Kitobni o'qish: «Czternasta część»
I
Ulica Kwietna była przed kilkunastu laty jedną z ulic miasta Ongrodu najcichszych i najbardziéj wiejski pozór mających. Niebrukowana, piasczysta w lecie, a błotnista w jesieni, z dwoma szerokiemi szlakami trawy w miejscu chodników, jednym końcem dotykała ona obszernéj, zielonéj łąki, drugim łączyła się z wązkim zaułkiem, którego wysokie kamienice, niby murem granicznym, oddzielały ją od gwarnego i turkocącego środka miasta. Z obu stron ulicy téj stały, w znacznych od siebie odległościach, drewniane jednopiętrowe domy, błękitnawe, lub różowe, sztachetami na zielono pomalowanemi, albo białawemi płotami, od siebie odgrodzone. Z-za sztachet, czy płotów, wychylały się rozłożyste gałęzie drzew owocowych i przeświecały zagony, usiewane warzywem. Przez otwarte bramy, lub fórtki, widać było dziedzińce nieobszerne, na-pół wiejskie, bo niebrukowane najczęściéj i trawą zarosłe, szaremi budowlami ostawione.
Na dziedzińcach tych uwijały się i na przechodniów poszczekiwały psy i pieski różnych wielkości i gatunków; nie rzadko, około wschodu i zachodu słońca, krowy przeciągle i rozgłośnie ryczały, po dachach przechadzały się poważne, wypasione koty, a we wszystkich prawie oknach zieleniły się i kwitły rośliny, hodowane w wazonach, bujne i pachnące gieranie, laki, balsaminy, hortensye, rozłożyste, gwiazdowate aurykle.
Przechodząc ulicą tą, w letniéj porze i około zachodu słońca szczególniéj, dostrzegać można było po drodze drobne, lecz rozmaite rodzajowe obrazki. Tu i owdzie z-za nizkich białawych płotów wychylały się wśród zieleni szeregi małych głów dziecięcych, z roztarganym włosem, grubemi rysami, rumianą cerą, z oczyma roziskrzonemi swawolą, z bujnym owocem, albo sporą krajanką sera, przy pulchnych śmiejących się wargach. Tam, u dalekiego końca ulicy, podnosiła się przezroczysta i promieniami słonecznemi przenikniona chmura kurzawy, a śród niéj, jak w różowo złocistym obłoku, sunęła z wolna liczna trzoda krów, wracających z pola, chóralném ryczeniem napełniając powietrze. Tu hoża gosposia, z donicą w ręku, żwawo przebiegała dziedziniec; tam podstarzały gospodarz, z uśmiechem zadowolenia, podpierał w ogródku swym krzewy i oczyszczał drzewa; ówdzie jeszcze widać było w altanie, utworzonéj z prętów, owiniętych kwitnącą fasolą, stół, zastawiony do rodzinnéj wieczerzy; gdzieindziéj dziecię małe, w koszulce i bosonogie, na schodkach gankowych siedząc, z miłością cisnęło do piersi potulne kocię młode, albo inne, doroślejsze już, wyprawiało po piasku dziedzińca harce i gonitwy, z gorliwym, lecz łagodnym, stróżem domowym, pstrokatym, ogromnym kundlem. W niektórych domkach dźwięczały za oknami struny fortepianików, starych widocznie, bo ochrypłych, lub zbyt krzykliwych; w jednym zaś z domów, w największym ze wszystkich, długiemi niekiedy godzinami, z zawziętością szczególną rzępoliły skrzypce, wygrywające najrozmaitsze z kolei tańce. Na zewnętrznéj ścianie domu tego wisiała tablica z napisem: „Edward Robek, metr tańców. Lanciery, imperiale, oraz kaczucze, pas de deux i wszystkie inne tańce salonowe, zgrabność figury i gracyą damską najlepiéj wyrabiające”.
Bezpośrednio za przybytkiem tym muzy tańca i gracyi, bo niewielkim tylko warzywnym ogrodem z nim rozdzielony, stał bardzo porządnie wyglądający dom o sześciu oknach, drewniany i jednopiętrowy, tak, jak inne, lecz na wysokiém podmurowaniu wzniesiony, biały i z błękitnemi okiennicami. Na strychu domu tego urządzony był pokój, zwany salką, którego małe okienko, bokiem zwrócone do bramy, wychodziło na dziedziniec i tak już wysoko umieszczoném było, że, górując nad otaczającemi budynkami, pozwalało swobodnie toczyć wzrokiem po łące obszernéj, ścielącéj się u końca ulicy, po długim pasie ciemnego lasu, zamykającym widnokrąg, po szerokiéj, drzewami osadzonéj drodze, przerzynającéj łąkę, i po wznoszącéj się nad tém wszystkiém, niczém nie zakrytéj, kopule niebios.
