Kitobni o'qish: «Zaginiona»
ZAGINIONA
(SERIA KRYMINAŁÓW O RILEY PAIGE – CZ. 1)
B L A K E P I E R C E
Blake Pierce
Blake Pierce jest autorką bestsellerowej serii kryminałów o agentce RILEY PAIGE, w skład której wchodzą: Zaginiona (cz. 1), Porwana (cz. 2) i Pożądana (cz. 3). Napisała również serię kryminałów o MACKENZIE WHITE.
Od zawsze była zapaloną czytelniczką i miłośniczką powieści detektywistycznych i thrillerów. Ponieważ bardzo sobie ceni kontakt z czytelnikami, zaprasza do odwiedzenia swojej strony internetowej www.blakepierceauthor.com, gdzie można dowiedzieć się więcej o twórczości Blake i skontaktować z autorką.
Copyright © 2016 by Blake Pierce. Wszystkie prawa zastrzeżone. Z wyjątkiem przypadków dozwolonych na podstawie amerykańskiej ustawy o prawie autorskim z 1976 r., żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana ani przekazywana w żadnej formie ani w jakikolwiek sposób, ani też przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania, bez uprzedniej zgody autora. Ten e-book jest przeznaczony do użytku prywatnego i nie wolno go odsprzedawać ani rozdawać innym osobom. Jeśli chcesz udostępnić tę książkę innej osobie, kup dodatkową kopię dla każdego odbiorcy. Jeśli czytasz tę książkę i jej nie kupiłeś lub nie została ona zakupiona wyłącznie do użytku, zwróć ją i kup własną kopię. Dziękujemy za uszanowanie ciężkiej pracy autora. Ten utwór jest fikcją literacką. Imiona, postacie, firmy, organizacje, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora lub są używane w fikcyjnej formie. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub martwych, jest całkowicie przypadkowe. Prawa autorskie do zdjęcia na okładce należą do GongTo. Zdjęcie zostało użyte na podstawie licencji Shutterstock.com.
KSIĄŻKI AUTORSTWA BLAKE PIERCE
SERIA KRYMINAŁÓW O RILEY PAIGE
ZAGINIONA (cz. 1)
PORWANA (cz. 2)
POŻĄDANA (cz. 3)
SPIS TREŚCI
PROLOG
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
ROZDZIAŁ 28
ROZDZIAŁ 29
ROZDZIAŁ 30
ROZDZIAŁ 31
ROZDZIAŁ 32
ROZDZIAŁ 33
ROZDZIAŁ 34
ROZDZIAŁ 35
ROZDZIAŁ 36
PROLOG
Rozdzierający ból znów szarpnął głową Reby.
Walczyła z opinającymi ją sznurami, zaciśniętymi wokół jej talii i przymocowanymi do pionowej rury przykręconej do sufitu i podłogi pośrodku małego pokoju. Miała związane z przodu nadgarstki i spętane kostki.
Uświadomiła sobie, że przysnęła i natychmiast ogarnął ją strach. Wiedziała już, że ten człowiek ją zabije. Kawałek po kawałku, rana po ranie. Nie chciał jej śmierci. Nie chciał seksu.
Chciał tylko zadać jej ból.
Muszę być przytomna, myślała. Muszę się stąd wydostać. Jeśli zasnę ponownie, umrę.
Mimo że w pokoju było gorąco, jej nagim spoconym ciałem wstrząsały dreszcze. Skręcając się z bólu, Reba spojrzała w dół i zobaczyła na drewnianej podłodze swoje nagie stopy. A wokół nich zaschnięte plamy krwi, jasny dowód na to, że nie jest pierwszą przywiązaną tutaj osobą.
Spanikowała jeszcze bardziej.
On gdzieś poszedł – wąskie drzwi do pokoju były starannie zamknięte – wiedziała jednak, że wróci. Zawsze wracał. A wtedy robił wszystko, co mógł, żeby tylko krzyczała. Zabite deskami okna nie pozwalały zorientować się, czy jest dzień, czy noc. Jedynym światłem był blask zawieszonej u sufitu żarówki.
