Kitobni o'qish: «Julianka»
Przy jednéj z najskrajniejszych i najcichszych ulic miasta Ongrodu, znajduje się ogromne podwórze, z wysokim niegdyś, lecz w gruzy rozwalającym się, murem dokoła, z wysoką czerwonawą ścianą wielkiéj budowy w głębi. Monotonną powierzchnią starego i opustoszonego gmachu przerzynają długie rzędy okien, pozbawionych szyb, więc ziejących ciemnością i pustką; wśród nich z rzadka tu i owdzie, w górze kędyś, lub nad samą ziemią, mętnie świeci szkło zielonawe, zwiastujące, że ruina ta udzieliła schronienia jakiemuś ubóztwu. Tu i owdzie także powoje i bluszcze wieszają po gzemsach i załomach muru zwikłane gałęzie, a z pośród szczelin wychylają się dzikie lewkonie z blado-żółtym kwiatem.
Gmach ten, wraz z otaczającemi go mniejszemi budynkami i leżącym przed nim ogromnym dziedzińcem, był niegdyś własnością i mieszkaniem pewnéj możnéj rodziny, poczém przez zbieg okoliczności przeszedł w posiadanie władz krajowych, które, nie czyniąc z niego użytku żadnego, pozwalają od czasu do czasu zamieszkiwać w nim, w zamian bardzo małéj opłaty, ludziom biednym, tak biednym, że aż nielękającym się pustki téj i ruiny.
Przebywające tu niegdyś bogactwo pozostawiło ślady, które przetrwać zdołały dziesiątki lat. W czterech rogach podwórza stare lipy ocieniają rozłożystemi gałęziami niezmierny gąszcz chwastów bujających wysoko i szeroko: z pomiędzy chrzanowych i łopuchowych liści wykwita tu i owdzie zdrobniały hyacynt, lub połyskuje wątła asterka, kolczate osty uginają się pod ciężką gałęzią zdziczałego bzu, lub w krzew głogowy zamienionéj róży. Zresztą, gęsta trawa porasta dziedziniec, który nigdy brukowanym nie był, a gdy promienie słońca zaglądają do głębokiéj sieni gmachu przez drzwi, od dziesiątków lat nie zamykane, widać migocące po ścianach jéj spłowiałe barwy starych malowideł, a w katach jéj leżące, pokaleczone i pajęczyną osnute odłamy posągów.
Mniéj puste i smutne są budynki drewniane, stojące naprzeciw wielkiego gmachu, z oknami zwróconemi ku cichéj, wązkiéj ulicy, Były-to niegdyś pałacowe spichrze i stajnie. Drewniane ściany ich, długie, nizkie, zczerniałe od starości, zdają się znikać wobec przykrywających je staroświeckich dachów, wysokością swoją przenoszących kilka razy ich wysokość, śpiczastych w górze, szeroko rozpostartych u dołu.
Z cienia omszonych i daleko wystających gzemsów dachów tych wyglądają skromne okienka, nierówno, bo niżéj i wyżéj, osadzone w nizkich pochyłych ścianach, niepodobne ze sobą rozmiarami i wyglądem, bo złożone z mniejszych i większych szyb, wprawionych w ramy z nowego żółtego drzewa, lub spróchniałe i kruszące się, stosownie snadź do stopnia zamożności żyjących za niemi mieszkańców.
