Kitobni o'qish: «Manekin trzcinowy», sahifa 7

Shrift:

– Była nią umiarkowanie – rzekł pan Frémont.

Młody żołnierz wszedł do księgarni i zażądał Sekretarza doskonałego.

– Resztki barbarzyństwa – rzekł pan Bergeret – snują się jeszcze w nowoczesnej cywilizacji. Na przykład nasz kodeks wojskowy w bliskiej przyszłości uczyni nas wstrętnymi. Kodeks ten został opracowany dla hord zbrojnych opryszków, które trapiły Europę w XVIII wieku. Utrzymany on został przez Republikę 92 roku i systematycznie ułożony w pierwszej połowie naszego stulecia. Zastąpiono żołdaków narodem, ale zapomniano zmienić kodeks. Nie można przecie myśleć o wszystkim. Te prawa okrutne, wydane dla rozbójników, stosuje się dziś do wylękłych, młodych wieśniaków, do dzieci miast, którymi można by łatwo kierować łagodnością. I wydaje się to tak naturalne!

– Nie rozumiem pana – rzekł pan de Terremondre. – Nasz kodeks wojskowy, przygotowany, zdaje mi się, za Restauracji, datuje się dopiero od drugiego Cesarstwa. Około 1875 roku przerobiono go i zastosowano do nowej organizacji armii. Nie może więc pan powiedzieć, że zrobiony jest dla armii z czasów dawnych rządów.

– Doskonale powiedzieć to mogę – odrzekł pan Bergeret – skoro kodeks ten jest tylko kompilacją rozporządzeń tyczących się armii za Ludwika XIV i Ludwika XV. Wiadomo, czym były owe wojska: zbiorowiskiem werbowników i zaciężnych; była to lądowa odmiana galerników, którzy, podzieleni na grupy, pozostawali na żołdzie młodych panków, nieledwie dzieci. Karność tych hufców utrzymywano ciągłymi groźbami śmierci. Wszystko się zmieniło; żołnierze monarchii i obydwóch Cesarstw ustąpili miejsca licznej i dobrodusznej gwardii narodowej. Nie trzeba już obawiać się ani gwałtów, ani buntów. A jednak śmierć za byle co grozi tej potulnej trzódce wieśniaków i robotników, źle przebranych za żołnierzy. Kontrast tych łagodnych obyczajów z okrutnymi prawami jest prawie śmieszny. Zastanowiwszy się trochę, przyznano by, że równie śmieszne, jak ohydne jest karać śmiercią przewinienia, na których ukrócenie wystarczyłyby proste kary policyjne.

– Ale – rzekł pan de Terremondre – dzisiejsi żołnierze mają broń tak samo jak dawniej. I trzeba przecie, żeby oficerowie, nieliczni i bezbronni, zapewnili sobie posłuszeństwo i szacunek większej liczby ludzi mających karabiny i kule. W tym rzecz cała.

– Stary to przesąd – rzekł pan Bergeret – wierzyć w konieczność kar i w to, że najostrzejsze są najskuteczniejsze. Kara śmierci za czynną obrazę zwierzchnika pochodzi z czasów, kiedy oficerowie byli innej krwi niż żołnierze. Kary te zostały zachowane w armiach Republiki. Brindamour, zostawszy generałem w roku 1792, obyczaje dawnego systemu zastosował w służbie Rewolucji i wspaniałomyślnie rozstrzeliwał ochotników. Brindamour, jako generał Rzeczypospolitej, przynajmniej wojował i bił się dzielnie. Szło o to, by zwyciężyć. Szło nie o życie człowieka, lecz o ocalenie ojczyzny.

– Generałowie II roku – rzekł pan Mazure – z tak nieubłaganą surowością karali szczególniej kradzieże. W armii północnej żołnierz z pułku strzelców został rozstrzelany za zamianę swego starego kapelusza na nowy. Dwóch doboszów, z których starszy miał lat osiemnaście, rozstrzelano przed frontem wojsk za kradzież drobnych klejnotów u starej wieśniaczki. To był wiek bohaterski.

– W wojskach republikańskich – rzekł pan Bergeret – rozstrzeliwano codziennie nie tylko maruderów, lecz i rokoszan. Żołnierze ci, tak później wysławiani, traktowani byli jak zbrodniarze, z tą różnicą, że im rzadko dawano jeść. Prawda, że czasami miewali trudne usposobienie. Dowodem tego trzystu kanonierów z 33 półbrygady, którzy w IV roku pod Mantuą zażądali żołdu, nastawiając armaty przeciw swym generałom. To były zuchy, z którymi nie można było żartować. Potrafiliby, w braku nieprzyjaciół, nadziać na piki pół tuzina swych dowódców. Taki jest temperament bohaterów. Ale Dumanet38 nie jest jeszcze bohaterem. Pokój ich nie wytwarza. Sierżant Bridoux nie ma się czego obawiać w spokojnych koszarach. A jednak rad jest z tego, że może sobie powiedzieć, iż żołnierz, gdyby podniósł nań rękę, byłby rozstrzelany przy dźwiękach orkiestry. Jest to niewspółmierne na tle naszych obyczajów, zwłaszcza w czasie pokoju, lecz nikt nie pomyśli o tym. Co prawda, wyroki śmierci wydawane przez sądy wojenne są wykonywane tylko w Algerze, w samej Francji unika się tych wojskowo-muzycznych przedstawień. Wszyscy zgadzają się na to, że wywołałyby złe wrażenie. Jest to milczące potępienie kodeksu wojskowego.