Gdziekolwiek była teraz, Rebie wydawało się, że nikt nie usłyszy jej krzyków.
Zastanawiała się, czy ten pokój nie należał niegdyś do jakiejś dziewczynki. Był, o ironio, różowy, z wymalowanymi zawijasami i bajkowymi motywami. Ktoś – prawdopodobnie porywacz, jak się domyślała – zdążył już dawno zniszczyć to miejsce, łamiąc i przewracając stoliki, stołki i krzesła. Na podłodze porozrzucane były rozczłonkowane kończyny i tułowia dziecięcych lalek. Należące również do nich małe peruki poprzybijano na ścianach jak skalpy. Większość z nich była uczesana w wyszukane warkocze, wszystkie w nienaturalnych zabawkowych kolorach. Przy ścianie stała poobijana różowa toaletka, z lustrem w kształcie serca, potłuczonym na kawałeczki. Oprócz niej jedynym zachowanym w całości meblem było wąskie jednoosobowe łóżko z podartym różowym baldachimem. Porywacz czasem na nim odpoczywał.
Obserwował Rebę spod czarnej kominiarki ciemnymi okrągłymi oczami. Na początku pocieszała się tym, że zawsze pozostaje zamaskowany. Skoro nie chce, żeby zobaczyła jego twarz, czyż nie znaczy to, że nie ma w planach jej zabić? Może ją wypuści?
Wkrótce jednak pojęła, że przeznaczenie kominiarki jest inne. Widziała, że schowana za nią twarz ma cofnięty podbródek i czoło. Była pewna, że mężczyzna jest wymizerowany i wygląda pospolicie. Mimo że silny, był od niej niższy i prawdopodobnie miał kompleks na tym punkcie. Zgadywała, że zakłada maskę, żeby wyglądać groźniej.
Przestała już przekonywać go, żeby nie wyrządzał jej krzywdy. Na początku myślała, że jej się to uda. W końcu wiedziała, że jest ładna.
A przynajmniej byłam, pomyślała smutno.
Pot i łzy mieszały się na jej posiniaczonej twarzy. Na długich blond włosach czuła zaschniętą krew. Szczypały ją oczy; została zmuszona do założenia szkieł kontaktowych, przez które trudniej było patrzeć.
Bóg wie, jak teraz wyglądam.
Reba pozwoliła głowie opaść.
Umrzyj już!, błagała samą siebie.
To nie powinno być trudne. Ktoś przed nią umarł tu wcześniej, była pewna.
Tyle że nie mogła. Na myśl o śmierci jej serce zaczynało bić szybciej, a oddech stawał cięższy, przez co sznur wokół talii zaciskał mocniej się. Powoli, wiedząc, że stoi przed nieuniknionym, Reba czuła, że ogarnia ją nowe uczucie. Tym razem nie była to panika ani strach. Nie była to również rozpacz.
To było coś innego.
Co czuję?
W końcu zrozumiała. To była złość. Nie, nie na porywacza. Limit złości na niego wyczerpał się już dawno.
To ja, pomyślała. To ja robię to, czego on chce. Kiedy krzyczę i płaczę, i szlocham, i błagam. Robię to, czego on chce!
Za każdym razem kiedy piła tę zimną mdłą polewkę, którą podawał jej przez słomkę, robiła to, czego on pragnął. Za każdym razem, kiedy szlochała, że jest matką dwojga dzieci, wprawiała go w bezgraniczny zachwyt.
Kiedy wreszcie przestała się szarpać, w jej głowie wyklarowało się nowe postanowienie: musi spróbować innej taktyki. Tak mocno walczyła ze sznurami przez te wszystkie dni, tymczasem może to wcale nie było właściwe podejście? Więzy były jak zabawkowe chińskie pułapki, które tym mocniej się zaciskały, im bardziej próbowało się uwolnić palce uwięzione w dwóch końcach bambusowej rurki. Może cała sztuczka polega na tym, żeby się rozluźnić, świadomie i całkowicie? Może to jest sposób na odzyskanie wolności?