Tu, nad samym chodnikiem, wązkim i śpiczastemi kamieniami najeżonym, żydówka stara, nizka i zgarbiona, w barwistym starożytnym zawoju na głowie, utrzymuje sklepik wiktuałów i przez okno, o sporych, lecz mętnych szybach, ukazuje przechodniom od lat już niepamiętnych rzędy serów stwardniałych, żółtych obwarzanków i różnokształtnych butelek z różnobarwnemi płynami. Tu szukają schronienia słudzy, chwilowo zostający bez służby; rzemieślnicy, nie mogący nigdy wybrnąć z ostatecznego ubóztwa, zamykają w ciasnych izdebkach liczne rodziny swe, a sami każdéj prawie nocy budzą uliczne echa odgłosami nierównych stąpań swych i pijanych okrzyków; tu w najlichszych i najciemniejszych kątach tulą się uliczni żebracy, i co wieczór napełniają wielki dziedziniec gwarem zawziętych kłótni o podział zdobytych groszy, a co ranek rzucają nań chrypliwe tony pieśni nabożnych, które, z towarzyszeniem stuku koszturów i kijów uderzających o kamienie, dygocą i wloką się czas jakiś po cichéj ulicy, aż milkną, tonąc w dalekim gwarze. Tu w rogu podwórza, kędy lipa stara opuszcza na gzéms czarnego dachu wielkie swe gałęzie, odzywają się niekiedy słabe dźwięki fortepianiku ze staremi, brzęczącemi strunami, a z innéj strony, z głębi wielkiéj budowy o pustych oknach, wychodzi głośny i monotonny turkot maglu, zataczającego od rana do nocy wielkie skrzynie swe, pełne kamieni.
Od czasu do czasu, gdy milknie ponury głos maglu w oficynie malutkiéj, któréj nizka biaława ściana do połowy prawie kryje się za szarą zielenią rozłożystych chwastów, ciszéj lecz weseléj turkoce mała maszyna do szycia. Schylona nad nią szwaczka, z twarzą chudą i blademi oczyma, nie śpiewa nad robotą swą, jak to według opisów wszelkich czynić zwykły kobiety szyjące, lecz co chwila z niepokojem spogląda w okienko, przy którém siedzi, i głosem piskliwym, rozdrażnionym dlatego może, iż ze zmęczonéj piersi wychodzi, wykrzykuje parę spieszczonych imion dziecięcych. Właściciele imion tych są to drobne istoty, z bosemi stopami i rozczochranym włosem, które, w towarzystwie wielkiéj liczby istot im podobnych, napełniają dziedziniec wrzawą krzyków, wesołych lub płaczliwych, lub tententem mnóztwa stóp drobnych, depcących twardy grunt dziedzińca w swawolnéj gonitwie.
Rzecz dziwna! Ludność, zamieszkująca zakąt ten, zmienia się często, a jednak zawsze jest jakby tą samą. Gdybyś przez lat dziesiątki co miesiąc, co tydzień, codzień, zaglądał na ogromne podwórze, zobaczył-byś tu te same widoki i te same odgłosy posłyszał. Słudzy, czasowo bez zajęcia zostający, rozchodzą się ztąd w różne strony, aby na czas jakiś zamieszkać w pięknych kamienicach i ładnych dworkach miejskich, z których w zamian wychodzą mniéj szczęśliwi ich towarzysze i tu przybywają; dziadowie i baby kościelne idą szukać dochodniejszéj parafii, albo kłaść się na wieki po najuboższych kątkach miejskiego cmentarza; a ci, co przy pogrzebach ich zawodzili pieśni żałobne, stukają koszturami i kijami swemi po tych samych kamieniach, po których niegdyś stukali tamci: z bramy dziedzińca od czasu; do czasu wynoszą małe trumienki, zamykające w sobie martwe ciała dziecięce, a za niemi grubijańscy ci i nierządni ludzie, którzy co noc budzą mieszkańców ulicy pijanemi okrzyki, postępują zwolna, ze zwieszonemi głowami i płaczą. Liczba drobnych istot z bosemi nogami i rozczochranym włosem, hasających po wielkiém podwórzu, nie zmniejsza się jednak; przez okno oficynki, nad gęstwiną chwastów, zamiast chudéj szwaczki o wybladłych oczach, wygląda zarumieniona od ognia, z nagiemi, mokremi rękoma, praczka, i rozdraźnionym głosem przywołuje ku sobie swe dzieci.
