Kitobni o'qish: «Emancypantki», sahifa 20

Shrift:

40. Dwaj konkurenci

– Panienki, proszę na podwieczorek – odezwała się wchodząc doktorowa. – Czy to ładnie opuszczać gości?…

– Dostałam listy, mamo – odpowiedziała Madzia. Panna Eufemia nieznacznie pociągnęła ją za rękaw.

– No, ale możesz odłożyć listy – rzekła matka – bo kawa ostygnie… Przyjechała siostra pana Ludwika…

Panny weszły do altanki, gdzie na stole otoczonym gośćmi stała kawa ze śmietanką, bułki domowego pieczenia, ser z kminkiem i kilka gatunków konfitur. Sparaliżowana siostra pana Krukowskiego przywitała się serdecznie z Madzią, chłodno z panną Eufemią i widocznie prowadząc dalej rozmowę rzekła:

– A po co on ma brać dzierżawę czy starać się o jakąś służbę, jeżeli ma majątek? Ja pieniędzy nie zabiorę do grobu i tyle mu zostawię, że będzie mógł utrzymać żonę i wychować dzieci…

– Może siostruni podać cukier?… – wtrącił pan Krukowski, który wyglądał, jak gdyby go coś dusiło.

– Więc wyszlij go pani do Warszawy… Niech się chłopak rozejrzy… odżyje… – mówił major i zatopił towarzystwo w kłębach dymu olbrzymiej fajki.

– Ślicznie dziękuję majorowi za radę – odparła eks-paralityczka odpędzając dym haftowaną chusteczką. – Pamiętam jego ostatnią wyprawę do Warszawy…

– Może siostruni nasmarować bułeczkę? – przerwał pan Ludwik, którego rysy zdradzały niepokój.

– Dziękuję ci, Luciu – odparła siostra. – Było to w roku 1866. Chciał koniecznie jechać do Warszawy, więc dałam mu dwa tysiące złotych… W parę dni ograli go, potem chciał się odegrać – musiałam dopłacić sześć tysięcy!…

– Siostruniu…

– Nie przerywaj, bo właśnie ten wypadek świadczy o twojej szlachetności. Więc kiedy po tej aferze wrócił chłopak na wieś, padł mi do nóg…

– Ależ, siostruniu!… – jęknął czterdziestopięcioletni chłopak.

– Rozpłakał się jak dziecko, przysiągł, że już nigdy nie wyjedzie z domu, i… dotrzymał, panie majorze!…

– Bo mu nie dajesz pieniędzy, więc siedzi – odparł major.

– A jemu co po pieniądzach?… – zdziwiła się stara dama. – Brakuje mu czego?…

Pan Krukowski zsiniał, ale pan Miętlewicz wydawał się mocno zadowolonym.

– Wieczna historia mężczyzn, którzy dostaną się babom w niewolę!… – wybuchnął major. – Więzi chłopaka przy fartuchu od kilkunastu lat, pozbawia go energii. Lepiej daj mu co… daj mu co ciepłą ręką i niech nauczy się polegać na sobie, nie na twoim majątku…

– O, tak… ażeby zginął między wami!… – zawołała dama.

– Między ludźmi nikt nie ginie… Owszem, pomogą mu otrząsnąć się z resztek tego fartucha, którym omotałaś mu głowę… – krzyczał major.

Pan Ludwik był tak bliski śmierci, a całe towarzystwo tak zmieszane, że doktór chcąc nadać inny kierunek rozmowie rzekł:

– Pan Miętlewicz nie miał majątku, a jednak wyrabia się własną pracą…

– I pomocą dobrych ludzi – odparł Miętlewicz całując w ramię doktora. – Tak, ludzie zrobili mnie tym, czym jestem!… Czcigodny pan doktór zawsze mi mówił: weź się do pracy, bo przy tym przepisywaniu w powiecie zgłupiejesz do reszty!…

– Niewiele już zostało – mruknął major przepychając ze złością fajkę drutem.

– Miałeś pan zdolności do handlu, więc mogłeś rzucić biuro – wtrącił podsędek.

