Kitobni o'qish: «Majka»
Działo się na pierwszy dzień Zielonych Świątek1. W maju ów dzień wypadł. Marcin Dziura nie po bożemu go spędził, bo w karczmie. Milczał i pił, pił i milczał. Trudno nawet powiedzieć, czego mu więcej było potrzeba – picia czy milczenia. Jedno i drugie zarówno było niezbędne.
Inni gawędą stosowną wódkę zabarwiali, a on siedział odludnie wpodle2 ściany i pił sam do siebie, jakby się przed chwilą dopiero ze sobą samym pokumał3 czy pobratał.
Tęsknota go jakaś bezimienna opadła i do samotności niewoliła.
Nie umiałby nawet opowiedzieć, jak owa tęsknota na oko wygląda, po co przyszła, czego chce i ku czemu się garnie.
Wiedział jeno, że mu serce w piersi coś tak sparło, jak czasem dech w gardle spiera.
Już od tygodnia czuł, że mu czegoś braknie, a określić braku nie potrafił.
– Niech sobie – powiada – i nadal w swym nieokreśleniu przebywa, jeśli mu tam dobrze i wygodnie.
Na próżno młynarzowa, rok temu jeszcze owdowiawszy, gdy Dziura przed tygodniem o tym braku i o tej tęsknocie jej prawił, stan jego bezżenny mimochodem skarciła.
Nie słuchał jej Dziura, a brak tymczasem coraz się zwiększał, jakby rósł na drożdżach za piecem. I teraz oto, w karczmie siedząc i poczucie onego braku rozważając, wymiarkował, że mu właśnie wódki zabrakło.
Ale nadaremno wódką brak ów starannie wypełniał. Przeklęte poczucie trwało nadal. Dzień cały Dziura w karczmie przetrwał, a nocą, gdy właśnie inni na dobre schodzić się zaczęli, karczmę nagle opuścił.
Wyszedł ze wsi w pole, pszenicą przesłonięte.
Noc księżycowa, z równią kłosów pszeniczych zetknięta, w miejscu onego zetknięcia dymiła światłem błękitnawym, rozwidniając odmienne cokolwiek, bo srebrzyście wybiegłe tu i ówdzie ponad równią kłosy samotne, dorywczo wybujałe, które to zazwyczaj stróżami przezywają.
W powietrzu pachniało jak we młynie.
Idąc brzegiem pszenicy, Dziura dłoń płazem sunął po jej grzbietach posłusznie falujących, bo mu przyjemnie było za pomocą dłoni porozumiewać się z ich gładkością i ochłodą, jakby właśnie tą dłonią światło księżycowe zgarniał.
Zgarniał je kęs czasu, aż tu nagle dłoń na jakąś przegrodę natrafiła, i nie na zwykłą przegrodę, jeno na żywą, bo czuł Dziura że owa przegroda czy to postronić4 się, czy to umknąć usiłuje.
Zanurzył dłoń głębiej w pszenicy i niezwłocznie pochwycił coś, niby sznur jedwabny.
Pociągnął za sznur i widzi, że to nie sznur, lecz warkocz złocisty.
Pociągnął tedy za warkocz, a tuż za warkoczem głowa się czyjaś z pszenicy wychyla.
Głowa dziewczęcia, a w ślad za głową – szyja biała, a w ślad za szyją ramiona młode, obcisłe…
Zaniechał Dziura dalszego pociągania.
Dość mi na tym, com po ramiona obejrzeć zdołał – pomyślał nie bez słuszności. – Tyle się tego z pszenicy wyłoniło, że już można z tym wyłoniątkiem i pogawędzić, i o rodowód zapytać. Wystarczy!
Pochylił się nieco i, warkocza z rąk nie wypuszczając, zajrzał do oczu błękitnych, ponad pszenicą, jako dwa świetlaki, jaśniejących.
– Domyślam się, coś za jedna! – powiedział. – Majka jesteś i basta! W pszenicy w noc Zielonych Świątek rusałkujesz5, czatując pewnikiem na przechodniów urodziwych, brakiem czegoś nieokreślonego niby pokusą dotkniętych.
– Puść mnie! – jęknęła Majka, gdyż ona to była we własnej osobie.
– A jak puszczę – to co? – zapytał ciekawie Dziura.
– To nic – odrzekła Majka po krótkim namyśle.
– Nie głupim! – odparł Dziura. – Nie puszczę!
Wiatr łanem pszenicznym kolejno i stopniowo zakołysał, i kołysanie owo z nieznacznym opóźnieniem udzieliło się mży6 błękitnej, którą księżyc ponad łanem rozetlił.
Zdawało się, iż te łany, aż do zawrotu głowy falowaniem objęte, mają dno tak samo chwiejne i niestałe jak powierzchnię.
