Kitobni o'qish: «Wigilia»

Shrift:

Kiedy już przyniosłem, mówiąc między nami, jakąś bardzo niewyraźną babinę, kupioną za własne (krwawo zapracowane!) trzydzieści kopiejek, kiedy własną ręką w piecu napaliłem i własnymi obcęgami nakładłem węgli do własnego a pękatego samowara, wyznaję – że jakoś głupio zrobiło mi się na sercu.

Co u diabła! ja osoba taka porządna, tak sławna, ja, podpora i współpracownik tylu pism periodycznych1, ja – mający tu krewnych, tam przyjaciół, ówdzie powinowatych – będę sam jak palec, wówczas, gdy najostatniejszy z roznosicieli „Kuriera” cieszy się w kółku familijnym?

Wprawdzie byłem wczoraj „na rybce”, no – ale to na dziś nie wystarcza. Nie jestem głodny, nie zimno mi, wolałbym jednak w tej chwili patrzeć na jakąś zadowoloną twarz ludzką, która z wykwintnych apartamentów moich wygnałaby nudy i zły humor…

Czuję, że jestem rozwścieczony na cały świat. Gdybym mógł, zmiażdżyłbym księżyc na tabakę, ziemię na jakie sto lat cofnąłbym w biegu, a słońce zamroziłbym tak, że aż by kwiknęło. Ponieważ jednak tego robić nie wypada, rzucę więc o podłogę stołkiem, aż mu się nogi rozlecą. Walentemu, kiedy przyjdzie mi winszować, pokażę cierpki grymas, gospodarzowi wytoczę proces za to, że jeszcze nie dał mi piwnicy…

– Jak się masz, niedołęgo?…

– Tylko bardzo proszę…

Oglądam się… za mną jakaś jejmość… Czepek z żółtym fontaziem2 i tiulikiem w zęby, watowane kaftanisko pachnie rybami, jak u śledziarki; w jednej kieszeni makagiga3; w drugiej pajac, pod pachą zaś cynowy sprzęt z drewnianą rękojeścią… A jaka talia u tej damy!… We trzech nie objęlibyśmy… – bodajem brał po sześć groszy od wiersza, jeżeli mówię nieprawdę!

– No! i cóż się tak gapisz? – wrzasnęła jejmość.

– Z kimże mam honor?… czy nie pani Lucyna?…

Wymówiłem imię to na chybił-trafił, przypuszczając, że ono najlepiej pasować będzie do postaci, jednoczącej w sobie wielką energię i niepospolitą gospodarność.

– Czyś zwariował?… Jaka Lucyna?… Nie Lucyna, tylko: Wigi… lia. Rozumiesz?…

– Wigilia?… Dalibóg, ładne imię. Niechże pani będzie łaskawa…

– Dlaczego mnie tytułujesz panią, mazgaju, kiedy widzisz, że jestem duchem?

– Duchem?… W każdym razie Wigilia to… zawsze niby płeć żeńska.

– Duchy nie mają płci…

– Doprawdy?… Czy…

– No, no, no… Dość już tego! Zabieraj się i wychodź, bo na romanse nie mam czasu.

Przypuszczając, że ręce korpulentnej damy mogą w razie potrzeby obracać się równie szybko, jak język, wciągnąłem co rychlej futro na grzbiet i czapkę na uszy; w parę zaś minut później byliśmy na ulicy.

*

– Dalej nie pójdę, pani dobrodziejko! – mówiłem do mojej towarzyszki, trzymając się oburącz bariery wydywanionych schodów. Dalej nie pójdę, bo jeżeli nas kto zobaczy, to… pani wiesz?

– Przywidzenie! – mruknęła dama, kładąc tłustą rękę na kryształowej klamce. – Mnie nie zrobią nic, no – a ty się wytłumaczysz… Wreszcie redaktorowie za tobą poręczą.

Popchnęła drzwi, mnie we drzwi, i otóż znaleźliśmy się w przedpokoju.