– Zdolności mam, ani słowa – pochwycił pan Miętlewicz. – Ale obudził moje zdolności traf i dobrzy ludzie… Pamiętam – prawił wśród ogólnego milczenia – siedzę raz przy dzienniku w powiecie, aż tu wchodzi pan Bieliński i mówi do sekwestratora: „Tak mnie pan mordujesz, że moje bułanki sprzedałbym za czterysta rubli, byle się znalazł kupiec”. Ja to słyszę… Na drugi dzień jest w biurze pan Czerniawski i mówi do pomocnika: „Dałbym sześćset rubli za bułanki Bielińskiego, tak mi się podobały…”. Ja i to słyszę. Więc kiedy wyszedł, biegnę za nim i mówię: da pan dziedzic pięćset pięćdziesiąt rubli za bułanki? – On mówi: „Dam”. – Na stół?… – „Na stół”. – Słowo? – „Słowo”. Lecę tedy do Eisenmana, obiecuję mu dwadzieścia rubli procentu za jeden dzień, dostaję pieniędzy i jadę do pana Bielińskiego. – Odda pan – mówię – bułanki za czterysta pięćdziesiąt rubli? – „Z Bogaś się począł, człowieku – on mówi – ale czy mnie nie okpiwasz?… Bo to wy powietnicy…”. Pokazałem pieniądze, pan Bieliński wziął je, oddał mi konie i dorzucił piętnaście rubli za fatygę. Dałem tedy rubla furmanowi i – jazda do pana Czerniawskiego. No… kupił szlachcic bułanki, ale strącił mi dziesięć rubli i dał tylko pięćset czterdzieści rubli, bo powiedział, że to pachnie geszeftem. Suma sumarum – pan Bieliński zarobił trzydzieści pięć rubli, pan Czerniawski sześćdziesiąt, Eisenman dwadzieścia, a ja osiemdziesiąt pięć rubli za jeden dzień!…

Potem krzywili się na mnie wszyscy, i Żyd, i panowie, ale ja już miałem o co zaczepić ręce, a kiedy zacząłem prowadzić interesa – chodzą do mnie i Żydzi, i panowie, bo każdy wie, że dam zarobek, choć siebie nie skrzywdzę.

– Szkoda, żeś nie żył za moich czasów – odezwał się major – zrobiłbym cię ekonomem mego batalionu. Ale za takie kupno bułanków dałbym ci czterdzieści batów, nie rubli…

– Ha, trudno! proszę pana majora – odparł, dumnie oglądając się, pan Miętlewicz. – Dawniej były inne czasy, a teraz są inne czasy. Co kraj, to obyczaj…

I roześmiał się ze swego dowcipu.

Podwieczorek zjedzono i wypito, goście rozeszli się po ogrodzie, panna Eufemia o czymś szeptała ze swym ojcem, podsędkiem. Do osamotnionej chwilowo Madzi zbliżył się pan Krukowski i stanąwszy w kornej postawie, jakby go bardzo krzyż bolał, szepnął wzruszony:

– Jak pani musi mną pogardzać, panno Magdaleno!…

Madzia zadziwiła się.

– Ja, panem? – rzekła. – Boże mój! i za co?… Taki pan dobry, taki delikatny…

– Ale ten upokarzający stosunek do siostry, z którego śmieje się – nawet – pan Miętlewicz… A to protegowanie mnie przez pana majora, który czasem traktuje mnie tak lekko, że doprawdy… Lecz niech pani wejdzie w moje położenie: czy mogę żądać satysfakcji od starca albo opuścić chorą siostrę?… Okropną jest ta wieczna małoletność!… Ja czuję, że ludzie sądzą mnie surowo, ale cóż zrobię?…

Mówił to zadyszany, łamiąc delikatne ręce i z trudnością hamując się od płaczu.

– Prawda, pani, jaki ja jestem śmieszny, niedołężny?… – dodał.

Madzi łzy napłynęły do oczu. Uniesiona dziwną odwagą podała Krukowskiemu rękę i ściskając go rzekła:

– Niech się pan uspokoi… My, kobiety, pojmujemy bohaterstwa, których świat nie uznaje…

Swoją drogą, gdyby mogła za cenę kilku lat życia wydobyć Krukowskiego z tej bohaterskiej pozycji, poświęciłaby je.

Piekło skierowało ich w stronę Miętlewicza z pręcikiem w ręku. Więc pan Krukowski ledwie miał czas wyszeptać:

– Do grobu nie zapomnę… do grobu…

I z uczuciem pocałował Madzię w rękę.

– Panie Krukowski! siostra pana prosi – zawołał Miętlewicz.