Mięsień po mięśniu Reba pozwoliła swojemu ciału wiotczeć, czując każde obolałe miejsce, każdy siniak tam, gdzie stykało się ono ze sznurami. Powoli dowiadywała się, w których miejscach więzy są napięte najbardziej.
Aż w końcu znalazła to, czego szukała – nieco wolnej przestrzeni wokół prawej kostki. Zbyt mało, żeby się uwolnić, przynajmniej jeszcze nie teraz. Musiała rozluźnić mięśnie jeszcze bardziej. Poruszyła stopą, najpierw ostrożnie, potem nieco mocniej. Poczuła, że sznur się poddaje.
Wreszcie, ku radości i zaskoczeniu Reby, kostka się wysunęła z pęt. Można było oswobodzić całą prawą stopę.
Reba natychmiast spojrzała na podłogę. O niecałe pół metra, pośród porozrzucanych fragmentów lalek, leżał nóż myśliwski oprawcy. Kiedy go tam zostawiał, kusząco blisko, zawsze się śmiał.
Inkrustowane krwią ostrze błyszczało w świetle szyderczo.
Zamachnęła się wolną stopą, by go dosięgnąć, ale chybiła.
Po raz kolejny rozluźniła ciało. Zsunęła się kilka centymetrów wzdłuż rury i z nadludzkim wysiłkiem wyciągnęła stopę, aż nóż znalazł się w jej zasięgu. Chwyciła brudne ostrze palcami, przeciągnęła je po podłodze i podniosła ostrożnie na tyle wysoko, by móc chwycić rękojeść dłonią. Mocno zacisnęła na niej zdrętwiałe palce i obróciła nóż.
Powoli piłowała więzy wokół nadgarstków. Czas zdawał się stać w miejscu.
Reba wstrzymała oddech, modląc się bez słów, żeby nie upuścić noża.
Żeby nie wszedł on.
W końcu usłyszała odgłos pękania i z niedowierzaniem spojrzała na uwolnione ręce. Nie zwlekając, przecięła sznur wokół talii.
Jej serce łomotało jak szalone.
Wolna! Ledwie mogła w to uwierzyć.
Przez moment była w stanie wyłącznie kucać. Mrowienie w dłoniach i stopach świadczyło o powracającym krążeniu.
Dotknęła soczewek kontaktowych i poczuła, że ma nieodpartą chęć, by je wydrapać. Zamiast tego ostrożnie przesunęła je po gałce ocznej, chwyciła koniuszkami palców i wyjęła. Ulga dla umęczonych oczu była ogromna. Reba spojrzała na spoczywające w jej dłoni dwa plastikowe krążki. Nienaturalny jasnoniebieski kolor przyprawiał ją o mdłości.
Wyrzuciła je.
Z dudniącym sercem wstała i szybko pokuśtykała do drzwi. Chwyciła klamkę i zastygła w pół ruchu.
Co, jeśli on tam jest?
Nie miała wyjścia.
Nacisnęła klamkę i pociągnęła ku sobie drzwi, które otworzyły się bezszelestnie.
Jedynym światłem w długim i pustym korytarzu był blask, który bił z łukowato sklepionego otworu po prawej.
Reba skradała się przed siebie cichutko, całkiem naga, aż zobaczyła, że łuk prowadzi do słabo oświetlonego pokoju. Zatrzymała się i zagapiła przez chwilę. Przed oczami miała najzwyklejszą w świecie jadalnię ze stołem i krzesłami. Absolutną normalność, sprawiającą wrażenie, że zaraz odbędzie sie tutaj rodzinna kolacja. W oknach wisiały stare koronkowe firanki.
Nowa fala strachu zalała jej gardło. Zwyczajność tego miejsca wzbudzała większy niepokój niż loch. Za firankami panował mrok.
Reba ucieszyła się, że w ciemności będzie jej łatwiej się wymknąć.
Odwróciła się do korytarza i zobaczyła na jego końcu drzwi. Była pewna, że prowadzą na zewnątrz. Dokuśtykała do nich i odsunęła zimną mosiężną zasuwę.
Drzwi uchyliły się w jej stronę.
