Kitobni o'qish: «Michałko»

Shrift:

Roboty przy kolei skończono. Podradczyk wypłacił komu co należało, oszukał kogo można i ludzie poczęli się rozchodzić, gromadami, każdy do swojej wsi.

Koło karczmy, która stała przy plancie1, do południa było gwarno. Jeden obwarzankami napełniał kobiałkę2, drugi kupował wódkę do domu, inny – upijał się na miejscu. Potem porobili zawiniątka z grubych płacht i, zawiesiwszy je przez ramiona, odeszli, wołając:

– Bywaj zdrów, „durny Michałku”!…

A on stał.

Został na szarym polu i nie patrzał nawet za swoimi, tylko na błyszczące szyny, które biegły aż tam, het! nie wiadomo dokąd.

Wiatr rozrzucał mu ciemne włosy, rozwiewał białą parciankę3 i z daleka przynosił – ostatnią zwrotkę pieśni odchodzących.

Wkrótce za krzakami jałowcu skryły się płachty, parcianki i okrągłe czapki. W końcu i pieśń umilkła, a on wciąż stał z założonymi rękoma, bo – nie miał dokąd iść. Jak ten zając, który w tej oto chwili przeskakuje szyny, tak on, chłopski sierota, gniazdo miał w polu, a śpiżarnię – gdzie Bóg da.

Za piaszczystym wzgórzem rozległo się gwizdanie, zakłębił się dym i zaturkotało. Nadjechał pociąg roboczy i zatrzymał się przed niewykończoną stacją. Otyły maszynista i jego młodziutki pomocnik zeskoczyli z lokomotywy i pobiegli do karczmy. To samo zrobili brekowi4. Został tylko inżynier, który przypatrywał się, zamyślony, pustej okolicy i przysłuchiwał szmerowi pary w kotle.

Chłop znał inżyniera, więc ukłonił mu się nisko, do ziemi.

– A to ty, „durny Michałku”! Cóż tutaj robisz? – zapytał inżynier.

– Nic, panie! – odparł chłop.

– Dlaczego nie wracasz do wsi?

– Nie mam po co, panie.

Inżynier zaczął nucić, a potem rzekł:

– Jedź do Warszawy. Tam zawsze znajdziesz robotę.

– Kiedy nie wiem, gdzie to.

– Siadaj na wagon, to się dowiesz.

„Durny Michałko” skoczył na wagon, jak kot, i usiadł na stosie kamieni.

– A pieniędzy trochę masz? – spytał inżynier.

– Mam panie rubla i czterdzieści groszy i złoty dziesiątkami…

Inżynier począł znowu nucić i oglądać się po okolicy, a w lokomotywie wciąż warczało. Wreszcie z karczmy wybiegła obsługa pociągu, z butelkami i węzełkami. Maszynista i jego pomocnik siedli na lokomotywę – i ruszono.

O jaką milę drogi stąd, na zakręcie, ukazały się dymy i wieś uboga, zbudowana między błotami. Na jej widok Michałko ożywił się. Zaczął się śmiać, wołać (choćby go nie usłyszano z takiej odległości), machać czapką… Aż jadący na wysokim koźle brekowy ofuknął go:

– A ty się czego wychylasz? Jeszcze zlecisz, i diabli cię wezmą…

– Bo to nasza wieś, panie, o tam o!…

– No, więc kiedy wasza, to siedź spokojnie – odparł brekowy.

Michałko usiadł spokojnie, jak mu kazano. Tylko że go coś bardzo nudziło w sercu, więc zaczął mówić pacierz. Ach! Jakżeby on wrócił do swojej wsi, z gliny i słomy ulepionej, tam – między błota… Ale nie miał po co. Choć go nazywali „durnym”, tyle przecie rozumiał, że na świecie mniej przymiera się z głodu i łatwiej o nocleg, aniżeli na wsi. O! Na świecie chleb jest bielszy, na mięso można choć popatrzeć, domów więcej i ludzie nie tacy mizerni, jak u nich.

Wymijali stację za stacją, zatrzymując się tu dłużej, tam krócej. O zachodzie słońca kazał inżynier dać chłopu jeść, a on za to – do nóg mu się ukłonił.

Wjechali w nową całkiem okolicę. Nie było tu rozlewających się bagien, ale wzgórzyste pola, kręte i szybko płynące rzeczki. Znikły kurne chaty i stodoły plecione z wici, a ukazały się piękne dwory i murowane budynki, lepsze niż u nich kościoły – albo karczmy.