Wszystko tu tak samo, choć wszyscy są inni. I tylko magiel, ten sam zawsze, co i przed lat dziesiątkiem, turkoce ponuro w głębi starego gmachu, i ta sama żydówka, mała i przygarbiona, kołysze starą głowę swą, obciążoną spłowiałym zawojem, za oknem, ubraném w obwarzanki, butelki i sery. Właścicielki maglu zmieniały się wiele razy, lecz on sam pozostał zawsze na dawném swém miejscu; staréj żydówce dopomagały w handlu córki jéj, potém wnuczki, a potém prawnuczki, lecz ona sama siedzi zawsze tam, gdzie siadywała przed laty i bezzębnemi usty rada jest opowiadać każdemu, kto słuchać zechce, długie i różne historye o wielkiém podwórzu, starym gmachu i wielu pokoleniach mieszkańców ich, które przesuwały się jéj przed oczyma, niby szeregi cieniów coraz innych, a wiecznie jednakich.
U murowanéj czerwonéj i napoły rozwalonéj bramy wielkiego podwórza tego, jedna z bab-żebraczek, która wczesnym rankiem zwlokła się ze swego barłogu, znalazła raz spoczywające na ziemi, grubą chustą owinięte, przed kilku dniami na świat wydane dziecię. Ranek był ciepły, choć jesienny; szara, lekka mgła zwilżała chustę, okrywającą nieruchomo ciałko, ale promień wschodzącego słońca osuszał ją i ogrzewał.
W kilka minut potém gwar niezwykły panował na wielkiém podwórzu. Pośrodku podwórza stała stara żebraczka, w podniesionych nieco, łachmanami okrytych ramionach trzymając dziecię i ukazując je ludziom, otaczającym ją ścisłém kołem. Patrzano i dziwowano się; jedni oburzali się i ściskali pięści, inni wzruszali ramionami, marszczyli czoła i spoglądali w górę, jakby chcieli i mogli domyślać się, do kogo właściwie należéć mógł przedmiot znaleziony; był ktoś, kto rozśmiał się głośno i grubijańsko, i ktoś, kto grubą ręką otarł łzę z zaspanych jeszcze oczu. Rozbudzona gwarem rozmów i wykrzyków, nadeszła nawet ze sklepiku stara żydówka Złotka i, spoglądając na dziecię przymrużonemi oczyma, kołysała przez chwilę głową na znak zadziwienia i żalu. Potém zwróciła się ku ludziom, stojącym dokoła i, pomarszczonym palcem ukazując dziecię, zapytała:
– A co wy z tém zrobicie?
Praktyczne to było pytanie, które jéj piérwszéj przyszło do głowy.
Radzono godzinę całą. Głos jakiś męzki odezwał się trochę nieśmiało, aby dzieci znalezione oddać w ręce zarządu policyjnego, który niech tam sobie zrobi z niém, co zechce, lecz, jako odpowiedź na to, podniosły się jednocześnie dwa, czy trzy głosy kobiece, takie piskliwe i taki potok łających wyrzutów wylały na głowę wnioskodawcy, że wniosek ów, poparty zresztą przez innych bierném zaledwie milczeniem, upadł w zupełności.
– Nieboractwo!
– Biedny robaczek!
– Niegodziwa matka jakaś!
– Łotr ojciec!
– Wstydziła się…
– Albo to łotry tylko tak robią…
I znowu:
– Cóż z niém począć?
Praczka z małéj oficynki rzekła pierwsza:
– A niechby sobie hodowało się tutaj!
Słowa te długo nie otrzymały odpowiedzi, aż po chwili dopiéro właścicielka maglu, najzamożniejsza osoba z całéj osady, spoglądając po wszystkich oczyma, które niespokojnie migotały śród tłustéj twarzy, zapytała:
– Niech-by sobie hodowało się! ale u kogo?
Milczenie powszechne trwało potém długo. Kilka osób zniknęło nawet z tłumu, spiesznie umykając ku swym mieszkaniom. Inni stali z opuszczonemi rękoma.
– A cóż? – ozwała się nakoniec stara żydówka – co tu długo gadać o tém? u kogo? niech będzie u wszystkich i koniec!