– Nie puszczę! – powtórzył Dziura, zgrubiałymi od pracy palcami wyczuwając miękkość i bezbronność jedwabistego i zwilżonego rosą warkocza, który w tym miejscu, gdzie go uścisk dłoni zdławił, zagrzał się i od zagrzewku parował wonią ziół polnych.
Majka z wolna po pas się wynurzyła z pszenicy.
Dziura w te pędy poprzez źdźbła pszeniczne zerknął ukosem do głębi i ujrzał resztę jej ukrytego ciała.
Była ta reszta łuską szczelnie pokryta i ogonem rybim zręcznie zakończona.
– Trzebaż ci było tak trafnie się zacząć, a tak szpetnie zakończyć? – spytał nie bez żalu. – Do pasa rzetelnie i uczciwie, wedle wszelakiej stosowności, jako ten sprzęt Boży uciosana, a od pasa – obraza oczu ludzkich i pośmiewisko, niebu i ziemi postronne7!
– Tegom się bała najsrożej, że do pasa mnie uznasz i przygarniesz, a od pasa – nie uznasz i postronisz – szepnęła boleśnie Majka. – Czekałam na ciebie w pszenicy, jak się czeka w alkowie8, zewsząd na oścież rozwartej. Nie zgotowałam twym dłoniom innej przegrody, prócz tego oto warkocza, który trzymasz tak groźnie, jakby był zbiegiem, dlatego tylko, że dotąd w twych dłoniach nie bywał… Myślałam o tobie i myślałam tak nieustannie, aż się we mnie coś jeszcze, okrom9 tych myśli, samo przez się zadumało, i nie mogę tego ani łzami rozwikłać, ani rąk nagłym załamaniem rozstrzygnąć! Bo i cóż ja wiem o tobie? Wiem jeno, że podarki lubisz, więc ci podarek przyniosłam.
Zerknął Dziura spode łba, aby podarek wspomiany przed otrzymaniem jeszcze na odległość wzrokiem pogłaskać i ocenić, i stwierdził nie bez zakłopotania, iż Majka trzyma w ręku księgę, której dotąd nie zauważył.
Księga była w mech zielony oprawna i klamrą koralową spięta.
Dziura wprawdzie ani czytać, ani pisać nie umiał, ale wstydził się wyznać przed Majką, że jest nieczytelny i niepiśmienny. Z dumą tedy i godnością wręczoną księgę sobie przyswoił i uczynił przy tym osobliwy ruch ręką, który, jak mu się zdawało, był nieomylną oznaką umiejętności dość biegłego czytania.
– W tej księdze – mówiła tymczasem Majka – w tej księdze przeczytasz o tym, co się pod wodą działo, dzieje i dziać będzie. Przeczytasz tam i o mnie, i o siostrach moich, i o innych pokrewnych nam, chociaż odmiennych, mieszkankach jezior, rzek, strumieni i ruczajów10.
– A jużci, że jak zacznę czytać, to i w końcu przeczytam wszystko, bom nauczny – podchwycił w czas Dziura, lecz warkocza z rąk jakoś nie wypuszczał.
– Nie ściskaj tak mego warkocza, bo ci w ręku zemrze, jak wąż zdeptany! – zawołała Majka. – Zbyteczna jest twoja surowość i płonne twoje obawy. Choćbyś mnie nawet z rąk na wolność moją rusałczaną wypuścił, nie ujdę ci i nie umknę, bo kocham!
Na dźwięk tego wyrazu Dziura gębę rozwarł, jak do okrzyku, i palce, w warkoczu zanurzone, rozluźnił.
Warkocz opadł na pszenicę, gromadząc się na jej powierzchni we złote wzgórze, którego lekkość widoczniała w miarę, jak wiatr, rozczesując, objętość mu przydawał.
Majka trwała nadal bez ruchu, jakby na wolność wypuszczona nie chciała się pozbyć swej uwięzi.
A Dziura, księgę dzierżąc pod pachą, ponad łanem pszenicznym w osłupieniu górował i nie uszczuplał gębie rozwarcia, przysporzonego zdziwieniem.
Nie to go zdziwiło, że wybredna snadź11 Majka upodobała sobie jego urodę niezaprzeczoną, jeno to, że, obarczona tak nieznośnym i rybim ogonem, w same oczy miłość mu nagle wyznała, a on tego wyznania nie tylko nie odpycha, lecz – najwidoczniej – przyjmuje i z duszą własną ze względu na ów ogon jakieś układy potajemnie zawiera.
I nie dziwota, że mu natrętna obecność rybiego ogona psuła uroczyste powaby zdarzonego szczęścia, marnując to szczęście od tej właśnie strony, kędy12 niegodny przywłaszczenia ogon przebywać raczył.