– Niech się pan strzeże – rzekł pan de Terremondre – uwłaczać dyscyplinie.

– Gdyby pan widział kiedy – rzekł pan Bergeret – nowych rekrutów wchodzących po jednemu na podwórze koszarowe, przestałby pan mniemać, że dla utrzymania w karności tych baranich dusz potrzebna jest ciągła groza śmierci. Oni smutnie marzą o przetrzymaniu swoich trzech lat, jak się wyrażają, i sierżant Bridoux byłby do łez wzruszony ich potulną uległością, gdyby nie był zmuszony straszyć ich, żeby cieszyć się własną potęgą. Nie znaczy to, by sierżant Bridoux urodził się gorszym niż każdy przeciętny człowiek. Ale jako niewolnik i despota jest on podwójnie znieprawiony; nie wiem, czy Marek Aureliusz jako podoficer nie tyranizowałby żołnierzy. Bądź co bądź, tyrania ta wystarcza do utrzymania uległości zaprawnej chytrością, która jest najpotrzebniejszą cnotą żołnierza w czasie pokoju. Dawno, dawno już nasze kodeksy wojskowe z ich narzędziami śmierci powinny być złożone w muzeach okropności obok kluczy Bastylii i kleszczy inkwizycji.

– Spraw armii dotykać można tylko z niezmierną przezornością – rzekł pan de Terremondre. – Armia jest bezpieczeństwem, jest nadzieją. Jest też szkołą obowiązku. Gdzież zresztą, jak nie w niej znaleźć zaparcie się siebie i poświęcenie!

– Prawda – rzekł pan Bergeret – że ludzie uważają za pierwszy obowiązek społeczny nauczyć się systematycznie zabijać swoich bliźnich i że u ludów cywilizowanych sława uzyskana za rzezie przewyższa wszystkie inne. Zresztą, niewielkie to we wszechświecie nieszczęście, że człowiek jest nieuleczalnie zły i szkodliwy. Bo ziemia jest kroplą błota w przestrzeni, a słońce bańką gazu, która się wkrótce wypali.

– Widzę – odparł pan Frémont – że nie jest pan pozytywistą, bo lekko traktuje wielkiego fetysza.

– Cóż to za wielki fetysz? – zapytał pan de Terremondre.

– Wiadomo panu – odpowiedział pan Frémont – że pozytywiści uważają człowieka za zwierzę uwielbiające. August Comte zatroszczył się o zadowolenie potrzeby tego wielbiącego zwierzęcia i po długim namyśle dał mu fetysza. Ale obrał Ziemię, nie Boga. Nie dlatego, że był ateuszem. Przeciwnie, uważał istnienie pierwiastka stwarzającego za bardzo prawdopodobne. Tylko, według jego zdania, Bóg był za trudny do poznania. I uczniowie jego, ludzie bardzo religijni, uprawiają kult zmarłych, ludzi pożytecznych, kobiety i wielkiego fetysza: Ziemi. Pochodzi to stąd, że ci wierzący tworzą plany szczęścia ludzkiego i zajęci są urządzaniem naszej planety dla naszej szczęśliwości.

– Będą mieli dużo do roboty – rzekł pan Bergeret – i aż nadto widać, że są optymistami. Są nimi w dużym stopniu i to usposobienie ich umysłu zadziwia mnie. Trudno jest pojąć, by ludzie rozumni i myślący, jak oni, żywili nadzieję, że kiedyś można będzie uczynić znośnym pobyt na tej maleńkiej kuli, która, niezręcznie wirując około żółtego, już na wpół ściemniałego słońca, dźwiga nas jak robactwo na spleśniałej swej powierzchni. Wielki fetysz nie wydaje mi się wcale godny uwielbienia.

Doktor Fornerol pochylił się do ucha pana de Terremondre'a i rzekł:

– Bergeret musi mieć jakieś prywatne przykrości, że tak na cały świat narzeka. Uważanie wszystkiego za złe nie jest naturalne.

– Oczywiście – odpowiedział pan de Terremondre.