Okienko to codziennie o zachodzie słońca otwartém bywało na oścież, a w oprawie grubych ram jego, nad szeroko wystającym daszkiem gontowym, widać było głowę i ramiona siedzącéj u okienka kobiety. Ramiona te były szczupłe i kształtne, czarną wełnianą suknią po szyję okryte, twarz drobna, zmięta, lecz okrągła i różowa. Wśród téj różowéj, wpół-staréj, a wpół-dziecinnéj twarzy, wielkie, piękne oczy z dala już świeciły głębokim i świeżym szafirem bławatków.
Siadywała czasem w otwartém okienku celki owéj z igłą, lub drótami w ręku, a wtedy pracowała tak pilnie, i pochylała głowę tak nizko, że, utopiona w zajęciu swém, zdawała się nic nie widziéć i nie słyszéć, a żywe rumieńce, okrywające zwykle okrągłe jéj policzki, podnosiły się aż ku figlarnym i młodziutko wyglądającym kędziorkom, osypującym pomarszczone jéj czoło.
Wtedy, z głębi salki wylatywały ptaki z gorąco ponsowém pierzem, siadywały na jéj ramionach, czepiały się ram okienka, a szczebiot ich, złożony z donośnych, gwiżdżących tonów, rozlegał się daleko po dziedzińcu i ulicy. Były to same gile oswojone, wypieszczone snadź i szczęśliwe w niewoli dobrowolnéj, bo, jakkolwiek zajęta robotą swą kobieta całemi godzinami nieraz nie zwracała na nie najmniéjszéj uwagi, żaden z nich nie odleciał nigdy daléj, jak na rosnącą u saméj ściany brzozę rozłożystą, która giętkie gałęzie swe zarzucała aż na wystający u dołu okienka daszek gontowy, a w gęstwinie swéj chroniła roje małych świegotliwych wróbli, szeroko i pospolicie wyglądających przy hodowanych w salce ptakach, z papuziemi główkami i szkarłatną piersią.
Jakkolwiek jednak szarą i pospolitą była ta drobna rzesza, żyjąca w gałęziach brzozy płaczącéj, szczupłe ramię kobiety, czarnym rękawem okryte, wyciągało się ku niéj często, rzucając na daszek, lub pomiędzy gałęzie, garstki okruch, czy ziarn. Lubiła snadź ptaki, a gdy po kilkogodzinnéj pilnéj pracy, podnosiła głowę i spoglądała na szare wróble, które, obecnością jéj spłoszone, przechadzały się w poskokach po gontach daszku, i na gile, które podlatywały, pogwizdywały, lub, kołysząc się na gałęziach brzozy, jak płomyki migotały w świetle zachodu, uśmiech wesoły twarz jéj oblewał i w szczególny sposób odmładzał.
Lecz więcéj jeszcze, niż ptaki, lubiła ona snadź dzieci, bo często bardzo w okienku salki ukazywał się czteroletni pyzaty chłopak, ten sam, co po dziedzińcu wyprawiał głośne harce z pstrokatym kundlem, Filonem, i ukazywała się téż mniejsza znacznie od niego, zupełnie malutka dziewczynka, ta sama, która, na schodkach gankowych siedząc, w miłośnym uścisku tuliła często do piersi białe, żałośnie miauczące kocię.
Dzieci te, przepędzające całe dnie letnie na dziedzińcu domu, zostawały widocznie z mieszkanką salki w stosunkach ścisłéj i czułéj przyjaźni. Chłopak wdrapywał się na jéj okienko, opowiadał rozgłośnie liczne i nigdy niekończące się dziecięce historye; dziewczynka siadywała na jéj kolanach, i z rozkoszą widoczną przyglądała się gilom i wróblom.
Wtedy, śród gwizdu i szczebiotu ptaków, rozlegały się głośne, liczne pocałunki. W rękach kobiety ukazywały się przysmaki przerozmaite, które podawała dzieciom; we włosy dziewczynki wplatała ona barwne wstążeczki, a raz, postawiwszy ją na swych kolanach, ubrała ją w ładną błękitną sukienkę, którą przez dni parę gorliwie szyła i haftowała, a która wywołała z piersi dziecka hałaśliwe krzyki radości. Radość ta cieszyła kobietę widocznie i niezmiernie, twarz jéj cała śmiała się i jaśniała wyrazem i świeżością piérwszéj młodości.