Oczom Reby ukazał się mały ganek i podwórko. Nocne bezksiężycowe niebo rozświetlały gwiazdy. Żadnego innego światła, żadnych domów w okolicy.
Powoli przeszła przez ganek i poczuła pod stopami suchą ziemię. Żadnej trawy.
Obolałe płuca zalało świeże powietrze.
Reba czuła trwogę i radość jednocześnie. Euforię wolności.
Zrobiła kolejny krok i zamierzała pobiec, gdy nagle na jej nadgarstku zacisnęła się silna dłoń.
Usłyszała znajomy szyderczy śmiech.
Ostatnią rzeczą, jaka poczuła, było twarde narzędzie – chyba metalowe? – uderzające ją w głowę.
A potem już tylko otchłań ciemności.
ROZDZIAŁ 1
Przynajmniej jeszcze się nie zaśmiardło, stwierdził agent specjalny Bill Jeffreys.
Wciąż pochylony nad ciałem nie mógł nie wyczuć rozwijającego się powoli odoru. Woń mieszała się z zapachem sosny i czystej mgły unoszącej się nad strumieniem. Już dawno powinien się przyzwyczaić.
Nic z tego.
Nagie ciało kobiety starannie ułożono na dużym kamieniu nad brzegiem. Siedziało wsparte o inny kamień, z wyprostowanymi i rozłożonymi nogami, z rękami wzdłuż tułowia. Zauważył dziwne skrzywienie prawego ramienia, wskazujące na złamanie kości. Pofalowane skołtunione włosy w rażących odcieniach blondu były niewątpliwie peruką. Wokół ust trwał wymalowany różowy uśmiech.
Narzędzie zbrodni wciąż było zaciśnięte wokół jej szyi. Ofiara została uduszona różową wstążką. U jej stóp, na kamieniu, leżała sztuczna czerwona róża.
Bill spróbował ostrożnie unieść lewą rękę kobiety. Ani drgnęła.
– Nadal jest w fazie rigor mortis – powiedział do agenta Spelbrena, przykucając po drugiej stronie ciała. – Śmierć nastąpiła przed niecałą dobą.
– Co się stało z jej oczami? – zapytał Spelbren.
– Powieki są uniesione i przyszyte u góry czarną nicią – odparł Bill, nie patrząc.
Spelbren gapił się na niego z niedowierzaniem.
– Sam zobacz.
Spelbren spojrzał na oczy ofiary.
– Jezu… – wymamrotał.
Nie wyglądał na zniesmaczonego. Bill to cenił. Pracował już z innymi agentami śledczymi, niektórymi równie doświadczonymi jak Spelbren, którzy w tym momencie rzygaliby po kątach.
Razem nie pracowali nigdy wcześniej. Spelbrena wezwano do tej sprawy z oddziału w Wirginii i to on wymyślił, żeby ściągnąć na miejsce kogoś z Wydziału Analizy Behawioralnej w Quantico. To dlatego Bill znalazł się tutaj.
Mądre posuniecie, pomyślał.
Spelbren był o kilka lat młodszy, lecz w porównaniu z Billem wyglądał jak jego ojciec. Billowi ta powierzchowność całkiem przypadła do gustu.
– Ma szkła kontaktowe – zauważył Spelbren.
Bill przyjrzał się uważniej. Racja. Upiornie sztuczna niebieskość, przed którą musiał odwrócić wzrok. Nad rzeką panował chłód późnego poranka, lecz oczy ofiary zaczynały się już zapadać. Będzie trudno ustalić dokładny czas zgonu. Bill był pewien jedynie tego, że ciało zostało tutaj dostarczone i starannie ułożone ostatniej nocy.
– Pieprzeni federalni! – usłyszał.
Spojrzał w górę, na trzech miejscowych policjantów stojących kilka metrów od nich. Szeptali między sobą bezgłośnie, więc Bill wiedział, że te dwa słowa są przeznaczone dokładnie dla niego. Byli z pobliskiego Yarnell i wyraźnie nie cieszyli się z obecności FBI. Myśleli, że poradzą sobie sami.