Zaledwie wymówiła te słowa, wyszedł z tłumu podstarzały mężczyzna, w ubogiéj, długiéj kapocie, i, zdjąwszy z głowy czapkę, oszytą baraniém futrem wyciągał ją giestem proszącym, od osoby do osoby przechodząc. Był to rymarz, jeden z tych, którzy nigdy z biedy wybrnąć nie mogli. Twarz jego nabrzmiała i gorąco zaczerwieniona nie świadczyła dobrze o cnocie i przyzwyczajeniach jego, ale w téj chwili okryła się szczególnie rozrzewnionym wyrazem. Trząsł głową tak, jakby bardzo, bardzo litował się nad czémś, wzdychał a mętnemi oczyma mrugał filuternie, zachęcając niby, lub przymilając się.
– No! no! – mówił – cóż robić? cóż robić?
– Cóż robić? – powtórzono chórem dokoła.
Przygarbiona imość, w watowanej salopce i kapturku, nieukrywającym zupełnie siwych włosów, zbliżyła się do dziecka, popatrzała na nie przez okulary i piérwsza rzuciła w czapkę rymarza drobny srebrny pieniążek. Potém wyjęła dziurawą chusteczkę z worka, w którym było mnóztwo drobnych robótek z bawełny i włóczki, otarła nią sobie oczy i podreptała na miasto, gdzie, od domu do domu chodząc, rozprzedawała nędzne i tanie wyroby starych rąk swoich.
Do czapki rymarza upadło następnie kilkanaście miedzianych monet; otyła właścicielka magla rzuciła w nią dumnym giestem banknot rublowy i odeszła ku wielkiemu gmachowi ze wspaniałą postawą i zwolna, bo, idąc, przysłuchywała się okrzykom zdziwienia i rozczulenia, które w gromadce obudziła wielka jéj wspaniałomyślność.
Dawcy darów tych większych i mniejszych, zaraz po uiszczeniu się z tego, ku czemu pobudziła ich litość, lub próżność, odchodzili; niebawem na środku podwórza zostało troje już tylko ludzi: żebraczka, trzymająca wciąż dziecię, rymarz z czapką w ręku, na któréj dnie znajdowało się trochę pieniędzy, i kobieta z bosemi stopami, nagiemi po łokcie ramionami, w krótkiéj spódnicy i jaskrawéj chustce na roztarganych włosach. O kilka kroków daléj stała jeszcze stara żydówka ze sklepu, która wciąż odchodziła, wracała i mruczała wciąż niezrozumiale do siebie, w ziemię patrząc.
– No! imość! bierz to sobie, bo mnie już ręce bolą od trzymania i do kościoła na mszę świętą pora! – zagadała żebraczka i wyciągnęła ku stojącéj przed nią kobiecie ramiona, trzymające dziecko.
– Imość karmisz teraz robaka swego, – dodała.
Kobieta z bosemi stopami skinęła głową, na znak jakby determinacyi powziętéj i, nic nie mówiąc, wzięła dziecię z rąk żebraczki.
Wtedy rymarz wysypał do fartucha jéj znajdujące się w jego czapce pieniądze, a stara żydowica, zbliżywszy się, na ucho jéj mruczała:
– Niech dziecko to będzie u imości, a ja już co miesiąc zbiorę u ludzi tyle pieniędzy, ile ich tu teraz jest, to imości oddam. Już jak ja zbierać będę, to one zbiorą się, bo do mnie każdy zagląda i interesa ze mną ma.
Rzekłszy to, zwróciła się ku rymarzowi:
– A teraz może na kieliszeczek? co? Jegomość?
Rymarz ręką niechętnie rzucił, ale, jakby z przyzwyczajenia, nierówno stąpając, powlókł się za Złotką do otwierającego się właśnie jéj sklepiku.
