Kitobni o'qish: «Trzaska i Zbroja»
1. Jacentowa
Z ulicy Floriańskiej ku kościołowi Panny Marii szedł niemłody wieśniak z tobołkiem na plecach. Kożuch miał wyszarzany, czapkę wytartą, twarz zmizerowaną, ale siwe oczy, osadzone głęboko i jakby przyczajone pod krzaczastymi brwiami, spoglądały przenikliwie, a lekko wysunięta naprzód dolna szczęka nadawała tej twarzy wyraz silnej woli czy uporu.
Spojrzał w Rynek. Mało jeszcze było ludzi. Jakkolwiek dzień targowy zgromadzał dwa razy w tygodniu tłumy przekupniów i kupujących, dziś jakoś jeszcze się nie zeszli. Może dla1 niepogody, bo zimny, gęsty deszczyk prószył od wczesnego rana.
Chłop zrobił kilka kroków ku Sukiennicom, pomruczał coś sam do siebie, machnął ręką i zawrócił do kościoła.
Jak to było powszechnie przyjęte w średnich wiekach, nie tylko w Polsce, ale w całej Europie, że cmentarze otaczały kościoły parafialne, tak też i plac dokoła Panny Marii zasiany był gęsto kamiennymi i drewnianymi krzyżami.
We drzwiach od strony północnej siedziała staruszka grubymi chustami poowijana i odmawiała różaniec, chuchając kiedy niekiedy w skostniałe palce.
– Niech będzie pochwalony… Jak się macie, Jacentowa? – rzekł wieśniak.
– Na wieki amen. Jak groch przy drodze – odpowiedziała babka. – Włóczę jeszcze te nogi po bożym świecie, ale każdy dzień mocy ujmuje, a ciężkości na kark przyrzuca. Człek się chyli, chyli ku tej świętej ziemi, aż i przyjdzie ona ostatnia godzina, co się trza będzie piękniuśko w grobie położyć na wieczne odpoczywanie.
– Jużci, wedle2 zadusznych dni zawdy3 smutek serce ogarnia, ale gdyby tak słoneczko się ukazało miasto4 tych burych szmacisków na niebie, gdyby to maj się poczynał, a nie listopad, tobyście ta jeszcze podskoknęli co nieco, prawda?
– Dworuj5 se, Wojtek, dworuj, nijakiego poszanowania dla starszej siostry nie masz.
– Olaboga! Starszej! Dy6 i mnie się już obróciło na czterdziesty ósmy.
– Mądre słowo, na zdrowie ci. Swoje lata umiesz policzyć, a żem ja już z nieboszczykiem Jacentym z Krakowa na Łobzów na twoje chrzciny chodziła, to ci za mało?
– E, gdzie byśmy się ta o byle co przemawiali! Nie latami człek się starzeje, ino7 biedą a turbacją8. Ja bym was zaprowadził do mojej chałupy z dziurawą strzechą, co deszczówka jak bez9 przetak10 dzieciom prosto do łóżka leci. Ja bym wam kazał słuchać, jak te siedem Chrobaków jeść wołają abo ze zimna zębami klekocą. Ja bym wam…
– A cóżem to ja starościna czy żona rajce krakowskiego? Na złotej lamie spać legam, paśne kury zajadam, a miodownikiem11 pogryzam? W biedziem się ulęgła, jako i ty, na biedowanie z domu poszła i biedą cały wiek się karmię. Ino w twojej rozwalonej chałupie zdrowie mieszka, twojej żony ani twoich siedmi dziecek śmierć się nie ima, a u mnie co? Pięciorom ich miała jako palców u ręki, wszystkie Pan Jezus pozabierał, święta Jego wola. Ty masz kobietę uczciwą, pracowitą, posłuszną; ona ma ciebie dobrego, trzeźwego chłopa, a ja kogo? Ten poczerniały krzyżyk pod cmentarnym płotem, co nań czternaście roków od rana do nocy pozieram, w kościelnych drzwiach siedzący. Ani się równaj ze mną, mizerną babką proszalną12 spod Panny Maryje!
– Darujcie, siostro miła – pokornie odezwał się chłop – nie domawiajcie13 mi tyla. Mniemałem, że sobie pogadamy, pocieszymy się i ozweselimy oboje, a tu, jak na przekór, wszelakie gorzkości ze serca na język wypłynęły. Ot, lepiej powiadajcie, co słychać w mieście. Trzy tygodnie na targu nie byłem, bo z próżnymi rękoma i z pustą kaletą14 po co szedł będę na Rynek?