Krukowski odszedł rzucając Madzi bezdenne spojrzenie, a zbliżył się Miętlewicz. Wyglądał bardzo poważnie.

– Proszę pani – zaczął – czy ja naprawdę robię co nieprzyzwoitego?… Bo w tej chwili major powiedział, że jestem cham…

– Ja… nic nie słyszałam – odparła zmieszana Madzia…

Miętlewicz zdawał się być szczerze zmartwiony. Usiadł na ławce obok Madzi i bijąc pręcikiem szpice swoich kamaszy mówił:

– Ech, proszę pani, ja wiem, że jestem cham!… Matka moja była sklepikarką… nie odebrałem żadnej edukacji… więc ludzie kpią ze mnie i nazywają chamem, osobliwie szlachta. Pani myśli, że ja tego nie widzę? Oj, oj, a jak czuję!… Nieraz wyciąłbym sobie kawałek ciała, ażeby mieć takie słodkie i pachnące miny jak pan Krukowski… On pan z panów, ja biedak z biedaków… On ma czas wystawać przed lustrem, ja nieraz ani jeść, ani wypić nie mogę spokojnie…

Umilkł, potniał i wzdychał.

– Panno Magdaleno – rzekł patrząc na nią błagalnym wzrokiem – niech pani o mnie źle nie myśli… ja nic od pani nie żądam, przysięgam Bogu… Pani skończyła taką pensję!… Chciałbym tylko czasami spojrzeć na panią, bo kiedy spojrzę, to… robi mi się dobrze na sercu… A jeżeli kiedy obrażę panią niechcący… Eh, co tu gadać!… Wolałbym złamać nogę aniżeli panią urazić…

W tej mowie rwącej się i pełnej wybuchów dźwięczał taki szczególny ton, że Madzię żal ogarnął. Milcząc podała Miętlewiczowi rękę i tak serdecznie spojrzała mu w oczy, że – rozchmurzył się, a nawet trochę zdziwił.

Wtem matka zawołała ją do siebie.

„Biedny on, biedny, ten szlachetny prostak! – myślała Madzia opuściwszy Miętlewicza. – Cóż bym dała, ażeby go uspokoić i przekonać, że nie wszyscy ludzie zważają tylko na pozory…”.

Goście zaczęli się rozchodzić. Panna Eufemia była rozstrojona, pan Krukowski rozmarzony, pan Miętlewicz poważny. W furtce major pokłócił się z podsędkiem o pogodę na następny dzień, na ulicy siostra pana Krukowskiego zaczęła krzyczeć, że wózek się przewraca… W końcu wszystko ucichło.

Madzia zostawszy samą zaczęła czytać listy. Panna Malinowska pisała jej, że Arnold, drugi mąż pani Latter, przeznaczył dla Heleny i Kazimierza Norskich sporo pieniędzy i że ma zamiar opuścić Amerykę, a przesiedlić się do Warszawy z żoną i synem. Wspomniała też, że stary szlachcic, Mielnicki zobaczywszy zwłoki pani Latter, dostał ataku apoplektycznego. Dziś mieszka na wsi pogrążony w apatii, a tylko od czasu do czasu wspomina o dzieciach zmarłej. Zakończyła list prośbą, ażeby Madzia, jeżeli od wakacyj chce być u niej damą klasową, doniosła jej natychmiast, gdyż zgłasza się wiele kandydatek na tę posadę.

Madzia zdecydowała się, że nie weźmie miejsca u panny Malinowskiej. Po co?… Wszakże otworzy tu szkółkę, która zapewni jej utrzymanie i pozwoli dopomagać rodzicom.

Ada Solska donosiła Madzi z wielkim zachwytem, że w Zurychu uczęszcza na kursa przyrodnicze, które ją bardzo zajmują. Owszem przekonała się, że celem jej życia może być tylko botanika i że pracując nad botaniką znajdzie prawdziwe szczęście. Nadmieniła, że Hela Norska mieszka w jakimś włoskim klasztorze, lecz jeszcze nie jest pewną, czy zostanie zakonnicą, czy wróci do świata.