XII

Ciemne konary wiązów na placu zabaw zaledwie zaczynały okrywać się bladą i nikłą jak pył zielenią. Na zboczu wzgórka, uwieńczonego starymi murami, kwitnące drzewa sadów wychylały białe i krągłe lub nastrzępione i różowe korony na jasne i drżące światło dnia, uśmiechające się w przerwach między dwiema ulewami. W dali rzeka, zasilona wiosennymi deszczami, płynęła biała i naga, muskając szereg smukłych topoli okalających jej łożysko, rzeka lubieżna, niezwalczona, płodna, wieczna, prawdziwa bogini, jak w czasach, gdy żeglarze Galii rzymskiej składali jej ofiary z miedzianych pieniążków i na jej cześć przed świątynią Wenery i Augusta wznosili wotywną kolumnę z grubo rzeźbioną łodzią z wiosłami. Wszędzie, w szeroko otwartej dolinie, na prastarej ziemi, drżały nieśmiałe, piękne pędy corocznej młodości.

Pan Bergeret przechadzał się sam wolnym, nierównym krokiem pod drzewami placu zabaw. Szedł z duszą niepewną, rozpierzchłą, starą jak świat i młodą jak kwiecie jabłoni, bezmyślną a pełną niejasnych obrazów, smutną i pożądającą, łagodną, niewinną, lubieżną, stroskaną; szedł, wlokąc swe znużenie i goniąc za Złudzeniami i Nadzieją o nieznanej mu nazwie, kształcie, rysach.

Zbliżając się do ławki, na której zwykł siadać w porze letniej o wieczornej godzinie, gdy ptaki milkną w gałęziach, ławki, na której nieraz chwile odpoczynku dzielił z księdzem Lantaigne, pod wspaniałym wiązem przysłuchującym się ich poważnej rozmowie, spostrzegł, że nieudolna ręka świeżo nakreśliła kredą kilka słów na zielonej poręczy ławki. Zaniepokoił się w obawie, że wyczyta swe nazwisko, tak znane teraz łobuzom miejskim. Ale szybko się uspokoił. Był to napis erotyczny i pamiątkowy, którym Narcyz treściwie i prosto, lecz grubiańsko i nieprzystojnie opiewał rozkosze doznane na tej ławce w objęciach Ernestyny, zapewne pod osłoną pobłażliwej nocy.

Pan Bergeret już miał zająć zwykłe miejsce, skąd popłynęło tyle jego szlachetnych i pogodnych myśli, gdzie tak często na jego wezwanie przybywały wdzięczne zwroty, gdy pomyślał nagle, że nie wypada porządnemu człowiekowi siedzieć publicznie obok sprośnego pomnika poświęconego Wenerze ulic i ogrodów. Odwrócił się od upamiętnionej ławki i oddalając się, pomyślał:

„O próżna chęci sławy! Chcemy żyć w pamięci ludzkiej. Chcemy, aby znano nasze miłości i rozkosze, nasze smutki i nienawiści. Narcyzowi zdaje się, że dopełnieniem jego triumfu nad Ernestyną jest to, by świat się o tym dowiedział. Z taką myślą Fidiasz nakreślił drogie mu imię na dużym palcu nogi Jowisza Olimpijskiego. O duchowa potrzebo wyjawiania się, okazywania na zewnątrz! «Dziś na tej ławce Narcyz!…» A jednak – myślał dalej pan Bergeret – obłuda jest pierwszą cnotą człowieka cywilizowanego, kamieniem węgielnym społeczeństwa. Ukrywanie myśli jest dla nas konieczne jak noszenie sukien. Człowiek mówiący wszystko, co i jak myśli, byłby równie niepojęty w mieście, jak człowiek chodzący nago. Gdybym na przykład u Paillota, gdzie przecie rozmowa jest dość swobodna, powiedział, jakie fantazje snuje mój umysł, jakie myśli roją mi się po głowie, niby chmary czarownic na miotłach wlatujących do komina, gdybym opisał, w jaki sposób przedstawia mi się pani de Gromance, jakie jej nieprzystojne przypisuję pozy, jak mi się ukazuje w wizji nierozumniejszej, dziwaczniejszej, potworniejszej, bardziej chimerycznej i znieprawionej, tysiąckroć bardziej szyderskiej39 i nieprzystojnej niż poza owej sławnej figury przedstawionej w scenie Sądu Ostatecznego, w północnym portyku Św. Eksuperego, przez genialnego robotnika, który, nachylony nad piekłem, widział chyba uosobioną Lubieżność, gdybym dokładnie opisał me osobliwe marzenia, przypisano by mi ohydną manię; a jednak wiem, że jestem człowiekiem porządnym, z natury skłonnym do myśli przyzwoitych; życie i rozmyślanie nauczyły mnie zachowywać miarę, skromność; poświęcam się jedynie spokojnym rozkoszom umysłowym, jestem wrogiem wszelkich nadużyć i nienawidzę rozpusty jak potworności”.

Gdy tak szedł, snując te dziwne myśli, spostrzegł na placu zabaw księdza Lantaigne, rektora seminarium, i księdza Tabarit, kapelana więziennego. Rozmawiali żywo. Ksiądz Tabarit trząsł swym długim ciałem, zakończonym małą, spiczastą główką, i kanciastą ręką zdawał się podpierać ciężar swych słów, a ksiądz Lantaigne, z brewiarzem pod pachą, z podniesioną głową, z piersią naprzód podaną, słuchał pilnie, patrząc w dal, poważny, z wargami ściśniętymi między obwisłymi policzkami, których uśmiech nigdy nie poruszył.