Jednocześnie magiel zaturkotał, porwane struny fortepianu zabrzęczały, zawrzeszczały dzieci, wylatujące z krzykiem ze wszystkich drzwi domowstw, dziadowie i baby, stukając koszturami o kamienie bruku, zawiedli pobożne pieśni, westchnęła przy słabo płonącém ognisku żona rymarza, wychylającego w sklepiku piérwszą, lecz nieostatnią w dniu miarkę trunku, i wszystko na wielkiém podwórzu starego gmachu weszło w codzienny zwyczaj i ład.
Tak więc piérwszemi ramionami, które Juliankę podjęły z ziemi i ukazały ludziom, były ramiona żebraczki, owinięte w brudne, strzępiaste łachmany. Piérwszy zaś obraz, który dostrzegła ona oczyma, budzącemi się do rozpoznawania przedmiotów zewnętrznych, przedstawił jéj nizką izdebkę z szaremi ścianami i ogniskiem, szeroko płonącém w kominie z czarną głębią.
Z balii, ustawionéj na stołkach pośrodku izby, podnosiły się gęste, szare wyziewy i ciężkiemi kłębami czołgały się w powietrzu, aż ku grubym wykrzywionym belkom nizkiego sufitu. Nad balią pochylała się kobieta w krótkiéj spódnicy, z wielkiemi bosemi stopami. Twarz jéj niewiele mniéj czerwoną była od chustki, okrywającéj roztargane jéj włosy, a spływał wciąż po niéj kroplisty pot utrudzenia; ocierała go rękawem grubéj koszuli, zawiniętym aż po łokieć, poczém znowu nagie ramiona swe zanurzała w wodzie, pieniącéj się rozpuszczoném w niéj mydłem. Niekiedy zbliżała się do ogniska i rzucała w płomienie ciężkie duszki żelazek, albo odejmowała od ognia kocieł z gorącą wodą i dźwigała go ku balii, stękając z cicha.
U nóg pracującéj kobiety téj siedziało lub pełzało drobne dziecię; dwoje innych, chłopak lub dziewczynka, wbiegali do izby i wybiegali z niéj z tententem nóg bosych i hałasem swawoli lub płaczu. Chłopak silny i z twarzą ponurą choć śmiałą, ile razy wbiegał do izby, zarzucał ramiona na szyję matki i całował głośno oba rozognione a wilgotne jéj policzki; dziewczynka chwytała na ręce najmłodsze dziecię i skakała z niém po izbie, śpiewając. Gdy dzieci wybiegły, słychać było znowu tylko plusk wody w balii, trzask ognia i od czasu do czasu stękanie lub gniewne jakieś, niecierpliwe, mruczenie praczki. Czasem przestawała ona na chwilę pracować i szemrać, wyprostowała się i, z brodą wspartą na dłoni, stała nad balią nieruchoma, szklistym wzrokiem patrząca kędyś – w młodość swą minioną, a może jaśniejszą, w teraźniejszość ciężką, czy przyszłość swych dzieci.
Gdyby ktokolwiek bywał wtedy w izbie owéj, dostrzegł-by jeszcze małe dziecię, na-pół nagie, bo grubą, bardzo krótką koszulą okryte, siedzące w kątku izby za stojącą tam wielką, rozstrzępioną miotłą. Suche i kolczate gałęzie miotły, za każdém poruszeniem się dziecka, strzępiły mu gęste włosy coraz wyżéj i wyżéj, lecz ono spoglądało z za nich na wijące się płomienie ogniska, na iskry z nich tryskające, na wyjmowane z ognia duszki żelazek, tak rozpalone, że iskrzące się szkarłatem i złotem, na rozmydloną wodę, wylewającą się z balii i ciekącą po podłodze pienistemi strumieniami, na dużą deskę do prasowania, któréj koniec jeden piętrzył się śnieżną już i wygładzoną bielizną, i napół-otwartą szafę z głębokiém ciemném wnętrzem. Kiedy ogień palił się szeroko i złocisto, z trzaskiem wesołym, dziecię uśmiechało się spokojnie i nieruchomo; gdy rój iskier tryskał z niego w górę, a grad rozżarzonych węgli wylatywał z komina, padając aż na środek izby, śmiało się ono cichym, lecz długim i nieutulonym śmiechem. Niekiedy blask ognia dosięgał kątka, w którym siedziała dziewczyna, złocąc twarz jéj śniadą i powierzchnią czarnych oczu, wtedy wyglądała ona z za rozeg miotły wesoło i figlarnie; lecz gdy przygasły płomienie, kryła się w mroku i tylko widać było dwie nóżki nagie i chude, nieruchomo wyciągnięte na chropowatéj desce podłogi.