Większą połowę listu poświęciła Ada panu Kazimierzowi Norskiemu. Bawi on także w Zurychu i studiuje nauki społeczne. Jest to człowiek niesłychanie poważny, niesłychanie pracowity, niesłychanie genialny i ma niesłychanie wielkie zamiary. O ile ona, panna Solska, pozwala sobie odgadywać plany pana Kazimierza, chodzi mu o zupełne zreformowanie położenia kobiet. On to musi zrobić, on to zrobi przez pamięć dla swojej nieszczęśliwej i świętej matki, która straciła życie walcząc o niezależność. Z Adą pan Kazimierz prawie nie mówi o swoich genialnych planach, tylko o botanice, którą ona mu objaśnia. Ale zamiary swoje wypowiada i w kółkach studenckich, gdzie szczególniej studentki są zachwycone. Nieszczęściem Ada na tych posiedzeniach nie bywa i nawet nie zna studentek, gdyż nie lubi opuszczać domu. Ale o triumfach pana Kazimierza wie doskonale, ponieważ on sam jej o tym donosi.

Madzia kilka razy odczytywała list panny Solskiej, wreszcie schowała go w eleganckim pudełeczku po proszkach Zejdlitza. Była podniecona, rozmarzona, z godzinę spacerowała po ogrodzie przy gwiazdach, wreszcie – westchnęła i wróciła do swego pokoju.

Położywszy się zobaczyła w półśnie pana Krukowskiego w granatowym i pana Miętlewicza w jasnym garniturze: tamten (zupełnie jak w rzeczywistości) miał na głowie kapelusz panamski, ten – świeży cylinder. Obaj mieli żałosne fizjognomie i błagali Madzię o litość.

I Madzia żałowała ich: jednego za to, że był tak delikatny, drugiego – że miał matkę sklepikarkę, a obu za to, że czuli się bardzo nieszczęśliwymi. Cóż by dała, ażeby odzyskali spokój!…

W miarę rosnącego w sercu Madzi współczucia obrazy obu panów coraz bardziej zbliżały się do siebie: garnitur jasny zmieszał się z granatowym, cylinder z panamą i – z dwóch ludzi zrobił się jeden.

Madzia podniosła oczy na jego twarz i – zobaczyła pana Kazimierza.

Ten widok tak ją przeraził, że obudziła się i długi czas nie mogła zasnąć.

41. Marzenia

Trzydniowy deszcz nadał miastu Iksinów posępną fizjognomię. Armia szarych obłoków od zachodu na wschód posuwała się tak gęsto, że ludzie mogli zapomnieć o kolorze nieba, a tak nisko, iż niektóre zdawały się rozdzierać o wieżyczki kościelne albo plątać między gałęźmi starych lip i kasztanów.

Major włożył długie buty i burkę, w której wyglądał jak szyldwach w budce; podsędek prawie nie ukazywał się spod parasola i tylko poznawano go po spodniach zawiniętych powyżej kostek; pan Miętlewicz ubrał się w gumowy płaszcz i głębokie kalosze, których wymiary stanowiły rażącą dysproporcję z małością miasteczka.

Na szczęście nikt go nie widział; towarzystwo siedziało w domu, żadna bowiem wykwintniejsza kobieta nie mogła przejść ulicy, na której boki kapało ze wszystkich dachów, a środkiem ciekło coś podobnego do czekolady gęstej jak powidła. Tylko w rynku zamiast błota lśniły się w kilku miejscach rozległe kałuże, po których małe chłopaki pływały w nieckach i baliach, ożywiając ponure miasto śmiechem i okrzykami.

Ponieważ pana Krukowskiego siostra zaklęła na swoje przywiązanie, ażeby się nie narażał, więc i on siedział w domu, zabijając nudy tym sposobem, że w dzień wyglądał oknem, a wieczór pozwalał się ogrodnikowi wycierać mrówczanym spirytusem. Siostra wytłomaczyła mu, że ma reumatyzm, o co zresztą nie spierał się pan Krukowski czując lekkie darcie w nogach i tępe bóle w krzyżu. Myśli jego błądziły około domu doktora, gdzie Madzia zamknięta w swym pokoiku przeglądała pensjonarskie kursa albo pisała coś na arkuszach i darła.

A ponieważ pan Krukowski w żaden sposób nie mógł odgadnąć, co robi Madzia, więc strudzona jego imaginacja przeniosła się w inny koniec miasta, gdzie mieszkali podsędkowie. Tam wiedział, czym się zajmują: pan niezawodnie wymyka się z domu na partyjkę, pani śpi, a piękna Eufemia albo czyta popularne wydanie Comte’a i Darwina, albo – gra na fortepianie.