Niezawsze jednak w okienku tak wesoło było i gwarnie. Po zachodzie słońca nie ukazywały się tam ani ptaki, ani dzieci; jedne i drugie spały już we wnętrzu domwostwa. Kobieta siedziała sama jedna, wśród ram okienka swego zawieszona, jakby pomiędzy rozłożystym wierzchołkiem brzozy a niebem, po którém nad samą, zda się, głową jéj, płynęły ostatnie światłości dzienne, puszyste, jaskrawe, szkarłatno-złote obłoki. Wtedy ciekawy wzrok zapuszczała ona w głąb’ ulicy, widzialnéj z-za płotu i nizkiéj bramy, i z zajęciem wyraźném przyglądała się najliczniejszym w téj porze przechodniom; często jednak zapominała o ulicy i patrzała daleko, daleko, po przez dachy domowstw, szare i nierówne, na widniejącą za niemi łąkę, na rozległą drogę. Wtedy ogarniała ją snadź zaduma głęboka ze wspomnień może, albo trwóg, bo drobna twarz jéj, różowa zwykle, bladła pod spadającym na nią mrokiem wieczora; a gdy tak siedziała nieruchoma, z grubą chmurą zmarszczek nad oczyma, w dal wpatrzonemi, wyglądała na istotę starą już, samotną i smutną.
Raz, w téj przedwieczornéj, mrocznéj i cichéj chwili, trzymała w ręku wielki liść akacyi i, obrywając zeń drobne, składające go listki, szeptała z wolna i głośno:
– Wróci? – nie wróci?
Ostatni listek wypadł z jéj ręki z wyrazem: „nie wróci”. Pochyliła głowę nizko, westchnęła głęboko i szepnęła:
– Chyba, że już nie wróci!
Innym razem, w jesieni, gdy od zamiéjskiéj pożółkłéj łąki chłodne powiewy niosły aż ku otwartemu okienku szmaty mgły wilgotnéj, a pod niebem, zamiast świetlistych, ruchliwych obłoków letnich, wisiały chmury nieruchome i deszczem nabrzmiałe, obrywała ona zwarzone zimnem listki białéj astry, szepcząc:
– W głowie, w mowie, w myśli, w sercu, na kobiercu, nigdzie!
Kiedy ostatni listek wypadł z jéj ręki, wraz z wyrazem „nigdzie”, obu dłońmi twarz zakryła i płakała długo, tak długo, aż na dziedzińcu ozwał się głos męzki, gniewnie wołający:
– Teosiu! Teosiu! a czemu to okna swego nie zamykasz? Czy chcesz, aby ci wiatr szyby potłukł? Niech tłucze! ja szklarzowi płacić nie będę! zapłacisz sama!
Słowom tym zawtórował z ganku małéj oficyny głosik kobiecy, dźwięczny i pieszczony, lecz który teraz, bez cienia pieszczotliwego uczucia, wołał:
– Ona, Klemensie, zaziębić się chce i żebyśmy potém, jak dwa lata temu, doktora i aptekę z jéj łaski płacili, sobie skąpiąc, a ją od suchot ratując!
Płacząca kobieta porwała się z miejsca i wyprostowała w okienku szczupłą swą kibić. Rozpościerając ramiona dla zamknięcia okienka, zawołała z gniewem:
– Co macie mi wiecznie wymawiać doktora tego i tę aptekę! Albom wam jeszcze za pieniądze te nie odpracowała? Cóż to? Okna nawet w pokoju moim otworzyć nie mam prawa? Ja tu nie przybłęda jestem żadna, ale takie samo dziecko swego ojca, jak i Klemens!
Wszystko to wykrzykiwała donośnie, zaostrzającym się wciąż, swarliwym głosem, a ze stukiem zamykając okienko, dodała jeszcze, ale już dla siebie tylko, i ze śmiechem rozjątrzonego szyderstwa:
– Aha! takie same dziecko! to prawda!… czternasta część!
II
Po raz piérwszy poznałam Teodorę Końcównę w parę dni po zamieszkaniu w domu jéj brata, w domu tym z sześciu oknami, wychodzącemi na ulicę Kwietną, i małém okienkiem, wyrzniętém od strony dziedzińca, w salce, urządzonéj na strychu.