W południowych godzinach chłopak i dziewczynka wbiegali do izby i z wesołemi krzykami czepiali się spódnicy matki, która odejmowała od ognia garnek z żywnością. Siadali na ziemi i z misy, stojącéj na ławie, jeść poczynali. Wtedy – w kątku, gdzie stała miotła odzywał się szelest. Nagie chude nóżki poruszały się i przebywały izbę w kierunku dzieci jedzących i jadła; w wędrówce téj dopomagały im téż z razu i drobne ręce, poznaczone czerwonemi szramami, okryte tu i owdzie silnemi piętnami oparzenia kipiątkiem lub ogniem.
Zaledwie jednak dziecię dosięgło kresu swéj podróży i wyciągało rękę ku łyżce drewnianéj, którą praczka nieodmiennie kładła na ławie obok tych, któremi jadły jéj dzieci, starszy chłopak uderzał je łyżką swą po głowie, czole, lub plecach, poczém śmiał się głośno, a ono coprędzéj, ze zwinnością kota, kryło się pod ławę. Kobieta wołała czasem na syna gniewnie i krzykliwie:
– Pozwól jéj jeść!
Czasem nic nie mówiła, zapatrzona w ogień lub w głąb’ balii. Mała córka jéj trzymała w ramionach mniejszego od siebie braciszka i ze śmiechem, z pocałunkami, wlewała mu w usta ostudzoną starannie strawę; od chwili do chwili wyjmowała z krupniku kartofle i rzucała je pod ławę, gdzie chwytało je i zjadało przytulone do ziemi dziecię, a najstarszy chłopiec, pochylając się, zaglądał ku niemu, i śmiejąc się, wołał:
– Julianka! na tu, na! chwytaj!
O szaréj godzinie praczka dawała dzieciom po kawałku chleba; Julianki nie omijała. Jeżeli pilnéj nie miała roboty, gasiła ognisko i przy świetle małéj świeczki łojowéj szyła, cerowała, łatała pstrą i lichą odzież. Dzieci spały; niekiedy jednak ze snu budziło je szybkie poruszenie matki, zrywającéj się ze stołka. Robota jéj spadała z kolan na ziemię, a ona, stojąc nieruchomo z przechyloną głową, wsłuchywała się w głosy, przylatujące do wnętrza izby słabém jeszcze echem, bo z daleka, kędyś z ulicy.
Były to odgłosy chrapliwéj pieśni, męzkim, basowym głosem wyśpiewywanéj, a przerywanéj bezładnemi wykrzykami lub wybuchami pijanego śmiechu. Echa te zwiastowały zbliżające się przybycie ojca rodziny, który w różnych domach miejskich pełnił służbę kucharza.
Człowiek ten nieczęsto odwiedzał rodzinę swą; żona jego zapracować musiała sama na siebie i na dzieci; ile razy przecież chrapliwy śpiew jego ozwał się na ulicy, kobieta rozpoznawała go uchem wprawném, a zanim dziedziniec zatętniał pod ciężkiemi jego stopami, przebiegła izbę niespokojnie, wzrokiem błyszczącym i ruchliwym szukając najtajemniejszego kątka, w którym ukryć-by mogła trochę miedzianéj monety, owiniętéj w płócienną szmatę.
W kilka chwil potém wielki hałas podnosił się w izbie. Był to gruby krzyk męzkiego głosu, a wtórował mu piskliwy, ostry, zanoszący się wrzask kobiecy, z razu pojedynczo, potém z towarzyszeniem pisków, jęków i szlochań dziecięcych.