Na ukłon pana Bergeret ksiądz Lantaigne odpowiedział skinieniem ręki i przyjaznym powitaniem.

– Panie Bergeret, niech pan pozostanie. Ksiądz Tabarit niedowiarków się nie boi.

Ale kapelan więzienny zajęty swą myślą nie przerywał przemowy:

– Któż wraz ze mną nie byłby wzruszony tym, co widziałem? To biedne dziecię szczerością swego żalu, prostotą i prawdą swych uczuć chrześcijańskich było dla nas wszystkich budującym przykładem. Zachowanie, spojrzenie, mowa, cała jego osoba zdradzały łagodność, pokorę, zupełne poddanie się woli boskiej. Do końca był obrazem najbardziej pocieszającym, przykładem najzbawienniejszym. Szczera skrucha, rozbudzenie wiary zbyt długo uśpionej w jego sercu, ostatni, najwyższy poryw ku Bogu litościwemu, takie były owoce mych nauk i napomnień.

Staruszek rozrzewniał się z łatwą szczerością dusz czystych, lekkomyślnych i próżnych. Prawdziwa boleść mąciła jego wielkie, wypukłe oczy i marszczyła krótki, czerwony nos. Po chwili wzdychania rzekł, zwracając się tym razem do pana Bergeret:

– Ach, panie! W mej smutnej pracy nie brak cierni. Ale też za to ile owoców! W swym długim życiu nieraz już wyrywałem nieszczęśliwych ze szponów czyhającego na nich czarta. Ale żaden z nieszczęsnych, którym na śmierć towarzyszyłem, nie był tak budujący w ostatnich chwilach, jak młody Lecoeur!

– Co! – zawołał pan Bergeret. – Ksiądz mówi to o mordercy wdowy Houssieu? Czyż nie wiadomo?…

Miał już wymówić to, co jednogłośnie stwierdzali świadkowie egzekucji, a mianowicie, że delikwenta przywieziono pod nóż gilotyny już umarłego ze strachu. Zatrzymał się, nie chcąc zmartwić staruszka, który ciągnął dalej:

– Bez wątpienia, nie wiódł długich rozmów, nie szafował głośnymi objawami. Ale gdyby pan słyszał jego westchnienia i jęki, którymi swój żal wyrażał! W bolesnej drodze z więzienia na rusztowanie, gdym przypomniał mu pamięć matki i przywołał wspomnienie pierwszej komunii, płakał rzewnymi łzami.

– Na pewno wdowa Houssieu nie umarła tak przykładnie – rzekł pan Bergeret.

Ksiądz Tabarit, usłyszawszy to zdanie, potoczył wyłupiastymi oczyma ze wschodu na zachód. Miał zwyczaj nie w sobie, lecz na zewnątrz szukać rozwiązania zagadnień metafizycznych. I nieraz, gdy tak zamyślał się przy stole, stara służąca, zwiedziona jego miną, mawiała: „Szuka ksiądz korka od flaszki, księże kapelanie? Trzyma go ksiądz w ręku”.

Wtem błąkające się spojrzenie księdza Tabarit spoczęło na tęgim, brodatym jegomościu w kostiumie cyklisty, przechodzącym przez plac zabaw. Był to Euzebiusz Boulet, naczelny redaktor „Latarni”, dziennika radykalnego. Natychmiast, pożegnawszy szybko profesora i rektora seminarium, ksiądz Tabarit wielkimi krokami dopędził dziennikarza, ukłonił mu się i wyjmując z kieszeni paczkę zmiętych papierów, oddał mu je drżącymi rękoma. Były to sprostowania i notatki uzupełniające o ostatnich słowach młodego Lecoeura. Zacny ten ksiądz u schyłku życia i cichego kapłaństwa stał się chciwy reklamy, żądny artykułów i wywiadów.

Widząc biednego staruszka o ptasiej głowie, podającego swoje gryzmoły dziennikarzowi, ksiądz Lantaigne nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Widzi pan – rzekł do pana Bergeret – duch wieku zepsuł nawet tego człowieka zmierzającego do grobu długą ścieżyną cnót i zasług; starzec ten, pod każdym innym względem skromny i pokorny, jest chciwy rozgłosu. Gwałtem chce, by o nim pisano choćby w dzienniku antyklerykalnym.

I ksiądz Lantaigne, już zaniepokojony tym, że jednego ze swoich wydał nieprzyjacielowi, dodał żywo:

– Nie ma w tym nic złego. Jest to śmieszność, nic więcej.

Po czym zamilkł i powrócił do swego smutku.