– A dziś? – spytała babka, spoglądając na tobołek.
– Ano, masła osełczynę, sera dwie plaskanki i kopkę15 jaj, co moja uskładała od czterech młódek.
– I ty, człecze, o biedzie prawisz?! – roześmiała się Jacentowa, trzęsąc głową. – Krowa, kury, pańskie gospodarstwo!
– Teraz ja wam rzekę, co se dworujecie ze mnie, ino że ja waszej mowy do serca nie przybieram – odparł Wojciech spokojnie. – Krówkę się kupiło za sprzedane bursztyny, jeszcze po Margosinej matce. Bydlątko każdemu miłe, a zimne paciorki jeść nie dadzą. I tę morgę16 jałowizny17 też choć raz w kielo czas18 godzi się omaścić. A skąd nawozu, skoro w szopie pustki? Człek sam z dzieciskami głodem przymiera, byle srokata miała żarcia do woli. Masło, ser się sprzeda, a maślankę i serwatkę za przysmaki w niedzielę zjemy. Chleba swego nie ma, to w mieście u krowodrzanek trza kupić. Mąkę na zacierkę, krup jednych i drugich, na wszystko trzeba grosza. A soli? Jałową kaszę każdy zje, ino bez soli ani rusz. Ale ja tu o sobie wciąż rozpowiadam, a wy nic.
– Cóż gadać? Izdebkę na prałatówce w podwórcu mam, jako ci wiadomo, do śmierci podarowaną, a dziesięć czeskich co miesiąc mi przynosi pachołek pana burmistrzowy. To i starczy na łyżkę ciepłej strawy.
– Jacenty nieboszczyk, jako był chłop uczciwy i sprawiedliwy przez całe życie, tak wam jeszcze nawet swoją śmiercią dopomógł. Boga by w sercu nie mieli sławetni rajcowie19, gdyby się wami nie zaopiekowali.
– Wolej20 bym onego za opiekuna miała. Niechby żył. Tobie się może zda, że na starość człek pamięć traci? Oj, oj, wiatr zdmuchuje ino listeczki z kwiatów, kolce zawdy zostają. Wesołe się zapomina. Co bolało, zawdy boli. Ile to ja razy przez dzień widzę mego Jacusia z roztrzaskaną głową, na marach! Ile razy śnił mi się cały krwią zalany!
– Ale z tej żałości waszej macie i pociechę stokrotną, że w służbie Najświętszej Bożej Matki śmierć go spotkała. Spadł ci z dachu, ale z kościelnego. Już mu tam w niebie nie pożałowali godnego miejsca – to pewna. A i na was za to Opatrzność boska pilnie pogląda, cobyście nędzy nie cierpieli.
– Słusznie gadasz, Wojtuś. Za wszystko trzeba dziękować Panu Jezusowi. Ale, com to jeszcze chciała rzec… Aha. Jest nas tu trzy babki do zamiatania kościoła i uprzątania pajęczyn. Każda ma dwa dni służby, a w świętą niedzielę wypoczynek. Niby to lekka robota, a przecie w moich leciech21 umęczenie wielkie. Jak się naschylam, nazginam, spod ławek, z kątów i zakamarków śmiecie powymiatam, to mi się zda, że mi het cosi gnaty połamało. W nocy, to się ani z boku na bok przewrócić nie zdolę22.
– Proście księdza proboszcza, coby was zwolnił.
– Nigdy w świecie! Zagryzłyby mnie one jędze na śmierć, że za mnie muszą robić. Zagryzłyby! Nie zębami, bo ino po dwa abo po trzy w gębie mają, ale słowami ostrymi jak te noże. Toli23 mi zazdroszczą onego dożywocia po Jacusiu niby kroci jakich.
– Więc jakoż myślicie?
– Tak se kalkuluję, żeby wziąć jaką dziewczyninę-sierotę, co by pod moim okiem robotę sprawiała.
– Czyż nadążycie dwie was wyżywić, kiedy na jedną z ledwością starczy?
– Pan Jezus miłosierny. Widzisz, Wojtek, ono tak źle znowu nie jest. Jacentowa spod Panny Maryje to nie pierwsza lepsza. Jaki taki do kościoła idzie, szelążek człeku na podołek24 rzuci. A już jak jego miłość rajca Langpeter przechodzi abo Teszner, abo Przedbór, abo Salomon, to tyla ofiarują, że więcej wyniesie niż z ratusza za pół miesiąca. Znasz pana stolnika Mikołaja?