I z gorzkim uśmiechem przypomniał sobie pan Ludwik te tak niedawne czasy, kiedy on grał na skrzypcach, panna Eufemia wtórowała mu na fortepianie, a pani sędzina nie kazała wnosić światła do pokoju mówiąc, że najlepiej lubi muzykę w półzmroku.

Gdzie ta muzyka!… te zmroki!… te uczucia!… I nie ma czego żałować: Madzia bowiem jest tysiąc razy ponętniejsza od panny Eufemii, która w dodatku okazała się kokietką… Czyliż nie widział jej spojrzeń rzucanych na Miętlewicza, a nawet na Cynadrowskiego…

– O, serce kobiety!… – szepnął pan Ludwik.

Wstał od okna, otworzył mahoniowe pudło ze skrzypcami i spod haftowanej kołderki wydobył instrument. Wytarł smyczek kalafonią, brzęknął na strunach, pokręcił klucze i w chwilę później spod delikatnych palców rozległy się dźwięki barkaroli.

Grał i grał wysuwając to jedną, to drugą nogę, wstrząsając lewą dłonią i głową, zapatrzony w kąt pokoju nad szafą, rozmarzony. Wtem cicho otworzyły się drzwi i w progu stanęła siostra. Pan Ludwik zamilkł…

– Przeszkadzam ci? – spytała paralityczka opierając się na lasce. – Jak ty już dawno nie grałeś!… od czasu tych tam duetów z z z… panną podsędkówną… Dziwię się tylko, żeś na pierwszy raz wybrał tę właśnie barkarolę… Czybyś znowu przypomniał sobie?…

– Ach, co też siostrunia mówi? – oburzył się pan Ludwik. – To… jest… jakby mimowolne pożegnanie… z dawnymi marzeniami, które dziś mnie samego dziwią.

– Więc zagraj teraz powitanie – rzekła siostra. – Tylko proszę cię, niech to będzie ostatnie powitanie – dodała poważnie – bo już nie jesteś tak młody. Pamiętaj, jeżeli się w tym roku nie ożenisz, znać cię nie chcę… To nawet niezdrowo…

– Ach, siostruniu… – przerwał pan Ludwik.

Znowu stanął w klasycznej pozie, potrząsnął głową, wysunął nogę, uderzył smyczkiem w struny i – tym razem popłynęła melodia:

 
Gdyby rannym słonkiem
Wzlecieć mi skowronkiem…
 

– Tak… tak!… – mówiła siostra. – Madzia to skowronek… Ale, mój Luciu – rzekła po chwili – jak skończysz, to jeszcze zagraj sobie jaki kawałek, a potem… daj spokój. Mnie trochę głowa boli, a i tobie na nerwy niedobrze działa muzyka…

Wyszła stukając laską i niebawem zaczęła robić wymówki służącej.

„Boże!… Boże!… – myślał zrozpaczony pan Ludwik chowając skrzypce. – Co bym dał za to, gdyby moja siostra choć przez kwadrans wytrwała w jednakowym usposobieniu. Sama zakazała mi grać na skrzypcach, sama pochwaliła mnie, że na nowo grać zacząłem, i – w jednej chwili znowu nie pozwala mi denerwować się skrzypcami… Boże! Boże!…”.

Nareszcie do zatopionego miasteczka wróciła pogoda i ulice o tyle podeschły, że już mogły na nich pokazywać się damy z towarzystwa wysoko unosząc sukienki.

Wyszła i Madzia z domu; najpierwej oddała listy na pocztę, następnie poszła do domu podsędków.

– O nieba! – zawołała podsędkowa, okrągłym ruchem załamując ręce. – Ależ Femcia od pół godziny opuściła nas mówiąc, że idzie do ciebie… Czy nie zedarzyło się jakie nieszczęście?…

Madzia z trudnością wytłomaczyła pani podsędkowej, że zapewne minęły się z Femcią w drodze i że niezawodnie Femcia czeka na nią w ich domu. Podsędkowa jednak nie prędzej uspokoiła się, aż Madzia przyrzekła, że sama odprowadzi pannę Eufemię na łono stroskanej matki.