Gdybyś beczkę miodu kroplą smoły zanieczyścił, mniej byś ją uszkodził i mniej byś jej ubliżył, niźli krasie dziewiczej taki ogon niespełna rozumu przydając.
Toteż czuł się Dziura tak, jakby mu kto szczerozłotego dukata do rąk na własność dawszy, przedzierzgnął onego dukata sztuką diabelską w drzazgę, albo i – nie daj Boże – w gorszą jeszcze bezpożyteczność.
Lecz mimo tych uczuć słusznych a mitrężnych13 zawrzała w nim radość niestrudzona, jakby go po duszy snopem dojrzałego zboża pogłaskano na znak, że wiosna mu sprzyja i rok nadchodzi urodzajny.
Dawna tęsknota i poczucie braku nieokreślonego, jeśli nie znikły bez śladu, pochowały swe łby uparte w jakieś norze ciemnej, dokąd człek uczciwy nie zagląda, ciemnością ową zgoła pogardzając.
A natomiast uczuł Dziura, że dusza jego, dotąd połowiczna, uzupełniła się snem niespodzianym, który i ciało pokrzepił, i oczom udzielił niebywałego połysku. Czarowała go, widać, Majka, a on – człek śmiertelny – poddawał się tym czarom nieodpartym.
Poddawał się ochoczo i wprawnie, jak się chłop wszelkiemu jarzmu na tym świecie poddaje.
– Kocham! – szepnęła znowu Majka, przygarniając do się warkocz, na pszenicy w bezładzie złocistym poległy.
Nic jej na to Dziura nie odpowiedział, a i ona już odtąd żadnym się szeptem ku niemu nie ozwała.
Oboje bowiem nie mogli od pewnej chwili na mowę ludzką się zdobyć, milczeniem, które przyszło, pilnie zajęci.
I tak milcząc, przetrwali i przestali w pszenicy noc całą aż do przedświtu, wpatrzeni w siebie nawzajem i do miejsc swoich przykuci – on zadumany i nieczytelny, z księgą pod pachą, a ona wiotka i smukła ze światłem księżyca na obnażonych ramionach.
Dopiero o samym przedświcie Majka pierwsza otrząsnęła się z drętwoty całonocnej i rzekła:
– Czas mi już od ciebie, jak był czas do ciebie. Odchodzę, ale pamiętaj w niedzielę następną przyjść do lasu nad jezioro. Będę tam na ciebie czekała.
Zanim zdążył się Dziura opamiętać i oniemiałym językiem słowo jakiekolwiek z gęby wygarnąć, Majka dała nura do pszenicy i z oczu mu znikła.
Ujrzał tylko, jak się równia pszeniczna bruździ i jak się po niej koła, niby po wodzie, rozchodzą, znacząc zapewne drogę Majki, która się spodem pszenicy wpław przemyka.
Świt się już na widnokresie rozniecał i rozdmuchiwał, pierwszym swym pobrzaskiem zielonym dzieląc ziemię od niebiosów.
Wiatr poranny zakrzątnął się w powietrzu i łanom pszenicznym tu i ówdzie powierzchni z lekka nadłamał. Pył biały uniósł się po drodze i, pachnąc, w słońcu zaprzejrzyściał.
Dziura westchnął, księgę przed wzrokiem ludzkim ukrył w zanadrze i do domu kroki od zadumy zbytniej osowiałe leniwie skierował.
Świt tymczasem rozwidnił się już na dobre.
Wieś się ocknęła.
Powietrze, wypoczęte i nocną ciszą pokrzepione, chciwie zdawało się chłonąć żałosny skrzyp wozów drabiniastych i miarowe odgłosy dalekiego młota, które się, nie chcąc, spóźniały do własnych, dobywających je skądciś uderzeń – i zapamiętały, ani tchu, ani żadnych odstępów czasu nie znający poświst piły, która, jak gryzoń piekielny, wżerała się w drzewo podatne – i niechlujny a śpiewny pobrzęk pustych wiader, które się chwiały jeszcze na niewidzialnych już plecach znikłej na zakręcie ulicy dziewczyny.
Dziura rozruchał się nieco i oprzytomniał po nocy, w dziwnym a rozszalałym milczeniu i bezruchu spędzonej.
Czuł się teraz dobrze i odświętnie, jak wybraniec, któremu nie lada los się wydarzył.
Przechodził właśnie koło niecałkowitej, jak przybudówek, chałupy, skleconej z kilkunastu rozmaitych odcieni desek, jakby naprędce i dla chwilowego użytku, a przeznaczonej na stały pobyt zagnieżdżonego w niej mieszkańca.
