponurej chmurze, rzucała się przed jej oczyma na poduszce szpitalnego łoża, ręce bezkrwiste, z palcami wyschłymi, jak piszczele, wyciągały się ku niej, a głos, wychodzący z piersi dyszącej ciężko, z ust, których pięknej linii nawet męki przedśmiertne zatrzeć nie zdołały, mówił, szeptał, chrypiał:

– Pójdź, siostro, do niego! pójdź, proś, aby przebaczył, aby powiedział ci, że przebacza, bo musiał cierpieć wiele… teraz rozumiem, ile cierpiał, gdy sama… O Boże, ale ja nietylko o przebaczenie chcę go błagać…. Ty, siostro, może zlękniesz się, gdy powiem, jaką prośbę… To rzecz niesłychana, potworna, aby ktoś, co tak zawinił, śmiał jeszcze taką prośbę… ale ja innej ucieczki nie mam… ja z tym strasznym niepokojem o nią umrzeć nie mogę… spróbuję… może przez miłosierdzie… Idź, siostro, proś. Powiedz, że ona niczemu nie winna, taka mała, śliczna, opuszczona… Widziałaś ją wczoraj! Prawda, że anioł? Robak maleńki, po którym wszyscy deptać będą… Ale ty, siostro, nic nie wiesz. Nie możesz zrozumieć, czego chcę od ciebie… od niego! Nachyl się, posłuchaj, abyś wiedziała, jak Pan Bóg karze…

Płaczem zaniosła się, a potem dokończyła:

– I co jemu powiedzieć… jak go prosić…

Ręce prawie trupie tak ją za habit pociągnęły, że musiała przy łóżku uklęknąć. Musiała też często pochylać ucho ku twarzy chorej, aby dosłyszeć, co mówiła. W sali szpitalnej lampa nocna dogasała, sen zamykał powieki tym nawet, którzy najsrożej cierpieli, świt zaglądał do okien, krople potu występowały na czoło siostry Klary, a chora mówiła jeszcze, opowiadała, skarżyła się na los swój, na ludzi, na samą siebie, coraz mniej przytomna, z coraz więcej wikłającymi się na ustach wyrazami, czasem rozrzewniona aż do płaczów głębokich i długich, czasem rozjątrzona aż do przekleństw, miotanych na bieg życia, na serce własne, na człowieka, który znęcił ją widmem szczęścia niezmiernego, a potem rzucił w otchłań niedoli bezdennej. Ale cokolwiek i jakkolwiek mówiła, jak kolec, ciągłem kłuciem przypominający się sercu, na usta jej powracał wyraz: ona! I zaraz potem prośba, pełna oddechów buchających żarem i spojrzeń zalanych łzami.

– Pójdź do niego! proś! służebnicą Chrystusa jesteś, Chrystus rozkazał ratować ginących… powiedz mu, że Chrystus rozkazał przebaczać… że jawnogrzesznicy przebaczył… że dzieci lubił… Niech zlituje się nad małym robakiem, podejmie z ziemi, aby zdeptanym nie był… Może to uczynić… gdyby chciał tylko! Bogaty! Widziałam go zdaleka… silny taki, zdrowy, ludzie kłaniają mu się… ze wszystkich stron kłaniają się… ani znać po nim jakiegokolwiek nieszczęścia… A ja! O Boże! Co tam ja! mniejsza już o mnie! Już dla mnie wszystko minęło… minęło…

Zapłakała znowu.

– Ale ona! ona! ta moja gwiazdka złota! Pójdź, siostro, do niego. O niej mów, za nią proś! Opowiedz, jakam ja biedna i jaka ona mała, śliczna, niczemu nie winna…

Więc u schyłku dnia majowego, we wrzątku wielkiego miasta, w woniach rozkwitających po ogrodach akacyi, w światłach zachodu, które kiedy niekiedy kładły różane smugi na śnieżną białość jej kornetu, szła – do niego. Obok niej barczystsza i czerstwiejsza siostra Benigna dreptała, milcząc i podnosząc czasem na towarzyszkę dobre, pytające oczy. Ale delikatne wargi siostry Klary ściśle były zamknięte. Nie mogła zdradzić tajemnicy cudzej, musiała sama, o własnych siłach, podźwignąć krzyż obowiązku i miłosierdzia.

Bo był to krzyż. Na myśl, czyj próg przestąpi, do kogo mówić będzie, ogarniały ją trwoga, zawstydzenie, nadewszystko zaś odraza, z którą walczyła nadaremnie, zwalczyć jej nie mogąc. Wiedziała, że nikogo sądzić ani potępiać nie powinna, więc walczyła z odrazą, która niemniej taiła się w sercu i niepokoiła ją uczuciem popełnianego grzechu. Powołanie jej i obowiązki, które pełniła, wprowadzały ją często w stosunki z ludźmi; imię też człowieka tego, słynne z talentu, rozumu i energii, wprzódy już parę razy o słuch jej się obiło. Nic złego nie słyszała o nim, ale wiedziała, że żyje zanurzony w tym duchowym zamęcie, w tych gęstych mgłach, które teraz przed ludźmi zasłaniają niebo. Należy też zapewne do tych, którzy myślą zuchwałą, życiem, oddanem samolubnym sprawom i rozkoszom, powiększają ten zamęt i te mgły czynią coraz ciemniejszemi.

Rozum! talent! Czyliż zawsze są one pochodniami, przyświecającemi stopom ludzkim, aby nie schodziły ze ścieżek, wykreślonych przez mądrość i wolę Boga? Bywają też często – w jego ręku są może również – żużlami, wzniecającymi w duszach pożary zwątpienia i buntu. Co pewna, to że był światowcem, dzielącym życie pomiędzy pracą, dostarczającą mu bogactwa i sławy, a uciechami, któremi świat karmi zmysły i próżność ulubieńców swoich i losu. Słyszała, że żyje w zbytku, otoczony tem pięknem, które pieści zmysły i prowadzi do ubóstwienia materyi i jej tworów. Wieczne obieganie koła interesów doczesnych, wieczne schlebianie podniebieniu cielesnemu, gwar, tłum, chwalba ludzka – oto atmosfera, którą oddycha, pokarm, którym się odżywia dusza ta – jakże pewno zadowolona i dumna! Tryumfator, pewnie pyszałek, jeden z tych, którym powiodło się wedle ludzi… ale wedle Boga? »Biada wam, bogaczom, bo macie już pociechę waszą«. Zresztą niech Bóg go sądzi.

Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
01 iyul 2020
Hajm:
22 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Формат скачивания:

Ushbu kitob bilan o'qiladi