Główny strażnik Parku Stanowego Mosby’ego był innego zdania. Przywykł co najwyżej do aktów wandalizmu, zaśmiecania i nielegalnego wędkowania czy polowań i wiedział, że lokalni z Yarnell nie byliby w stanie się tym zająć.
Bill przebył ponad sto kilometrów helikopterem, żeby znaleźć się tutaj, zanim ruszą ciało. Pilot wylądował zgodnie ze współrzędnymi, na pobliskim wzgórzu, gdzie czekali już strażnik ze Spelbrenem. Podjechali kilka kilometrów po ubitej drodze, a kiedy przystanęli, Bill od razu zobaczył ofiarę. Znajdowała się kilka kroków w dół, za strumieniem.
Niecierpliwi policjanci zdążyli już obejść to miejsce. Bill dokładnie znał ich myśli. Pragnęli rozwikłać sprawę samodzielnie. Para agentów FBI to ostatnie, co chcieliby widzieć.
Przykro mi, wieśniaki, pomyślał Bill. Zbyt duże z was żółtodzioby.
– Szeryf twierdzi, że to handel żywym towarem – powiedział Spelbren. – Myli się.
– Dlaczego tak sąszisz? – zapytał Bill. Znał odpowiedź, ale chciał wiedzieć, jak działa umysł Spelbrena.
– Jest po trzydziestce, niezbyt młoda – odparł agent. – Rozstępy, więc urodziła przynajmniej jedno dziecko. To nie jest typ, którym zazwyczaj się handluje.
– Masz rację – powiedział Bill.
– A peruka?
Bill potrząsnął głową.
– Ogolono jej głowę – stwierdził. – Więc czemukolwiek miała służyć ta peruka, na pewno nie zmianie koloru włosów.
– A róża? – zapytał Spelbren. – Wiadomość?
Bill obejrzał kwiat.
– Tandetna i sztuczna – odrzekł. – Można taką kupić w każdym sklepie z badziewiem. Dowiemy się gdzie, ale nic nam to nie da.
Spelbren spojrzał uważnie. Wyraźnie był pod wrażeniem.
Bill wątpił, że znajdą tutaj cokolwiek przydatnego. Morderca miał zbyt jasno wytyczony cel, był zbyt metodyczny. Całą tę scenerię zaaranżowano w konkretnym chorym stylu, który sprawiał, że nerwy Billa były napięte do granic możliwości.
Widział, że lokalnych aż świerzbi, żeby podejść bliżej i zakończyć to wreszcie. Zrobili zdjęcia. Za chwilę ciało miało być zabrane.
Bill przystanął i westchnął. Czuł zdrętwiałe nogi. Czterdziestka na karku zaczynała go spowalniać. No, przynajmniej trochę.
– Była torturowana – zauważył, wydychając ciężko powietrze. – Spójrz na te wszystkie rany cięte. Niektóre już zaczynały się goić. – Ponuro potrząsnął głową. – Ktoś ją męczył przez wiele dni, zanim wykończył tą wstążką.
Spelbren sapnął.
– Sprawca musiał być wkurzony – powiedział.
– Hej, kiedy kończymy? – zawołał jeden z policjantów.
Bill spojrzał w ich kierunku i zobaczył, że przebierają nogami. Dwóch z nich utyskiwało cicho. Wiedział, że wszystko zostało już zrobione, ale milczał. Niech te palanty poczekają sobie i się pogłowią.
Odwrócił się powoli i przyjrzał się okolicy. Była gęsto zadrzewiona, same sosny, cedry i pełno zarośli, z szemrzącym pośród tego spokoju i sielanki strumykiem podążającym do najbliższej rzeki. Nawet teraz, w środku lata, nie było tutaj gorąco, więc ciało nie rozłożyłoby się zbyt szybko. Mimo to najlepiej je zabrać i wysłać do Quantico. Tamtejsi inspektorzy zbadają je, póki jest względnie świeże.
Furgon koronera czekał już zaparkowany na ubitej drodze, za wozem policji.