Mieszkańcem tym był krawczyk-popsujko, któremu już od niepamiętnych czasów uprzykrzyło się na tej ziemi wszystko, prócz jego własnej wiary żydowskiej.
Chałupa, jeśli to była chałupa, okien nie miała, jakby się urodziła niewidoma i ślepa na to, co się poza nią na tym świecie doczesnym dzieje.
Wszakże czy to dla ozdoby, czy to w drodze ustępstwa obyczajom ludzkim, miała na jednej ścianie podobiznę okna, błękitnym konturem dość trafnie wymalowanego.
Ilekroć krawczyk-popsujko gwoli rozwidnienia swej ciasnej izdebki okna zapotrzebował, tylekroć drzwi otwierał i zawsze skutek osiągał.
I teraz właśnie siedział we drzwiach otwartych na progu i, gwałtownie w sobie skulony, łatał z obojętnością nic warte portki sąsiada Sikory, które to portki, od dawna swej osnowy14 pierwotnej wyzbyte, stały się jeno umówionym miejscem spotkania łat czerniawych i białawych, żeś z dala mógł je wziąć za szachownicę, Bóg wie czemu kształt dwóch nogawek potwornych przybierającą figlarnie.
Dziura zbliżył się doń i, zamiast powitać, postał chwilę w milczeniu, dając w ten sposób do zrozumienia, że i wita, i pomówić pragnie.
Krawczyk-popsujko, oczu od roboty nie odrywając, jął jeno szybciej igłą portki sąsiada Sikory w upatrzonym miejscu nakłuwać, jakby tam nagle prześlepiony dotąd niedobór zauważył.
– Widzę ja – rzekł, nie patrząc na Dziurę – widzę ja dobrze, że pan Dziura ma do mnie jakiś pośpiech i zapotrzebowanie.
– Mam – potwierdził Dziura dumnie i z zadowoleniem, poprawiając się w ramionach.
– A czym ja mogę panu Dziurze dogodzić? – spytał znowu krawczyk i, uniósłszy nagle portek wzwyż ku słońcu, spojrzał w nie ze znawstwem i z taką lubością, jakby się w najczystszym zwierciadle przeglądał.
– Ubranie mi potrzebne – odpowiedział Dziura ze stanowczością i umilkł z zakłopotaniem.
Krawczyk obrzucił teraz Dziurę od stóp do głów wzrokiem przymglonym, jakby zeń miarę już to na kożuch, już to zgoła na trumnę zdejmował.
– Zrobimy panu Dziurze ubranie tak dopasowane, że jak w nie wlezie, to i wyleźć nie potrafi – rzekł bez namysłu i językiem cmoknął nagle dla zachęty.
– Nie dla mnie ubranie, jeno dla dziewczyny – zauważył niby nieznacznie Dziura i westchnął wspominając niezbyt obyczajną nagość Majki.
– Jak dla dziewczyny, to i dla dziewczyny – rzekł obojętnie krawczyk i natychmiast dodał domyślnie: – Czy na miarę, czy na oko?
– Bez miary – na oko – odparł pośpiesznie Dziura, czując pewną ulgę z powodu, że rozmowa dobiegła wreszcie właściwego celu.
– A jakaż jest na oko wysokość dziewczyny? – spytał krawczyk.
– Do ramienia mi dostaje, gdy, kibić15 prostując, głowę na karku wygodnie osadzi – wytłumaczył Dziura.
– A za przeproszeniem – szerokość? – pytał dalej krawczyk.
– Szerokość? – zamyślił się Dziura. – Tyleż miejsca w pszenicy wyżłobi, co ta przepiórka, gdy skrzydłami zatrzepoce.
Powiedział to i gębę, jak furtę popsutą, zatrzasnął, ale za późno.
– W pszenicy? – powtórzył krawczyk, nie tyle przyłapując Dziurę na słowie nieoględnym, ile zastanawiając się poważnie nad wspomnianą szerokością.
– Dla przykładu jeno wziąłem pszenicę – rzekł wymijająco Dziura. – Sam nie wiem, czemu mi ta pszenica do łba się napatoczyła, jakby ją kto posiał tam na wiosnę. Ale już słowo rzekłem, więc go nie cofnę, bo nie mogę. Mogę jeno dla przykładu pszenicę owsem albo i koniczyną zastąpić.
– Nie potrzeba! – zapewnił usłużnie krawczyk. – Już ja wiem, jak ta dziewczyna wygląda! Ładna dziewczyna, zgrabna dziewczyna! Jakbym ją na własne oczy widział!
Mówiąc to zmrużył domyślnie oczy i zakołysał z zachwytem głową, luźnie zatkwioną na cienkiej, jak zwątlony dzierżak16, szyi, na ukos żyłą nabrzmiałą przekreślonej.