W czarnéj, wełnianéj, lecz bardzo porządnie wyglądającéj sukni, mała, szczupła, lecz zgrabna, zatrzymała się chwilę w progu i ogarnęła mnie naprzód spójrzeniem swych szafirowych oczu, trochę nieśmiałém, lecz bardziéj ciekawém. Potém, zbliżając się ku mnie, rzekła, że przyszła w celu zabrania znajomości z lokatorką swego brata.
– Dawniéj – dodała – za życia nieboszczyka ojca mego, powiedziała-bym, że pani jesteś lokatorką naszą… ale teraz… dom ten należy do mego brata… a ja?… cóż ja?… zwyczajnie czternasta część!
Zapytałam ją o znaczenie ostatnich wyrazów jéj, niezrozumiałych mi z razu. Zapytanie to nietylko nie wydało się jéj niedyskretném, ale owszem, pochwyciła je w locie i z przyjemnością widoczną, jako punkt wyjścia dla długiego opowiadania i zwierzania się. Rozgadała się od razu. Znać było, że posiadała usposobienie gadatliwe, a zarazem otwarte, dobroduszne, ufne, i że mieszkańców domu brata swego uważała za naturalnych powierników swych, a może téż i usiłowała zyskać w nich dla siebie obrońców i sprzymierzeńców.
Osóbka to była skromna i nic wcale w świecie nie znacząca, lecz, jakkolwiek dziwném wydać się to komu może, osóbki takie, skromne i nic wcale nieznaczące, bywają często bardzo zajmującemi dla tych, którzy z zamiłowania i obowiązku badają ludzkie dusze i dole. Rzec-by można, iż są to w świecie ludzkim owe drobniutkie żyjątka, których nagiém okiem nie dostrzega ogół, lecz które przed wzrokiem spostrzegacza, uzbrojonym w pomocnicze narzędzia widzenia, migocą, wirują, pracują, cierpią, po swojemu marzą i budują, słowem, żyją w sposób ciekawy i ze wszechżyciem tysiącznemi węzłami złączony.
– Na imię mi Teodora, ale czternasta część, to, pani droga, drugie moje imię… Piérwsze dał mi ksiądz na chrzcie świętym, drugie, nie wiem kto… pytałam się nieraz i siebie saméj, i rozumnych ludzi, dlaczego byłam zawsze i jestem czternastą częścią; ale sama nie odgadłam i nikt mi tego nie wytłómaczył… Jedni mówią, że taki już obyczaj; drudzy, że takie prawo; a ja tylko myślę sobie zawsze, że to wielka niedola i że nie daj Boże człowiekowi, w naszym stanie szczególniéj, urodzić się kobietą… Ojciec mój… nie znała pani ojca mego? pewno nie!… ogrodnikiem on był bardzo doskonałym i pracowitym, a i człowiekiem poczciwym, niéma co mówić, bardzo poczciwym, ale srogim i… jakby to powiedziéć? serca twardego, a i ręki nie miękkiéj, o! nie miękkiéj wcale… Z matką nieboszczką żyli podobno w zgodzie, ale ja tego już dobrze nie pamiętam, bo miałam lat ośm, kiedy urodził się brat mój, Klemens, a wnet potém matka tak zachorowała, że z łóżka nie wstała już nigdy, aż dopiéro podnieśli ją z niego ludzie, aby znowu do trumny na wieczny spoczynek włożyć. Chorowała jednak lat z dziesięć, a ja, od ośmiu lat życia swego, i gospodynią domu, i niańką małego brata byłam. Często bywało po całych nocach przy choréj matce siedzę, a jak świt, do miasta leciéć muszę, żeby wszystkiego, czego trzeba do gospodarstwa, kupić….w deszcz ulewny, czy w mróz trzaskający… lecę, a tego tylko boję się, żeby nie zabawić długo i nie spóźnić się ze śniadaniem dla ojca, bo on codzień z rana wychodził do wielkich ogrodów, które za miastem dzierżawił i z których taki miał dochód, że plac ten kupił i dom ten zbudował wtedy, kiedy ja jeszcze w kołysce byłam. Wracam do domu, a tu matka w łóżku jęczy i narzeka, że jéj wczas lekarstwa albo śniadania nie podałam; brat do szkółki, a potém i do szkoły wychodzi, przyodziać go i nakarmić