Ksiądz Lantaigne, obdarzony geniuszem rozkazywania, pociągnął pana Bergeret ku ławce, na której zazwyczaj siadywali. Obojętny na pospolite fenomeny, przez które ludziom zwykłym ukazuje się świat zewnętrzny, nie raczył zauważyć erotycznego napisu o Narcyzie i Ernestynie, wielkimi literami nakreślonego kredą na poręczy ławki; siadając z uduchowionym spokojem, zakrył plecami trzy czwarte tego monumentu epigraficznego. Pan Bergeret zasiadł obok księdza Lantaigne, rozłożywszy uprzednio gazetę na poręczy w taki sposób, aby zakryć część tekstu najbardziej wymowną, którą według niego był czasownik, oznaczający, jak mówią gramatycy, istnienie przymiotu w podmiocie. Ale, nie zauważywszy nawet tego, zastąpił jeden napis drugim. Dziennik bowiem zawierał grubymi literami zaznaczone zawiadomienie o jednym ze zdarzeń pospolitych w naszym życiu parlamentarnym od czasu pamiętnego triumfu instytucji demokratycznych. Zmiany pór roku i korowód godzin z regularnością astronomiczną przyniosły tej wiosny serię skandalów. W tym miesiącu stawało przed sądem kilku deputowanych. Dziennik, rozłożony przez pana Bergeret, podawał tłustym pismem wzmiankę: „Senator w Mazas40. Aresztowanie pana Laprat-Teulet”. Choć fakt sam przez się nie miał w sobie nic dziwnego i zdradzał jedynie prawidłowe działanie instytucyj41, pan Bergeret sądził, że ogłaszanie go tak na ławce placu zabaw w cieniu tych wiązów, pod którymi czcigodny pan Laprat-Teulet tyle razy kosztował zaszczytów, jakich demokracje udzielać umieją najlepszym obywatelom, zakrawałoby na bezczelność. Tutaj to – na tym placu, z okazji świąt państwowych lub lokalnych czy też najrozmaitszych uroczystych inauguracji, na trybunie obitej szkarłatem, pod pękiem sztandarów – pan Laprat-Teulet, siedząc po prawicy prezydenta Republiki, wypowiadał owe słowa tak celnie wykazujące dobrodziejstwa systemu rządowego i zalecające jednak cierpliwość pracowitym i wiernym masom. Laprat-Teulet, republikanin pierwszej doby, był od dwudziestu pięciu lat wszechwładnym i szanowanym wodzem oportunizmu w departamencie. Posiwiały od lat i prac parlamentarnych, trwał w rodzinnym swym mieście jakby dąb trójkolorowymi opaskami zdobny. Zbogacił42 swych przyjaciół i zrujnował nieprzyjaciół. Był powszechnie szanowany. Był dostojny i łagodny. Corocznie przy rozdawaniu nagród prawił dzieciom o swym ubóstwie. I mógł się uważać za biednego, nie czyniąc sobie tym żadnej krzywdy, bo nikt nie wierzył temu i nikt nie wątpił, że pan Laprat-Teulet jest bardzo bogaty. Znano źródła jego majątku, wiadomo było, jakimi tysiącami dróg jego inteligencja i praca sprowadzały mu pieniądze. Wiedziano, ile mu przyniosły przedsięwzięcia oparte na politycznym kredycie, ile koncesje zapewnione przez jego wpływ parlamentarny. Gdyż był znakomitym deputowanym-aferzystą, doskonałym mówcą-finansistą. Przyjaciele jego wiedzieli równie dobrze, lepiej może od jego nieprzyjaciół, co otrzymał był za Panamę, co skądinąd. Rozumny, umiarkowany, niepragnący nadużywać uśmiechów losu, ten wielki pradziad pracowitej i inteligentnej demokracji, przed dziesięciu laty za pierwszym podmuchem burzy zrezygnował z wielkich interesów; opuścił nawet Palais-Bourbon i usunął się do Luksemburgu43, do tej wielkiej rady gminnej Francji, gdzie ceniono jego mądrość i przywiązanie do Republiki. Tam trwał silny i zarazem ukryty. Przemawiał tylko w łonie komisji. Ale i tam rozwijał świetne zdolności, od dawna sprawiedliwie oceniane przez kosmopolitycznych książąt finansów. Pozostawał mężnym obrońcą systemu fiskalnego zainaugurowanego przez rewolucję i opartego, jak wiadomo, na wolności i sprawiedliwości. Popierał kapitał z rozrzewniającym wzruszeniem dawnych bojowników. Nawet monarchiści czcili w panu Laprat-Teulet duszę ukojoną, prawdziwie konserwatywną, ducha opiekuńczego własności indywidualnej.

– Ma on uczciwe zasady – mawiał pan de Terremondre – szkoda, że dźwiga brzemię niejasnej przeszłości.

Ale pan Laprat-Teulet miał nieprzyjaciół nastających na jego zgubę. „Zasłużyłem na te nienawiści, broniąc powierzonych mi interesów…” – mawiał z godnością.