– Jakże! A kto by Wierzynka nie znał!
– No, to ci rzekę, co jego miłość nigdy mnie bez datku nie minie. A chodzi co dzień do nas tu na wotywę25. Tedy łacno26 zmiarkujesz27, że i dla siebie, i dla kogo drugiego na kluski starczy, nawet ze szperką28. Łachów mam dość na swoje zapotrzebowanie, a dziewusze by się kupiło w kramach raz to, raz owo. Dy stoją Sukiennice, niczym kościół na nowo zmurowany, z woli najmiłościwszego króla.
Wojciech zamrugał powiekami i podrapał się w głowę.
– O, moja złocista Jacentowo!
– No cóż?
– Nie śmiem…
– Głodnyś?
– Ij… Bajki głód! Cale29 co inszego.
– Gadajże!
– Wzięlibyście se naszą Baśkę do posługi.
– Cóż ci się troi? Najstarsza dziewucha w domu, to prawa ręka! Jakoż ją matce odbierzesz?
– Prawdę mówicie. Ani słowa. Ino właśnie dlatego że najstarsza, musi iść precz z chałupy.
– Rety! Zbroiła co przeciw rodzicielom?
– Niechże Bóg broni, zachowa! Nigdy w świecie!
– Ano, to matka jej nie puści. Ani mowy.
Wojciech się zaśmiał cicho.
– U nas w chałupie ino jedno rządzi, czyli ja. Drugie zasię słucha, czyli Margosia. Właśnie tak jak Pan Bóg Przenajświętszy rozkazał.
– Ale wiem, wiem – niechętnie odrzuciła staruszka. – Od dzieckaś taki zawzięty. Zawdy ino wszystko po twojej woli musiało być. Sparty30 jak kozioł.
– Ale za to pół wieka z biedą za bary się wodzę i przecie nas jeszcze nie zadławiła do cna.
– Tedy powiedz, dlaczego chcesz Basię wygonić?
– Długo by o tym gadać…
– Ano, to rzeknij krótko.
– Pamiętacie Zbrojów?
– Co bym nie miała pamiętać. Z ojców, praojców nasze sąsiady.
– Tak. Jest i z ojców, praojców niezgoda między nami. Jakiś widno mocny bies upodobał sobie te dwa rody, bo z byle czego do nienawiści podwodzi. O patyk, o garść siana, o głupią gruszkę. Wieczne swary między Zbrojami a Trzaskami. Sprawiedliwość im oddać trzeba, zawdy31 umieli się rządzić, oszczędzać, skąpić, byle ino majętności przysparzać, to i nagromadzili bogactwa pełne skrzynie, a niemal ćwiartka gruntów łobzowskich w ich ręku. My zaś, Trzaski, ano32 wedle swego miana żyjemy. Dużo onych Trzasków od wiek wieka bywało, a co pokolenie, to gorsza bieda. Ot, i w dzisiejszych czasach powiedzmy: Paweł Zbroja, bogacz nad bogacze, ma ino syna jedynaka i dwie dziewuszki. U mnie ani w niedzielę nie jada się do syta, a jest nas wszystkich razem dziewięcioro w chałupie. Zaś o tej godzinie może ta jeszcze przybyło jedno więcej.
– Abo co?
– Ano… Dy już takie zaprowadzenie u Trzasków, że co rok, to prorok.
– Widzisz, Wojtek, powiem ci prawdę. Strasznieś chłop nierozgarniony. Baśki się chcesz wyzbyć właśnie teraz, kiej33 matka niedomaga?
– Dajcież mi się wygadać dokumentnie! Po cóżem o Zbrojach zaczął? Widno cały kłopot na nich się opiera.
– Bardzom też ciekawa, co mi powiesz.
– Odkąd Paweł Zbroja ostał wójtem łobzowskim, dmie34 ci tak, co nie wiadomo, jak mu się kłaniać: czy jak miłościwemu królowi Kazimierzowi, czy może jeszcze krzynę niżej.
– Cóż to ma do Baśki?
– O, jakaście to nagła! Zaraz się dowiecie! Tedy35, jako spominałem, jedynaka se uchował jak malowanie. Parobek rosły, na gębie czerwony niczym jabłuszko, a do wszelakiej roboty zgrabny, jak by się od urodzenia wszystkiego uczył. Najstarszy komornik z łobzowskiego dworca wziął go za stajennego do królewskich koni.