trzeba; ojciec, jak w dobrym humorze, to w dobrym, ale jak w złym, to swarzy się, łaje, a czasem, ot, pani droga, zwyczajnie, jak człowiek prosty i chorowaniem żony, albo nieurodzajem w ogrodach zgryziony, i uderzy. Było mi tam wszystkiego… pracy, kłopotów, szturchańców i poniewierki różnéj… ręce sobie przy kuchni parzyłam… prania doglądając, od pary i żelazek czadziałam… na wiosnę i w jesieni, robotników, w tym oto własnym ogródku, dopilnowywać musiałam; a nierzadko ojciec kazał i saméj zagonik jaki skopać, lub opleć… pieszczoty nie znałam, ani odpoczynku, ani téż… pani droga… nauki! Czytać na książce do nabożeństwa nauczyła mnie matka, w łóżku leżąc… pisania i rachowania uczył trochę guwerner, co do brata przychodził; ale takie tam było uczucie! Ojciec, bywało, mówi: chłopca mi pan pilnuj, a dziewczyna, czy tam mądra, albo nie, to jéj wszystko jedno. Byle gospodynią dobrą była! To téż i niczego mnie nie nauczyli, tyle tylko, że z książki do nabożeństwa pomodlić się w kościele trochę potrafię, i oczka, albo ściegi, w robocie policzyć. Robót różnych i szycia nauczyłam się niewiedziéć jak, tak jakoś, to ztąd, to zowąd, bo miałam do tego ochotę wielką i zdolność, a zawsze chciało mi się modniarką zostać. Ale ojciec nieboszczyk mówił: po co dziewczynie rzemiosło? Za mąż pójdzie i dzieci hodować będzie! Ot, pani droga, za mąż nie poszłam jeszcze, dzieci swoich nie hoduję i rzemiosła w ręku nie mam, aby niém sobie na swój własny kawałek chleba zarobić.
Tu umilkła.
Mała, ruchliwa zwykle, jéj osóbka, zesztywniała i znieruchomiała na chwilę, jakby zjęta wielkiém nad własną dolą zdumieniem. Uderzyły mnie w mowie jéj wyrazy: „Nie wyszłam jeszcze za mąż”. Więc nie utraciła dotąd nadziei, iż stać się to mogło! Po chwili zaczęła znowu:
– Z bratem, pani droga, co innego było, o! zupełnie co innego. Nie pieścił go ojciec wprawdzie, bo nie do pieszczot to był człowiek, ale dbał o niego, jak o źrenicę w oku i, jeżeli karcił, to chyba za zbytnią swawolę. Swawolnik bo był chłopiec straszny!… Kiedy ja, bywało, pracuję, haruję, i dobrego słowa od nikogo nie usłyszę; on po dniach całych, ledwie lekcyą odbywszy, bąki po ulicach zbija, z kolegami psoty różne wyprawia, a gdy przyjdzie do domu, to po to tylko, aby zjeść, wyspać się i mnie jeszcze zburczéć, jeżeli mu w czém nie dogodzę… Uczył się bo, to prawda, że się uczył. Naprzód guwerner do niego chodził, potém i sam do gimnazyum chodzić zaczął. Ojciec okrutnie chciał, żeby gimnazyum skończył i urzędnikiem był; ale Klemens, jak doszedł do czwartéj klasy, tak ani rusz! W czwartéj klasie dwa lata siedział i do piątéj nie puścili, a dłużéj już w jednéj klasie siedzieć nie pozwolili. Cóż pani droga myśli, że ojciec na to powiedział? Zgryzł się z początku, ale potém ręką machnął: „Mniéjsza o to! dla mężczyzny wszystkie drogi otworem. Urzędnikiem zostać nie może, rzemieślnikiem będzie”. Ja wtedy już dwadzieścia cztery lata miałam i, słysząc, jak ojciec to mówił, rzewnie, choć po cichu, zapłakałam sobie. „Mój ty Boże! – myślałam – a dlaczegóż przede mną wszystkie drogi zamknięte? co ze mną kiedyś będzie?” Prawda, że był to czas, w którym ja często i gorzko płakałam, i po całych nocach, bywało, pytałam siebie: „co ze mną kiedyś będzie” A płakałam ja i pytałam się tak dlatego, że wtedy-to zgasła jedyna moja przez całe życie gwiazdeczka szczęścia. Zaświeciła i… zgasła… no, może nie na zawsze, i da Bóg, że zaświeci znowu, ale długo czekać i… ciężko!