– Bo widzisz, deroga Madziu – rzekła na pożegnanie podsędkowa – młode dziewczę jest jak delikatny kewiatek: lada silniejszy powiew wiatru może ją uszkodzić, a cóż dopiero złe języki… Dlatego zawsze na klęczkach bełagam Femcię, ażeby sama nie wychodziła do miasta… Z jej pięknością, z jej pozycją towarzyską… Bądź zderowa, najdroższe dziecię!…

Panna Eufemia istotnie była w domu Madzi, lecz chcąc prędzej spotkać się z nią wyszła naprzeciw. Następnie zapragnęła odetchnąć świeżym powietrzem, dzięki czemu Madzia spotkała ją na drodze od poczty do rynku. Zapewne przypadkiem znalazł się i pan Cynadrowski przed pocztą, bez czapki. Jedną rękę trzymał w kieszeni, drugą położył na sercu i z wyrazem niemego zachwytu spoglądał na piękną Eufemię, która z obawy przed mogącym trafić się błotem odsłoniła cudne nóżki ozdobione bardzo wysokimi węgierskimi bucikami.

Panny przywitały się serdecznie i zaczęły mówić obie razem:

– Wiesz, zamówiłam u Miętlewicza tapety do naszej pensji…

– A ja wysłałam prośbę do dyrekcji.

– Pocztą?… Trzeba było pójść ze mną, to ten pan… sekretarz prędzej by wyekspediował.

– Byłaś na poczcie? – spytała mimo woli Madzia, szybko dodając: – Ach, Boże, powiedziałaś Miętlewiczowi o tapetach…

– Ale zaklęłam go, ażeby nie wspominał nikomu… ani słowa. Zresztą on pomyśli, że ja chcę ojcu zrobić prezent na imieniny. Gdzież pójdziemy: do mnie czy do ciebie?… – zapytała panna Eufemia zwracając się ku domowi doktora.

– Pójdziemy do nas – odpowiedziała Madzia – ale pierwej wiesz co?… Wstąpimy do jednego stolarza, którego tatko leczy, i dowiemy się: co będą kosztować ławki do naszej szkoły?

– Ach, tak… owszem… No, to idźmy do stolarza, choć ostrzegam cię, że na bocznych ulicach musi być straszne błoto – mówiła panna Eufemia patrząc w ulicę, którą zwykle wydostawał się na miasto pan Krukowski. A po chwili tonem lodowatej obojętności dodała: – Cóż, nie był u was Krukowski?

– Nie.

– Aha!… Ojciec mówił, że pan Ludwik onegdaj cały dzień grał na skrzypcach tę barkarolę, którą dawniej oboje grywaliśmy. Przypomniały mu się piękne czasy…

– On kochał się w tobie? – spytała Madzia upatrując suchych miejsc na błotnistej uliczce.

– Czy kochał się! – odparła panna Eufemia. – Po prostu szalał jak zresztą wszyscy… Ale że jest kapryśnik i lubi zwracać się do każdej nowej buzi, więc wzięłam go na próbę…

Madzi przyszło na myśl, że panna Eufemia niezbyt dokładnie określa swój stosunek do Krukowskiego, i zrobiło jej się przykro za przyjaciółkę. Lecz nie chcąc jej posądzać, postanowiła zapomnieć o tym, co słyszała. Przyszło jej to bez trudności, droga bowiem robiła się coraz błotnistszą, a panna Eufemia odezwała się:

– Moja kochana, my tu nie przejdziemy…

– O, widzisz, już jest domek stolarza… Przejdziemy przez to podwórko… – odparła Madzia wbiegając za furtkę, która wisiała tylko na jednym haku.

– Boże!… Madziu, co robisz?… – zawołała panna Eufemia. – Ależ choćbym miała zostać przełożoną największej pensji, jeszcze nie poszłabym do niej po takich dziurach…

Domek stolarza był stary, porośnięty mchem na dachu, odrapany i tak zapadły w ziemię, że z ulicy można było wejść do wnętrza przez okno, nie bardzo podnosząc nogę. W izbie rozlegał się rytmiczny chrzęst piły, stukanie młotka i jękliwy głos ośmioletniej dziewczynki, która na rękach huśtała paruletniego braciszka.