Wąska leśna przecinka składała się z dwóch kolein dla opon. Zabójca jechał tędy niemal na pewno. Przeniósł ciało na krótkim odcinku, po ledwie widzialnej ścieżynce, ułożył je i zniknął. Raczej nie spędził tutaj zbyt dużo czasu; mimo że okolica była ustronna, strażnicy patrolowali ją regularnie, a prywatne auta nie miały wstępu do lasu. Chciał, żeby ciało zostało znalezione. Był dumny ze swojego dzieła.
I faktycznie zostało odnalezione, przez parę turystów, która wybrała się rankiem na konną przejażdżkę, jak doniósł Billowi strażnik. Przyjechali na wakacje z Arlington i zatrzymali się na farmie nieopodal Tarnell, stylizowanej na rancho z Zachodu. Strażnik powiedział, że są dość roztrzęsieni. Zabroniono im wyjeżdżać z miasteczka. Bill planował porozmawiać z nimi później.
Wokół ciała wszystko było w jak najlepszym porządku. Zabójca był bardzo ostrożny. Kiedy wracał znad strumienia, ciągnął coś za sobą – może łopatę? – żeby zatrzeć własne ślady. Brakowało najdrobniejszych, pozostawionych celowo lub przypadkowo, wskazówek. Jakiekolwiek odciski opon na drodze zostały prawdopodobnie rozjechane przez wóz policyjny i furgon koronera.
Bill westchnął pod nosem.
Cholera, pomyślał. Gdzie podziewa się Riley, kiedy jej potrzebuję?
Jego wieloletnia partnerka przebywała na przymusowym urlopie, powracając do siebie po ich ostatniej sprawie. Fakt, cholernie trudnej. Riley potrzebowała chwili odpoczynku, choć prawdę powiedziawszy, mogła nie wrócić już nigdy.
Tymczasem Bill potrzebował jej naprawdę. Była od niego dużo mądrzejsza, ale nie miał z tym problemu. Uwielbiał obserwować jej umysł w akcji. Wyobrażał sobie teraz, jak Riley wychwytuje na miejscu zbrodni najmniejsze szczegóły, jeden po drugim. I żartuje sobie z niego z powodu tych wszystkich boleśnie rażących wskazówek, które miał tuż przed oczami.
Co zobaczyłaby Riley, czego nie widzi on?
Czuł się pokonany. Nie lubił tego uczucia. Ale teraz nie mógł nic z tym zrobić.
– Dobra, chłopaki! – zawołał do policjantów. – Zabierzcie ciało.
Ucieszyli się i przybili sobie piątki.
– Sądzisz, że znów to zrobi? – zapytał Spelbren.
– Jestem tego pewien.
– Dlaczego?
Bill wziął długi głęboki oddech.
– Bo nie po raz pierwszy widzę jego dzieło.
ROZDZIAŁ 2
– Z każdym dniem cierpiała coraz bardziej – powiedział Sam Flores, wyświetlając kolejny przerażający obraz na ogromnym ekranie multimedialnym nad stołem konferencyjnym. – Aż do chwili, kiedy ją wykończył.
Bill niby to wiedział, ale wolał się mylić.
FBI przysłało ciało samolotem do Wydziału Analizy Behawioralnej w Quantico. Technicy kryminalni zrobili zdjęcia, laboratorium rozpoczęło badania. Flores, laborant w okularach w czarnej oprawce, prowadził makabryczny pokaz. Gigantyczne ekrany budziły grozę w sali konferencyjnej wydziału.
– Od jak dawna nie żyła, gdy znaleziono ciało? – zapytał Bill.
– Od niedawna – odparł Flores. – Może od wczesnego wieczoru poprzedniego dnia.
Obok Billa usiadł Spelbren, który przyleciał z nim z Yarnell. U szczytu stołu zajmował krzesło agent specjalny Brent Meredith, szef zespołu wydziału. Czerń jego skóry, kanciaste rysy i malujący się na twarzy zdrowy rozsądek sprawiały, że obecność Mereditha przytłaczała. Nie żeby onieśmielał Billa – nic z tych rzeczy – który wyobrażał sobie, że mają wiele wspólnego. Obaj byli zaprawionymi w boju weteranami i obaj widzieli już wszystko.
Flores wyświetlił serię zbliżeń ran ofiary.