Tu spuściła oczy i żywsze jeszcze, niż zwykle, rumieńce, twarz jéj oblały; potém podnosząc na mnie spójrzenie zawstydzone, naiwne, a jednak w głębi źrenicy gorącą iskrą rozpalone, ciszéj niż wprzódy, wahającym się głosem ciągnęła:
– Muszę już pani wszystko opowiedziéć… tak jakoś, od piérwszego spójrzenia, zaraz przylgnęłam do pani. Nie słyszała pani nigdy o panu Laurentym Tyrkiewiczu? pewnie nie! Otóż… kiedy miałam dwadzieścia lat, poznaliśmy się z sobą i… i… w cztery lata potém… w téj tam altance, widzi pani? w ogródku? w téj altance z chmielu… raz wieczorem… nie bardzo wieczorem, o szaréj godzinie… oświadczył mi się. Byliśmy po przyrzeczeniu… Pani droga! jaka ja byłam wtedy szczęśliwa! raz tylko w życiu!… Po dwóch tygodniach pan Laurenty wyjechał, żeby sobie lepszego miejsca starać się, – bo to, pani, urzędnika syn i sam urzędnikiem był, – ale prędko miał wrócić i ze mną ślub wziąć… pojechał, miejsce otrzymał doskonałe, ale jeszcze nie wrócił…
Znowu: jeszcze! Spodziewała się więc powrotu narzeczonego.
– Jakże dawno pan Tyrkiewicz opuścił Ongród? – zapytałam.
Wahała się chwilę z odpowiedzią. Widoczném było, że nienawiść do chronologii wszelkiéj walczyła w niéj z napadem bezgranicznéj szczerości. Szczerość zwyciężyła.
– Pani droga! – szepnęła – na świętą Annę skończy się już od wyjazdu tego lat ośmnaście…
I wnet, zapominając o tém, że wygadała się już przed chwilą z ilością wiosen, które w szczęśliwéj porze onéj liczyła sobie, dodała:
– Ja byłam wtedy taka młodziutka.
– Sądzisz więc pani, że pan Tyrkiewicz wróci jeszcze?
Spuściła znowu oczy na-pół z zawstydzeniem, na-pół ze smutkiem:
– Pewną tego nie jestem – szepnęła – ale mam nadzieję… Kiedyś – dodała – kiedyś, gdy pani opowiem wszystko, pani sama osądzi, że to tak przejść nie mogło w żaden sposób, i że on wrócić musi…
– Czy pisuje?
– Pisał do mnie z początku kilka razy, ale teraz tylko do ciotki swojéj, pani Antoniowéj, pisuje czasem…
I z odcieniem radosnéj figlarności w spójrzeniu, szepnęła:
– Nie ożenił się!…
– Widzi pani – mówiła po chwili daléj – ja wtedy nie byłam taka, jak teraz jestem. Choć dzieciństwo w męce mi przeszło, w młodości rozkwitłam, jak róża, a dnia tego… była to niedziela… miałam na sobie białą perkalową suknią, którą sobie własnemi rękoma uszyłam i wyhaftowałam czerwoną bawełną, a włosy ubrałam w bez koralowy, którego w ogrodzie naszym moc jest wielka… Suknią tę i listki od tego bzu mam dotychczas w komodzie schowane i… jeżeli on nie wróci… poproszę, aby mi je do trumny włożyli…
Głos jéj zadrżał, w oczach mignęła łza.
– Potém, pani droga, po téj jedynéj szczęśliwéj godzinie, powlokło się znowu trybem swoim ciężkie moje życie… Matka umarła… ojciec zachorował… Klemens był już wtedy zecerem i w drukarni rządowéj pracował tak, jak i teraz pracuje, a grosz swój już mając, po dniach i po nocach całych nieraz w domu nie bywał. Pracował on, to prawda, ale i odpoczynek, i zabawę miał. Bywało w cukierniach przesiaduje, w bilard grywa, na wieczorki chodzi i do panienek umizga się… A ja z ojcem chorym jedna… Ojciec swarliwy zawsze, w chorobie zrobił się, jak ogień… a przez oszczędność sługi porządnéj nigdy nie pozwolił mi wziąć, ale podlotków jakichś trzymaliśmy zawsze, tyle tylko, co do samych najgrubszych robót… Zresztą… wszystko ja… I gotuję, i piorę, i krowy i ogrodu doglądam, i nocami przy chorym siedzę, i do apteki po lekarstwa latami, a w wieczory zimowe, długie takie…