Na podwórzu, zawalonym deskami i zasypanym mokrymi trocinami, przy małej studzience z żurawiem, stał stolarz i rozmawiał z Żydkiem, którego chałat odznaczał się wypłowiałą barwą na grzbiecie, ciemniejszą na piersiach, a u dołu był zabłocony. Przez otwarte okno widać było świeżą trumnę, w którą wbijał kołki mizerny chłopak, mający dużo wiórków we włosach.

Madzia wstrząsnęła się, panna Eufemia zasłoniła chustką cudnej piękności nosek. Żydek i stolarz, odwróceni od panien, rozmawiali:

– …Oddam panu Gwizdalskiemu osiem złotych, a sam wezmę resztę – mówił Żydek. – I tak będzie najlepiej, bo jeżeli pan Gwizdalski odbierze pieniądze, to ja nie zobaczę ani grosza.

– Kiedyż tak nie idzie – odparł stolarz. – Powiedz pan sam: do czego podobne, ażeby starozakonny odnosił trumnę katolicką? Przecie ja bym rozgrzeszenia nie dostał.

– A za moje pieniądze dostanie pan Gwizdalski rozgrzeszenie?…

– Eh!… jużeś pan ze dwa razy odebrał swoje pieniądze… – mruknął stolarz plując za koryto.

– Dzień dobry, panie stolarzu! – zawołała Madzia.

Teraz konferujący spostrzegli obie panienki i przerwali rozmowę; Żydek zniknął w sieni domu, a stolarz zbliżył się do płotu. Poza brudną koszulą majstra widać było skrzywioną i zaklęśniętą klatkę piersiową, a na rękach rozdęte żyły.

– Przyszłyśmy się zapytać pana – mówiła Madzia – co by kosztowały ławki szkolne?… Wie pan, takie ławki, przy których siedzą dzieci w szkole…

– Wiem. Pulpit do pisania, a przed nim ławeczka.

– Właśnie. I jeszcze muszą być pomalowane na czarno albo na żółto, jak pan zechce… I ile może kosztować taka ławka dla czworga dzieci – mówiła Madzia.

Stolarz zamyślił się.

– Czy ja wiem – odparł spuszczając głowę. – Z piętnaście rubli.

– Jezus… Maria!… panie stolarzu – zawołała Madzia. – Więc za dwadzieścia pięć ławek musiałybyśmy zapłacić blisko czterysta rubli.

– Dwadzieścia pięć… – powtórzył stolarz i zaczął wichrzyć sobie włosy. – Czy ja wiem?… To może wypadnie po dziesięć rubli sztuka…

– Ależ, Madziu, nie ma co mówić z tym panem – wtrąciła niecierpliwie panna Eufemia. – Pójdziemy do Holtzmachera i zrobi nam…

– Do Żyda?… – spytał stolarz patrząc na nią zapadłymi oczyma. – On i tak potrafi zarobić… No, jeżeli dwadzieścia pięć ławek, to po… po pięć rubli… Taniej nie wezmę…

Panny spojrzały na siebie, wymieniły kilka słów po francusku i – odeszły zapowiadając, że wrócą tu, skoro się namyślą. Stolarz ciężko oparł się o płot i patrzył za nimi, a z sieni wychylił głowę Żydek, widocznie pragnąc skończyć rozmowę. Zaczął ją jednak od słów:

– Nu, nu… panna doktorówna i panna sędzianka chcą ławek… Na co im to?… Nie mówiły panu Gwizdalskiemu?

– Co za szachraje ci nasi rzemieślnicy! – biadała panna Eufemia znowu ukazując węgierskie buciki. – Dopiero co chciał piętnaście rubli, potem dziesięć, nareszcie pięć… Miał zamiar oszukać nas… zaraz, na ile to?… na dwieście pięćdziesiąt rubli!… O, dobrze ojciec mówi, że nasi rzemieślnicy… Patrz, Madziu, idzie ten od rejenta…

Ten od rejenta pięknie ukłonił się i – aż stanął na ulicy, ażeby kontemplować węgierskie buciki panny Eufemii.

– Biedny człowiek ten stolarz!… – odparła Madzia. – On tak z biedy mówi, sam nie wie co… Wiesz, Femciu, ławki odłóżmy na później, a teraz zobaczmy lokal… Podobno w starej oberży są dwa ogromne pokoje…

– A, moja droga, to już nie dzisiaj – odpowiedziała stanowczym głosem panna Eufemia. – Umarłabym, gdyby mi przyszło dłużej oglądać takie brudy…

– Panie z przechadzki?… – odezwał się pan Miętlewicz wyszedłszy nagle spoza rogu domu Eisenmana, najznakomitszego kupca towarów kolonialnych, żelaznych i łokciowych w Iksinowie.