Nocą stanęli pod miastem, zbudowanym na górze. Zdawało się, że domy włażą jeden na drugi, a w każdym tyle światła, co gwiazd na niebie. Na stu pogrzebach nie zobaczyłby tylu świec, co w tym mieście.

Grało coś bardzo pięknie, ludzie chodzili tłumem, śmiejąc się i rechocząc, choć już była taka noc wielka, że we wsi słyszałbyś tylko wołanie upiora i ujadanie strwożonych psów.

Michałko nie zasnął. Inżynier kazał mu dać funt kiełbasy i bułkę chleba, a potem – przepędzili go na inny wagon, który wiózł piasek. Było tu miękko, jak w puchu. Ale chłop nie kładł się, tylko siedział w kuczki, jadł kiełbasę z chlebem, aż mu oczy wyłaziły na wierzch, i myślał;

– Nie bój się, jakie to są dziwne rzeczy na świecie!…

Po kilkugodzinnym postoju, nad ranem, pociąg ruszył, i jechali truchtem. Na jednej stacji, wśród lasu, zatrzymali się dłużej, a brekowy powiedział chłopu, że inżynier pewnie wróci nazad5, bo przyszła po niego depesza.

Istotnie inżynier zawołał do siebie chłopa.

– Ja muszę jechać na powrót – rzekł.

– A ty sam czy puścisz się do Warszawy?

– Bo ja wiem! – szepnął chłop.

– No, przecie nie zginiesz między ludźmi?

– Komu ja, panie, zginę, kiedy nie mam nikogo?…

Rzeczywiście, komu on miał zginąć!

– A więc jedź – mówił inżynier. – Tam, zaraz przy stacji budują nowe domy. Będziesz nosił cegłę i nie umrzesz z głodu, byleś się nie rozpił. Potem może ci być lepiej. Na wszelki wypadek masz rubla.

Chłop wziął rubla, uścisnął inżynierowi kolana i usiadł na swój wagon z piaskiem.

Wnet ruszyli.

W drodze zapytał brekowego:

– Daleko stąd, panie, do naszej stacji?

– Chyba ze czterdzieści mil. Czy ja wiem!

– A piechotą, panie, długo by szedł?…

– Może ze trzy tygodnie. Wreszcie nie wiem.

Niezmierny strach ogarnął chłopa. Po co on puścił się nieszczęśliwy tak daleko, że aż trzy tygodnie iść potrzeba do domu!…

W ich wsi opowiadano nieraz o parobku, co go wicher porwał i prędzej, niż przeżegnać się można, zaniósł i cisnął o dwie mile – już trupa. Czy z nim nie stało się to samo? Czy ta maszyna, ziejąca ogniem, której boją się starzy ludzie, nie jest gorsza od wichru?… A gdzie go ona wyrzuci!

Na tę myśl schwycił się krawędzi wagonu i zamknął oczy. Teraz uczuł, jak go niesie, jak strasznie huczy, jak go wiatr bije po twarzy i śmieje się: hu! hu! hu!… Hi! hi! hi!…

Porwałaż go dopiero burza, porwała!… Tyle, że nie od matki, ani ojca, ani od własnej chaty, tylko z pola sierotę.

Rozumiał, że jest z nim coś niedobrze, ale – cóż na to poradzić? Źle mu jest, gorzej mu pewnie będzie, lecz że już było źle, gorzej i najgorzej, więc otworzył oczy i puścił się wagonu. Taka wola Boska. Od tego on przecie biedny chłop, żeby dźwigał nędzę na karku, a w sercu obawę i żal…

Lokomotywa przeraźliwie zagwizdała. Michałko spojrzał przed siebie i zobaczył z daleka jakby las domów, zasnutych płachtą dymu.

1.plant – teren, po którym biegną tory kolejowe. [przypis edytorski]
2.kobiałka – nieduży koszyk. [przypis edytorski]
3.parcianka – ubranie z płótna parcianego. [przypis edytorski]
4.brekowy (daw.) – hamulcowy. [przypis edytorski]
5.nazad (gw.) – z powrotem. [przypis edytorski]
Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
19 iyun 2020
Hajm:
21 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Yuklab olish formati:

Ushbu kitob bilan o'qiladi