– A co mnie do królewskich koni?
– Słusznie, wam nic. Ale zarówno Staszkowi Zbroi nic do naszej Baśki, a czego lata za dziewczyną?
– O, rany!
– Dziękować Panu Jezusowi, zrozumieliście przecie, co za przyczyna, że chcę dziewuchę wyprawić z domu.
– Poczekajże, a cóż Basia na to?
– Basia? Po rozżarzonych węglach leciałaby za nim, ino by palcem kiwnął.
– To po cóż dzieciska rozrywać, kiej się ku sobie mają! – zawołała Jacentowa, splatając ręce. – Dać na zapowiedzi, pożenić i kwita.
– Aha, stary Zbroja pierwej ubije chłopaka, niżeli u Trzasków synowej będzie szukał. On by się i wojewodzianki nie zląkł. A mnie i moją babę nienawidzi aż strach. Ino mię ujrzy w polu czy na podwórku, pomstuje tak, że uszy więdną. Baśkę wyzywa od dziadówek, przed ludźmi nas czerni36, niemal plwa na nas.
– Ha, wola boska, a tyś ojciec. Czyń, jako rozumiesz. Kiedyż mi dziewczynę przyprowadzisz?
– Właśnie dziś, zaraz, coby nie miała sposobności powiadomić Staszka. Pewnikiem już jest na targu. Miała przyjechać z Wątorkową. Zginie dziewucha jak kamień w wodę. Niech wójt swaty posyła, gdzie wola. Z moim uczciwym dzieckiem napraszał się nie będę. Ino niech ciotka strzeże Basi jak oka w głowie, żeby się ptasznik37 o turkawce38 nie zwiedział.
– A to co za rwetesy? Coś się dzieje na targu? Zobacz no, Wojtek, czego ludzie tak krzyczą?
– Baśka?! Skądeś się tu wzięła? I taka zdyszana? Wilki cię gonią po mieście czy co?
– Szukałam was, tatusiu… Idźcie, na miły Bóg, ratować Wątorka, bo go baba na śmierć zatłucze… O, tam… Widzicie? Pod świętym Wojciechem.
– Pilnujcie tobołka, Jacentowa, zaraz wracam. A ty stój wedle39 ciotki. Ani mi się rusz!
Skoczył Wojciech co żywo na pomoc kumotrowi. Ledwo się przepchał przez tłum gawiedzi śmiejącej się z zaperzonej40 niewiasty i bitego chłopa.
– A ty opoju! A ty śleporodzie zatracony! Gdzie moja kokoszka?! Oddaj zaraz, bo ci łeb ukręcę, jakem twoja ślubna, wierna i uczciwa żona! Oddaj kokoszkę! Gadam po dobroci!
I ściskając bat w garści, wyrżnęła go z całej siły grubym końcem biczyska po plecach.
– O, rety! Ja… Jaguś… dy zelżyj kapkę! – jęczał mąż, ani próbując odwetu.
– Gdzie czarna kokoszka z białym czubem?! O, moi ludzie, moi ludzie! – zawodziła baba piskliwie. – Taką ci miałam kokosią na cały świat sławną. Jak zniosła jajko w sam święty Jan, to bez dwa miesiące ino jeden dzień spoczęła. Ady rodzone dziecko tak matce nie świadczy, jako mnie ona podchlebiała! Ano przedwczoraj znowu się nieść zaczęła, a ta niewiara przeklęta wywlokła mi ją z domu dziś rano! Zdrajco! Judasie! Bo cię uśmiercę, niech cię już moje oczy nie oglądają!
– Mojaś ty śliczna…
– Nie ślicznam! Kokoszka gdzie?!
Zamierzyła się z większym jeszcze rozmachem, aż tu dwie silne ręce szarpnęły ją w tył, omal nie upadła. Obejrzała się.
– No, puszczajcie mnie, Wojciechu, bo i wam się oberwie!
– Cicho. Cicho. Dajcie spokój. Nie wstyd wam? Ludzie patrzą, śmieją się. Jużeście tego biedaka zanadto ukarali.
– Niech powie, gdzie ją skrył przede mną?
– O, Jaguś!… Ja… ja… jakoż ci oddam, klejem sprzedał…
– Komu?
– Wim ja?
– A pieniądze gdzie?
– U… u… u Mośka… Rety! Trzymajcie ją! Wojciechu, bo duszę ze mnie wyżenie41!