Nieprzyjaciele prześladowali go nawet wśród poważnych ścian senatu, gdzie nieszczęścia czyniły go jeszcze bardziej dostojnym, poznał on bowiem ciężkie czasy i znajdował się niegdyś o włos od zguby z winy pewnego ministra sprawiedliwości, który nie należał do syndykatu i niebacznie wydał go zdumionym sądom. Ani czcigodny pan Laprat-Teulet, ani sędzia śledczy, ani obrońca, ani prokurator Republiki, ani nawet sam minister sprawiedliwości nie przewidzieli i nie rozumieli przyczyn tych częściowych i nagłych wybuchów machiny rządowej, tych katastrof śmiesznych jak zawalenie się budy jarmarcznej i strasznych jako wynik tego, co mówca sprawiedliwością samą nazywał, tych wstrząsów, które od czasu do czasu strącały z foteli najbardziej szanowanych prawodawców obu Izb. Pana Laprat-Teulet wprawiało to w melancholijne zdumienie. Nie pogardził jednak obroną przed sądem. Ocaliła go wielka ilość wpływowych przyjaciół. Następnie umorzono sprawę, co Laprat-Teulet z początku przyjął skromnie, a potem obnosił w świecie urzędowym jako najoczywistsze świadectwo swej niewinności. „Pan Bóg – mawiała pani Laprat-Teulet, wielka dewotka – niezmierną łaskę roztoczył nad moim mężem. Dzięki Jego świętej opiece umorzono sprawę, czego mąż mój tak pragnął”. Wiadomo, że pani Laprat-Teulet z wdzięczności kazała zawiesić w kaplicy Św. Antoniego, jako ex voto, marmurową płytę z napisem: „Za niespodziewaną łaskę – małżonka chrześcijańska”.

To zawieszenie kroków prawnych uspokajało przyjaciół pana Laprat-Teulet, ów tłum dawnych ministrów i wysokich funkcjonariuszy, którzy wraz z nim przeżyli wiek heroiczny i lata powodzenia, poznali siedem krów chudych i siedem krów tłustych. To umorzenie zapewniało bezpieczeństwo. Tak sądzono przynajmniej, tak sądzić można było przez lat kilka. Nagle, przez nieszczęśliwy wypadek, przez jedną z tych katastrof skradających się głucho i chytrze, przypominającą tworzenie się szpar w starych, zniszczonych okrętach, bez żadnej racji politycznej ani moralnej, w pełni zażywanego szacunku, stary sługa demokracji, syn swych dzieł, którego wczoraj jeszcze prefekt Worms-Clavelin na zjeździe za wzór stawiał dla całego departamentu, człowiek ładu i postępu, obrońca kapitału i społeczeństwa, zażyły przyjaciel dawnych ministrów i prezydentów – senator Laprat-Teulet odstawiony został do więzienia z całą gromadą członków parlamentu. Miejscowy dziennik oznajmiał tłustym drukiem: „Senator w Mazas. Aresztowanie pana Laprat-Teulet”. Pan Bergeret, człowiek delikatny, odwrócił dziennik na poręczy ławki.

– No – rzekł szorstkim głosem ksiądz Lantaigne – piękne widzimy rzeczy. Czy sądzi pan, że to tak może trwać dalej?

– Co ksiądz rektor chce przez to powiedzieć? – zapytał pan Bergeret. – Czy mówi ksiądz o skandalach parlamentarnych? Przede wszystkim, co to jest skandal? Skandal jest to efekt wywołany zazwyczaj przez rozgłoszenie czynu ukrytego. Bo ludzie ukrywają się po to jedynie, by postępować sprzecznie z obyczajami i opinią. Toteż skandale istnieją we wszystkich krajach i od niepamiętnych czasów, ale występują tym liczniej, im rząd jest mniej zdolny do zachowania tajemnicy. A jasne jest, że tajemnice stanu nie są dobrze strzeżone w ustroju demokratycznym. Wprost na odwrót, wielka liczba wspólników i silne nienawiści partyjne wywołują to głuchą, to głośną zdradę tych tajemnic. Trzeba też wziąć pod uwagę, że system parlamentarny pomnaża przeniewierców, dopuszczając wiele ludzi do możliwości sprzeniewierzeń. Ludwika XIV wspaniale i na wielką skalę okradał jeden tylko Fouquet44. Za naszych dni, podczas gdy smętny prezydent, którego obrano dla godnej reprezentacji, pokazywał wzruszonym departamentom swe milczące oblicze niby twarz brodatej Minerwy, niezliczone czeki spadały na Palais-Bourbon. Zło samo w sobie nie jest straszne. Mnóstwo ludzi potrzebujących pieniędzy bierze udział w rządach. Wymagać, by wszyscy byli nieposzlakowanie uczciwi, byłoby to żądać zbyt wiele od natury ludzkiej. Zresztą to, co skromni złodzieje wzięli, jest drobnostką wobec tego, co nasza administracja uczciwie marnuje każdej godziny. Jeden punkt tylko zanotować należy. Jest on pierwszorzędnej wagi. Dawniejsi poborcy, między innymi Pauquet de Sainte-Croix, który za Ludwika XV gromadził bogactwa całej prowincji w pałacu, w którym mieszkam dziś, „w trzeciej izbie”, ci bezwstydni grabiciele okradali swą ojczyznę i swego panującego, ale nie byli w zmowie z nieprzyjaciółmi monarchii. Inaczej ma się sprawa z naszymi amatorami czeków z parlamentu; ci wydają Francję obcej potędze: finansjerze. Bo prawdą jest, że finansjera jest dziś potęgą i można powiedzieć o niej to, co niegdyś mawiano o Kościele, że jest wśród narodów znamienitym cudzoziemcem. Nasi przekupieni przez nią mandatariusze są więc złodziejami i zdrajcami. Są nimi co prawda nędznie, drobnostkowo. Każdy pojedynczo wzbudza litość; ale ich mnogość mnie przeraża.