– Te po lewej zostały zadane wcześniej – oznajmił. – Te po prawej są świeższe, niektóre zadane na godziny, może nawet minuty przed zadzierzgnięciem wstążki. Wygląda na to, że przez około tydzień jej niewoli sprawca z dnia na dzień robił się coraz bardziej agresywny. Złamanie ręki mogło być ostatnią rzeczą, jaką zrobił jej, kiedy jeszcze żyła.
– Według mnie rany wyglądają jak zadane przez jednego człowieka – zauważył Meredith. – Sądząc po rosnącym poziomie agresji, oprawcą jest prawdopodobnie mężczyzna. Co jeszcze masz?
– Na podstawie niewielkich odrostów wnioskujemy, że ofiarę ogolono dwa dni przez zamordowaniem – kontynuował Flores. – Peruka jest pozszywana z fragmentów kilku tanich peruk. Szkła kontaktowe zostały prawdopodobnie zakupione w sprzedaży wysyłkowej. Jest jeszcze jedna rzecz… – zawahał się i rozejrzał po twarzach zebranych. – On wysmarował ją wazeliną.
Bill czuł, jak w pokoju rośnie napięcie.
– Wazeliną? – zapytał.
Flores przytaknął.
– Dlaczego? – zainteresował się Spelbren.
Laborant wzruszył ramionami.
– To twoja działka – odparł.
Bill pomyślał o dwójce turystów, których przesłuchiwał wczoraj. Nie byli pomocni w najmniejszym stopniu, rozdarci pomiędzy chorobliwą ciekawością a skrajną paniką wywołaną tym, co zobaczyli. Bardzo chcieli wrócić do domu, do Arlington, i nie było żadnego powodu, żeby ich zatrzymywać. Zostali przesłuchani przez wszystkich dostępnych oficerów policji i odpowiednio pouczeni o zakazie opowiadania o znalezisku.
Meredith westchnął. Wsparł otwarte dłonie o stół.
– Dobra robota, Flores – powiedział.
Technik wydawał się wdzięczny za pochwałę, choć może nieco zaskoczony. Brent Meredith nie miał w zwyczaju prawić komplementów.
– Agencie Jeffreys – zwrócił się komendant do Billa. – Proszę nam krótko zrelacjonować, jak ta sprawa ma się do pańskiej poprzedniej.
Bill odetchnął i wcisnął plecy w oparcie krzesła.
– Nieco ponad sześć miesięcy temu – zaczął. – Dokładnie szesnastego grudnia, na farmie nieopodal Daggett zostało znalezione ciało Eileen Rogers. Do zbadania sprawy wezwano mnie i moją partnerkę Riley Paige. Było bardzo zimno, ciało denatki zamarzło na kamień. Trudno było określić, jak długo leżało, zatem czas zgonu nigdy nie został dokładnie ustalony. Flores, pokaż im.
Flores powrócił do slajdów. Obraz na ekranie rozjechał się na boki i pomiędzy poprzednimi zdjęciami ukazała się seria kolejnych obrazów.
Ofiary leżały teraz obok siebie.
Zdumiewający widok zaparł Billowi dech w piersi. Nie licząc tego, że jedno z ciał było zamarznięte, zwłoki były w niemal takim samym stanie, z niemal identycznymi ranami. Obie kobiety miały górne powieki przyszyte do skóry w ten sam odrażający sposób.
Bill westchnął. Obrazy przywoływały wszystko. Mimo lat służby patrzenie na każdą ofiarę było bolesne.
– Ciało Rogers odnaleziono w pozycji siedzącej, wsparte o drzewo – ciągnął coraz bardziej ponurym głosem. – Nie, nie ułożone aż tak starannie, jak to z parku Mosby’ego. Żadnych szkieł kontaktowych ani wazeliny, ale większość szczegółów jest identyczna. Włosy Rogers zostały krótko przycięte, nie ogolono jej głowy, ale peruka była podobna, zrobiona z fragmentów innych peruk. Ofiara także została uduszona różową wstążką. A przed nią znaleziono sztuczną różę.