Salony, meble, światła… Pulchna figurka mojej towarzyszki jak najdokładniej odbija się w podłodze; dywan na stole, dywan pod stołem, aksamity na kanapie… Na marmurowych słupach stoją urny i bocianowate dzbany etruskie, fotele takie, że na najgorszym z nich z całą satysfakcją usiadłbym nawet wówczas, gdyby mi głowę w tej pozycji zdjąć miano. A portiery4… A złote kutasy5, ciężkie jak grzech śmiertelny!

Westchnąłem.

– Mój Boże! jakby też to mnie chudeuszowi wigilia smakowała w takim salonie!…

– Spojrzyj! – szepnęła moja przewodniczka.

Wsunąłem głowę pod jej ramię i zasłoniony portierą patrzałem.

W salonie były dwie osoby: młoda i piękna blondynka (cukiereczek! – powiadam), w powłóczystej sukni, i jakiś tyle chudy, ile znudzony frant, który siedząc na kanapie, przekładał nogi; a palcami czesał dosyć rzadkie faworyty6.

– Karolu, więc wychodzisz? – pytała blondyneczka głosem, który przeszył mi serce, jak materac tapicerska igła.

– Zostanę, Anielo, byleś mnie tylko… – odparłem.

– A cicho tee!… – mruknęła Wigilia, przyciskając mi bardzo poufale łokciem głowę do swojej watowanej talii.

– Muszę wyjść, duszko, jak cię kocham – teraz dopiero odpowiedział frant, znowu przekładając nogę.

– Więc zostawisz mnie samą nawet w tym dniu, Karolu?…

Ostrze głosu blondynki przeszło mnie gdzieś pod łopatką i oparło się na futrze.

– Przesądy! sentymentalizm!… – ziewnął frant.

– Nie dbasz o mnie…

– Zdaje ci się tylko, aniołku – odpowiedział elegant, stając. – Gdybym o ciebie nie dbał, a i zwyczajów dawnych nie obserwował, nie kupiłbym ci przecież na kolędę garnituru za 315 rubli i pół, licząc w to dorożkę. No, bądź zdrowa!

To powiedziawszy, pochylił się nad piękną damą w powłóczystej sukni, ucałował kwiatek, który miała we włosach, i wyszedł.

W tej chwili w przeciwnych drzwiach salonu ukazał się lokaj:

– Waza na stole, proszę jaśnie pani!

– Możecie jeść – odpowiedziała, zasłaniając twarz chustką.

– Jaśnie pani nie będzie jadła wigilii?

– Z kimże?…

– Ze… – odezwałem się.

– Cicho! – mruknęła stara, wyprowadzając mnie na schody.

O blondynko, blondynko! gdybyś wiedziała, jakie serce biło dla ciebie z drugiej strony eleganckiej portiery…

*

Znowu zatrzymaliśmy się, tym razem przed żółtym, parterowym, wykoszlawionym, starymi gontami pokrytym domkiem, na którego widok, nie wiem z jakiej racji, przypomniałem sobie pieśń ludową:

„Chałupeczka niska” itd.

Wigilia oparła się o futrynę okna, ja stanąłem przy niej. Boże kochany! wszak ci ludzie nawet podwójnych okien nie znają, a wątpię, aby ogrzała ich ta muślinowa firanka i piec zakopcony, w którym tli się szczypta węgielków.

1.pismo periodyczne – czasopismo. [przypis edytorski]
2.fontaź – dekoracyjna wstążka. [przypis edytorski]
3.makagiga – ciasto z maku, miodu i orzechów. [przypis edytorski]
4.portiera – gruba, ciężka zasłona u okna lub drzwi. [przypis edytorski]
5.kutas – zwisająca ozdoba ze sznura w formie pędzla. [przypis edytorski]
6.faworyty – baczki. [przypis edytorski]
Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
01 iyul 2020
Hajm:
19 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Yuklab olish formati:

Ushbu kitob bilan o'qiladi