Tymczasem czcigodny pan Laprat-Teulet jest w Mazas. Odwieziono go tam w dniu, kiedy prezydować miał w naszym mieście na bankiecie Obrony Społecznej. Aresztowanie to, dokonane nazajutrz po jednogłośnym zatwierdzeniu postępowania sądowego w stosunku do członków parlamentu, zaskoczyło pana prefekta Worms-Clavelin; na przewodniczącego w bankiecie wyznaczył pana Dellion, człowieka powszechnie uznanej uczciwości, zabezpieczonej dziedzicznym majątkiem i czterdziestoma laty przemysłowych powodzeń. Prefekt biadał wprawdzie nad tym, że najwyższe osobistości w Republice bezustannie narażone są na podejrzenia, cieszył się jednak, iż obywatele w jego okręgu są na tyle rozsądni, by mimo wszystko pozostali wierni rządowi, który celowo chciano zdyskredytować. Właściwie wypadki parlamentarne, jak ten, który po tylu innych przytrafił się teraz, zupełnie nie wzruszają pracujących warstw ludności departamentu. Pan Worms-Clavelin myślał bystro. Słusznie dowierzał niewzruszonemu spokojowi tych dusz niedziwiących się niczemu. Bezimienny tłum, który spokojnie wyczytał w dziennikach, że senator Laprat-Teulet jest pod śledztwem, z równym spokojem dowiedziałby się, że go wysłano jako ambasadora na jeden z dworów europejskich. Tak samo można przewidzieć, że jeżeli sąd odeśle go z powrotem do senatu, pan Laprat-Teulet w roku przyszłym zasiadać będzie w komisji budżetowej. Nie ulega wątpliwości, że po wygaśnięciu mandatu będzie miał za sobą nadal wszystkich swych wyborców.

Ksiądz Lantaigne przerwał panu Bergeret:

– Dotyka pan słabej strony, tu odzywa się próżnia. Społeczeństwo przyzwyczaja się do niemoralności i nie rozróżnia już zła od dobra. W tym leży niebezpieczeństwo. Widzimy bez ustanku, jak coraz nowe hańby toną w milczeniu. Istniała opinia publiczna za monarchii i za Cesarstwa. Nie ma jej dzisiaj. Naród ten, dawniej gorący i szlachetny, stał się naraz niezdolny zarówno do nienawiści, jak do miłości, zachwytu i wzgardy.

– Mnie również uderza ta przemiana – rzekł pan Bergeret – i na próżno szukam jej przyczyn. W baśniach chińskich często jest mowa o bardzo brzydkim, niezgrabnym chochliku, mającym umysł subtelny i lubiącym się bawić. Wsuwa się on w nocy do zamieszkanych domów, otwiera jak pudełko czaszkę śpiącego, wyjmuje mózg, wkłada inny na jego miejsce i cichutko znów zamyka czaszkę. Wielką przyjemność sprawia mu chodzenie od domu do domu i zamienianie mózgów. I gdy o świcie wesoły chochlik jest już z powrotem w swej świątyni, mandaryn budzi się z myślami kurtyzany, a młoda dziewczyna z marzeniami starego, nałogowego palacza opium. Zapewne chochlik taki musiał zamienić mózgi francuskie na mózgi jakiegoś cierpliwego, bezsławnego narodu, żyjącego bez pragnień, obojętnego na prawo i bezprawie, bo przecież nie jesteśmy już do siebie podobni.

Pan Bergeret zatrzymał się i wzruszył ramionami, po czym znów mówił z łagodnym smutkiem:

– Jest to skutek wieku i nieomylny znak mądrości i rozwagi. Dziecięctwo umie się dziwić, młodość gniewać. Z postępem lat nabyliśmy tej spokojnej obojętności, którą powinienem był lepiej ocenić. Nasz stan moralny zapewnia nam spokój na wewnątrz i na zewnątrz.

– Tak pan myśli? – zapytał ksiądz Lantaigne. – Nie przeczuwa pan bliskich katastrof?