Bill zamilkł na chwilę. Nie cierpiał mówić tego, co musiał powiedzieć teraz.
– Paige i ja nie zdołaliśmy rozwiązać tej sprawy.
Spelbren odwrócił się do niego.
– Co było problemem? – zapytał.
– Co nie było problemem. – Bill pozwolił się zepchnąć do defensywy. – Żadngo przełomu. Nie mieliśmy świadków, rodzina ofiary nie była w stanie podać nam żadnych użytecznych informacji. Rogers nie miała wrogów, byłego męża ani wkurzonego byłego chłopaka. Nie istniał żaden sensowny powód, żeby stała się celem mordercy. Sprawę zawieszono od razu.
Zamilkł. Jego mózgiem zawładnęły czarne myśli.
– Przestań – powiedział Meredith nietypowo łagodnym tonem. – To nie twoja wina. Nie mogłeś powstrzymać zabójcy.
Bill docenił tę uprzejmość, ale czuł się winny jak diabli. Dlaczego nie zdołał tego rozgryźć wcześniej? I Riley też nie? W trakcie kariery aż takie poczucie porażki zdarzało mu się bardzo rzadko.
Zabrzęczał telefon Mereditha i komendant odebrał połączenie.
Niemal od razu powiedział:
– Cholera!
Powtórzył to kilka razy. A potem zapytał:
– Jesteś pewien, że to ona? – Zrobił pauzę. – Czy był jakiś kontakt w sprawie okupu?
Wstał z krzesła i wyszedł z sali konferencyjnej, pozostawiając pozostałych trzech mężczyzn wśród niezręcznej ciszy. Wrócił po kilku minutach, postarzały.
– Panowie, mamy sytuacje kryzysową – oznajmił. – Potwierdzono tożsamość wczorajszej ofiary. Nazywa się Reba Frye.
Billowi zaparło dech, jakby ktoś mu zadał cios w brzuch. Widział, że Spelbren też jest w szoku. Ale Flores wyglądał na zbitego z tropu.
– Czy powinienem wiedzieć kto to? – zapytał.
– Panieńskie nazwisko Newbrough – wyjaśnił Meredith. – Córka senatora stanowego Mitcha Newbrougha. Prawdopodobnie przyszłego gubernatora stanu Wirginia.
Flores przestał wstrzymywać oddech.
– Nic nie słyszałem o jej zaginięciu – bąknął Spelbren.
– Nie zostało oficjalnie zgłoszone – powiedział Meredith. – Jej ojciec został już poinformowany. I oczywiście twierdzi, że to sprawa polityczna. Albo osobista. Albo i jedno, i drugie. Nieważne, że to samo przydarzyło się innej ofierze sześć miesięcy temu. – Potrząsnął głową. – Senator mocno się tego trzyma – dodał. – Zaraz spadnie na nas lawina dziennikarzy. Już on się postara o to, żebyśmy siedzieli jak na szpilkach.
Billowi ścisnęło się serce. Nie cierpiał uczucia, że coś go przerasta. A dokładnie tak czuł się teraz.
W pokoju zapadła posępna cisza.
W końcu Bill odchrząknął.
– Będziemy potrzebować pomocy – stwierdził.
Natrafił na twarde spojrzenie Mereditha, pełne zmartwienia i dezaprobaty. Przełożony przejrzał jego intencje.
– Ona nie jest gotowa – odparł, domyśliwszy się, kogo Bill chce włączyć do sprawy.
Bill westchnął.
– Panie komendancie – powiedział. – Ona zna tamtą sprawę lepiej niż ktokolwiek inny. I nikt nie jest tak bystry jak ona. Nie sądzę, żebyśmy mogli dać radę bez niej – dodał po chwili milczenia to, co myślał naprawdę.
Meredith stuknął kilka razy długopisem o papierowy notatnik. Wyraźnie chciał być w tej chwili w jakimkolwiek innym miejscu, tylko nie tu, gdzie właśnie się znajdował.
– To błąd – stwierdził. – Ale jeśli ona się rozsypie, to będzie twój błąd. – Znów wypuścił powietrze. – Zadzwoń do niej.