Julianka budziła się nagle i wnet zaczynała drzéć na całém ciele. Szeroko roztwartemi od trwogi oczyma patrzała jednak przed siebie, po-przez suche gałęzie przysłaniającéj ją miotły. Wtedy, przy mętném oświetleniu łojówki, widywała wysokiego, barczystego mężczyznę, podnoszącego pięść i opuszczającego ją na plecy kobiety, która wydobywała z piersi swéj przeraźliwą gamę krzyków, i rzucała gwałtownie ramionami, usiłując ciosami odpłacić za ciosy; widywała, jak ogromna ręka męzka chwytała splątany warkocz kobiecy, i dopóty w dół go ciągnęła, dopóki kobieta nie runęła na ziemię, wijąc się u stóp mężczyzny z wściekłości i bólu; jak starszy chłopak, broniąc matki, rzucał się na ciało jéj pod stopy ojcowskie i, podnosząc twarz swą zuchwałą a rozżarzoną, ciskał ku ojcu z iskrzących się oczu niezawistne spojrzenia; jak młodsze dzieci z trwogi wielkiéj spadały z matczynego łóżka na ziemię, drżały i szlochały; jak następnie mężczyzna znajdował pieniądze, ukryte przez kobietę kędyś za belką sufitu lub w głębi komina, i odchodził, rzucając drzwiami, aż drżały wątłe ściany izby, a kobieta, po odejściu jego, z ciężkością dźwigała się z leżącéj postawy, siadała na ziemi i, z twarzą ukrytą w czerwone dłonie, płakała głośno z razu, a potém tak cicho, że można było prawie słyszeć, jak łzy jéj strumieniem wielkim spływały na podartą spódnicę, okrywającą drżące jéj kolana.
Na wszystko to spoglądało, wszystkiego tego słuchało dziecię, siedzące w najciemniejszym kąciku, a słuchając i patrząc, tuliło się coraz mocniéj do ściany, albo rękoma obejmując miotłę, przyciskało ją do siebie przerażonym giestem.
Raz jednak, wśród jednéj ze scen podobnych, zmartwiała całkiem z trwogi. Spojrzenie wysokiego, barczystego mężczyzny padło na ciemny jéj kątek. Było-to spojrzenia oczu wypukłych, czarnych, groźnie pałających śród ogromnéj, ponuréj twarzy. Dziewczynka, spotkawszy się wzrokiem ze spojrzeniem tém, zmartwiała całkiem, i niewyraźnie, bardzo niewyraźnie słyszała, jak mężczyzna zapytywał kobiety o pieniądze, które ludzie płacą jéj za podrzutka, i jak kobieta odpowiedziała z krzykiem, że dawno, dawno nikt jéj za utrzymanie jego nic, nic nie płaci, bo ludzie, którzy płacili wprzódy, wynieśli się z tego podwórza, a nowi słuchać o nim nie chcą.
Wtedy mężczyzna postąpił ku ciemnemu kątkowi, a Julianka zamknęła oczy i czuła tylko, że silna ręka pochwyciła skraj grubéj jéj koszuli, że niesiono ją tak przez chwilę, i rzucono na ziemię przed drzwiami domu. Potém już nic nie widziała i nie słyszała, tak zupełnie, jakby spała głęboko.
Gdy otworzyła oczy, cisza głęboka panowała dokoła, nagie nogi jéj pogrążone były w trawie, zwilżonéj deszczem, a mokre zielska chłodném dotknięciem muskały szyję jéj i plecy. Dziecię drzéć zaczęło znowu i lękać się bardzo. Czego? nie wiedziało samo. Wszystkiego zapewne. Grubego głosu ludzkiego, który brzmiał mu jeszcze w uchu, ciężkich obłoków, sunących nizko pod dżdżystém niebem, mokrych chwastów, które, jak zimne gadziny pełzły mu po nagiém ciele, gałęzi drzew, które w szarym zmroku, poruszały się i szemrały, nakształt widm czarnych, wiodących z sobą ponure rozmowy.