– Życie samo przez się jest katastrofą – odpowiedział pan Bergeret. – Jest katastrofą nieustanną, skoro objawiać się może jedynie w środowisku niestałym i skoro zasadniczym warunkiem jego istnienia jest niestałość wytwarzających go sił. Życie narodu, jak życie jednostki, jest nieustanną ruiną, szeregiem upadków, łańcuchem nędz i zbrodni. Nasz kraj, najpiękniejszy na świecie, istnieje, jak tyle innych, tylko odnawianiem swych nieszczęść i błędów. Żyć znaczy niszczyć. Działać znaczy szkodzić. Ale właśnie w obecnej chwili, księże rektorze, najpiękniejszy kraj świata działa umiarkowanie i nie żyje życiem bujnym i gwałtownym. To mnie uspokaja. Ja nie widzę znaków na niebie. Dla ojczyzny swej nie przewiduję bliskich, nadzwyczajnych, specjalnych nieszczęść. Ksiądz rektor zapowiada katastrofę: czy nadciąga ona z wewnątrz czy z zewnątrz?

– Niebezpieczeństwo jest wszędzie – odrzekł ksiądz Lantaigne. – A pan się śmieje.

– Nie mam wcale chęci do śmiechu – odrzekł pan Bergeret. – Mało mam do tego powodów na tym świecie, na tym globie zimnym, którego wszyscy mieszkańcy są albo śmieszni, albo wstrętni. Ale nie sądzę, by jakiś potężny sąsiad zagrażał pokojowi i naszej niepodległości. Nie przeszkadzamy nikomu. Nie niepokoimy wszechświata. Jesteśmy rozsądni i umiarkowani. Naczelnicy naszego rządu nie mają, o ile wiem, nieumiarkowanych zamysłów, których wynik, zły lub dobry, zapewniłby nam potęgę lub zadecydował o naszej zgubie. Nie domagamy się hegemonii nad światem. Jesteśmy znośni dla Europy. To pomyślna nowość. Niech ksiądz się przyjrzy na wystawie w sklepie materiałów piśmiennych pani Fusillier portretom naszych mężów stanu. Czy choć jeden z nich wygląda na to, by miał rozpętać wojnę i pustoszyć świat? Ich inteligencja, równie jak ich władza, są umiarkowane. Nie mogą popełniać wielkich błędów. Dzięki Bogu, nie są wielkimi ludźmi; możemy więc spać spokojnie. Zresztą spostrzegam, że Europa, choć uzbrojona, nie jest wojownicza. Jest w wojnie wspaniałość, która dzisiaj już się nie podoba. Dziś każemy się bić Turkom i Grekom. Są oni przedmiotem gry spekulacyjnej; stawia się na nich jak na konie lub koguty. Ale nikt się sam bić nie będzie. August Comte w 1840 roku zapowiadał koniec wojen. Proroctwo nie było, rzecz naturalna, dosłownie i ściśle prawdziwe. Ale być może, że wzrok tego wielkiego męża przenikał daleką przyszłość. Stan wojenny był stanem właściwym Europie feudalnej i monarchicznej. Feudalizm umarł, a starożytny despotyzm obalony został przez nowe siły. Pokój i wojna nie zależą dziś od absolutnych władców, lecz raczej od wielkich międzynarodowych finansów, potężniejszych niż mocarstwa. Finansjera europejska jest usposobiona pokojowo. Przynajmniej pewne jest, że nie lubi wojny dla wojny samej i dla uczucia rycerskości. Zresztą bezpłodna jej siła trwać będzie niedługo i zginie kiedyś w rewolucji robotniczej. Europa socjalistyczna będzie prawdopodobnie zwolenniczką pokoju, bo niewątpliwie będziemy mieli Europę socjalistyczną, księże rektorze Lantaigne, jeśli socjalizmem nazwać można to zbliżające się niewiadome.

38.Dumanet – zabawny typ żołnierza, spopularyzowany we Francji przez karykatury i utwory sceniczne; po raz pierwszy ukazuje się w wodewilu braci Cogniard Trójkolorowa kokarda, granym w r. 1831. [przypis redakcyjny]
39.szyderski – dziś: szyderczy. [przypis edytorski]
40.Mazas – więzienie paryskie w latach 1850–1898. [przypis tłumacza]
41.instytucyj – dziś raczej forma D.lm: instytucji. [przypis edytorski]
42.zbogacić się – dziś: wzbogacić się. [przypis edytorski]
43.Opuścił Palais-Bourbon i usunął się do Luksemburgu – tj. przeszedł z Izby Deputowanych do senatu. [przypis tłumacza]
44.Fouquet, Nicolas (1615–1680) – superintendent skarbu Ludwika XIV; zgromadził ogromny majątek, który częściowo zresztą obracał na popieranie pisarzy i artystów; malwersacje jego odkrył minister Colbert; osadzony w więzieniu, Fouquet umarł po dziewiętnastu latach. [przypis redakcyjny]
Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
19 iyun 2020
Hajm:
180 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Ushbu kitob bilan o'qiladi