– Powiedz pan, z dantejskiego piekła!… – zawołała panna Eufemia. – Co za okropne błoto… co za straszni ludzie… Niech no mi pan poda rękę… Ach, nie tak!… tylko końce palców, ażebym mogła przejść… Idź naprzód, Madziu, a pan będzie nam pokazywał drogę, bo… ach… ach… panie Miętlewicz, proszę mnie trzymać!…

I coraz dokładniej ukazując buciki piękna Eufemia podała panu Miętlewiczowi koniec rączki jak w menuecie. Niekiedy chwiała się, zresztą na najrówniejszym miejscu, a pan Miętlewicz płonął z rozkoszy czując na swoich grubych palcach uścisk jej paluszków.

Weszli na rynek, a jednocześnie wybiegł z apteki pan Krukowski i powiewając jasnym kapeluszem wołał z daleka:

– Witam panie!… co za szczęśliwy traf!…

– Aaa… nie spodziewałam się, że pan jest tak niegrzeczny, panie Miętlewicz. Niechże pan poda rękę Madzi… widzi pan, jaką ona złą drogę wybrała – rzekła panna Eufemia półgłosem. I musiała doznać uczucia triumfu przekonawszy się, z jakim pośpiechem rozkaz jej został wykonany. Pan Miętlewicz bowiem w oka mgnieniu stanął przy Madzi i z równą umiejętnością jak poświęceniem zaczął przeprowadzać ją po kamykach na drugą stronę wielkiej kałuży.

– Panie Krukowski, niechże pan przeprowadzi pannę Eufemię!… – rzekł Miętlewicz do pana Ludwika, który, jakby zdziwiony, zbliżył się do podsędkówny.

– Może panu zrobi to kłopot?… – rzekła rumieniąc się cudna Eufemia. – W takim razie obejdę naokoło albo poproszę pana Miętlewicza…

– O, pani!… – szepnął wykwintny kawaler i z wdziękiem dotknąwszy kapelusza zaczął pannę Eufemię przeprowadzać po kamykach.

Jeżeli pan Krukowski wątpił o nikczemności męskiego serca, to podczas krótkiej przeprawy mógł sprawdzić, że serce męskie jest nikczemne. Opuścił aptekę dla Madzi, biegł przez rynek za Madzią i był pewny, że ją przeprowadzi przez kałużę.

Dużo wycierpiał zobaczywszy, że Miętlewicz podaje rękę jego ubóstwianej i – z niechęcią zbliżył się do panny Eufemii, która już od sześciu tygodni była mu całkiem obojętną.

A jednak – gdy machinalnie spojrzał na węgierskie buciki panny Eufemii, gdy zobaczył skraj rurkowanej spódniczki, gdy trwożne dziewczę kilka razy w ciągu przeprawy mimowolnie ścisnęło go za rękę, pan Krukowski… oddał uścisk za uścisk… Owszem, przy każdym kamyku sam już zaczął ściskać pannę Eufemię, czując, że opanowuje go coraz większa tkliwość na widok jej bucików i śnieżnej białości falbanek.

Prawda, że gdy oboje znaleźli się na stalszym gruncie, w panu Krukowskim zakipiał gniew na Miętlewicza, który bardzo poufale rozmawiał z Madzią. Niemniej jednak, aż do domu doktora asystował pannie Eufemii, podziwiał cudne rumieńce i topniał pod jej wejrzeniami.

Toteż nie dziw, że gdy obie panienki wbiegły razem na ganek nieco wyprzedzając swoich asystentów, panna Eufemia szepnęła Madzi:

– Pogodziliśmy się z Krukowskim…

– Ach, dzięki Bogu!… – zawołała Madzia tonem tak szczerej radości, że panna Eufemia – naprzód spojrzała na nią z niedowierzaniem, a następnie – rzuciła jej się na szyję mówiąc:

– Jakaś ty dobra, jakaś ty kochana, Madziu!… Nie dziwię się, że Miętlewicz szaleje za tobą.

Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
01 iyul 2020
Hajm:
1040 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Ushbu kitob bilan o'qiladi