Wśród ciemności téj i wszystkich tych strasznych dla niéj przedmiotów, przed oczyma Julianki błysnęło w dali jedno samotne światło. Było to bledziutkie, drobne światełko, drgające w małém oknie, umieszczoném w rogu podwórza; po długiém téż wahaniu wstała z ziemi, i powoli bardzo, bo ogarniał ją wciąż strach nadzwyczajny, i drobne jéj stopy plątały się wśród zielsk, wysokich a mokrych, poczęła dążyć ku mdłemu światełku.
W rogu podwórza znajdowała się izdebka, mniejsza jeszcze i niższa niż ta, którą zajmowała praczka ze swą rodziną, ale wcale inaczéj wyglądająca. Tam ściany i sufit czarnemi prawie stały się od dymu i pyłu, tu zachowały one swą przedwieloletnią białość, bo starannie snadź chroniono je i czyszczono; tam od nieustannie płonącego ogniska powietrze było gorące, upalne i duszne, tu panował ciągle chłód przejmujący i nasiąkły wilgocią, albowiem w piecyku małym i kruszącym się w gruzy nigdy prawie zjawił się ogień. Izdebka ta mieściła w sobie stare bardzo łóżko z pościelą tak szczupłą, iż niemal jéj widać nie było, skrzynią drewnianą, przykrytą rozpadającym się w szmaty dywanikiem, stół trochę kulawy, lampkę z długim kopcącym kominkiem, watowaną salopkę, wiszącą na ścianie, wielki czarny krzyż nad łóżkiem, i – starą, małą kobiecinę, która, siedząc na skrzyni, przy świetle lampki robiła siatkę z bawełny.
Była to istota drobna i niziutka, z plecami przygarbionemi i ciałem wyschłém. Ubraną była w wytarty, watowany szlafrok, niesięgający ziemi, na głowie nie miała nic, oprócz rzadkich siwych włosów, nierównemi pasmami opadających na plecy jéj i czoło.
Pochyliła twarz nizko nad robotą swą, a małe, pomarszczone jéj ręce szybko poruszały iglicą i kłębkiem. Przytém mówiła wciąż do siebie przyciszonym pół-głosem, ale, mówiąc, poruszała daleko mniéj ustami wklęsłemi i tak prawie białemi, jak twarz cała, niż czołem, którego liczne zmarszczki podnosiły się wciąż w górę, to opadały, przybliżały się ku sobie lub rozbiegały, tak zupełnie, jakby tajemniczemi znakami opowiadały komuś niewidzialnemu długą jakąś, zadziwiającą historyą.
Nagle malutka siwa pracownica ta podniosła głowę. Powieki jéj, czerwono świecące z za wielkich szkieł okularów, mrugać poczęły. U nizkich zamkniętych drzwiczek ozwał się cichy szelest. Umilkł i ozwał się znowu.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – wymówiła kobieta. Nie było odpowiedzi. Podniosła rękę do czoła, jak-by przeżegnać się chciała, lecz u drzwi zaszeleściło mocniéj i dało się nawet słyszéć bardzo ciche jakieś jęknięcie, czy łkanie.
Wstała i, nadstawiając ku drzwiom ucha, głośniéj zapytała:
– Kto tam?
Za drzwiami cichutki głos odpowiedział:
– Julianka.
Gdyby głęboka cisza nocna nie panowała dokoła, stara kobieta nie usłyszała-by głosu tego, tak był on cichym. Było to westchnienie raczéj, niż głos. Usłyszała i niechętnie rzuciła ręką. Wzięła jednak lampkę i, idąc z nią ku drzwiom, gderliwie mruczała.
– A że téż te dzieciska nigdy mi spokoju nie dają! We dnie mi urwis ten kamień przez okno rzucił, a teraz oto, śród nocy, przychodzi tu…