Kitobni o'qish: «Pan Tadeusz»

Shrift:

KSIĘGA PIÉRWSZA
GOSPODARSTWO

TREŚĆ.

Powrot panicza – Spotkanie się piérwsze w pokoiku, drugie u stołu – Ważna Sędziego nauka o grzeczności – Podkomorzego uwagi polityczne nad modami – Początek sporu o Kusego i Sokoła – Żale Wojskiego – Ostatni Woźny Trybunału – Rzut oka na ówczesny stan polityczny Litwy i Europy.

    Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie;

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie

Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całéj ozdobie

Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.

    Panno święta, co jasnéj bronisz Częstochowy

I w Ostréj świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy

Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem!

Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem,

(Gdy od płaczącéj matki, pod Twoję opiekę

Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę;

I zaraz mogłem pieszo, do Twych świątyń progu

Iść za wrócone życie podziękować Bogu;)

Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono.

Tymczasem przenoś moję duszę utęsknioną

Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,

Szeroko nad błękitnym Niemnem rosciągnionych;

Do tych pól malowanych zbożem rozmaitém,

Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;

Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,

Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała,

A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą

Zieloną, na niéj zrzadka ciche grusze siedzą.

Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,

Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,

Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;

Świéciły się zdaleka pobielane ściany,

Tém bielsze że odbite od ciemnéj zieleni

Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni.

Dóm mieszkalny niewielki lecz zewsząd chędogi,

I stodołę miał wielką i przy niéj trzy stogi

Użątku, co pod strzechą zmieścić się niemoże;

Widać że okolica obfita we zboże,

I widać z liczby kopie, co wzdłuż i wszerz smugów

Świecą gęsto jak gwiazdy; widać z liczby pługów

Orzących wcześnie łany ogromne ugoru

Czarnoziemne, zapewne należne do dworu,

Uprawne dobrze nakształt ogrodowych grządek:

Że w tym domu dostatek mieszka i porządek.

Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza,

Że gościnna, i wszystkich w gościnę zaprasza.

Właśnie dwókonną bryką wjechał młody panek

I obiegłszy dziedziniec zawrócił przed ganek,

Wysiadł s powozu; konie porzucone same,

Szczypać trawę ciągnęły powoli pod bramę.

We dworze pusto: bo drzwi od ganku zamknięto

Zaszczepkami, i kołkiem zaszczepki przetknięto.

Podróżny do folwarku nie biegł sług zapytać,

Odemknął, wbiegł do domu, pragnął go powitać,

Dawno domu niewidział; bo w dalekiém mieście

Kończył nauki, końca doczekał nareszcie.

Wbiega i okiem chciwie ściany starodawne

Ogląda czule, jako swe znajome dawne.

Też same widzi sprzęty, też same obicia,

S któremi się zabawiać lubił od powicia;

Lecz mniéj wielkie, mniéj piękne niż się dawniéj zdały.

I też same portrety na ścianach wisiały.

Tu Kościuszko w czamarce krakowskiéj, z oczyma

Podniesionemi w niebo, miecz oburącz trzyma;

Takim był gdy przysięgał na stopniach ołtarzów,

Że tym mieczem wypędzi s Polski trzech mocarzów,

Albo sam na nim padnie. Daléj w polskiéj szacie

Siedzi Rejtan żałośny po wolności stracie,

W ręku trzyma nóż ostrzem zwrócony do łona,

A przed nim leży Fedon i żywot Katona.

Daléj Jasiński młodzian piękny i posępny;

Obok Korsak towarzysz jego nieodstępny

Stoją na szańcach Pragi, na stosach moskali

Siekąc wrogów a Praga już się w koło pali.

    Nawet stary stojący zegar kurantowy

W drewnianéj szafie poznał, u wniścia alkowy;

I z dziecinną radością pociągnął za sznurek,

By stary Dąbrowskiego usłyszyć mazurek.

Biegał po całym domu i szukał komnaty

Gdzie mieszkał dzieckiem będąc, przed dziesięciu laty.

Wchodzi, cofnął się, toczył zdumione źrenice

Po ścianach; w téj komnacie mieszkanie kobiéce?

Któżby tu mieszkał? stary stryj niebył żonaty;

A ciotka w Petersburgu mieszkała przed laty.

To niebył ochmistrzyni pokój? Fortepiano?

Na niém noty, i książki; wszystko porzucano

Niedbale i bezładnie; nieporządek miły!

Niestare były rączki co je tak rzuciły.

Tuż i sukienka biała, świeżo s kołka zdjęta

Do ubrania, na krzesła poręczu rospięta.

A na oknach donices pachnącemi ziołki,

Gieranium, lewkonia, astry i fijołki.

Podróżny stanął w jedném z okien – nowe dziwo:

W sadzie, na brzegu niegdyś zarosłym pokrzywą

Był maleńki ogródek ścieszkami porznięty.

Pełen bukietów trany angielskiéj i mięty.

Drewniany drobny w cyfrę powiązany płotek

Połyskał się wstążkami jaskrawych stokrotek.

Grządki widać że były świeżo polewane;

Tuż stało wody pełne naczynie blaszane,

Ale nigdzie niewidać było ogrodniczki;

Tylko co wyszła; jeszcze kołyszą się drzwiczki

Świeżo trącone, blisko drzwi ślad widać nóżki

Na piasku, bez trzewika była i pończoszki,

Na piasku drobnym, suchym, białym nakształt śniegu;

Ślad wyraźny lecz lekki, odgadniesz że w biegu

Chybkim był zostawiony nóżkami drobnemi

Od kogoś, co zaledwie dotykał się ziemi.

Podróżny długo w oknie stał patrząc, dumając,

Wonnemi powiewami kwiatów oddychając,

Oblicze aż na krzaki fijołkowe skłonił,

Oczyma ciekawemi po drożynach gonił,

I znowu je na drobnych śladach zatrzymywał,

Myślał o nich i czyje były odgadywał.

Przypadkiem oczy podniósł, i toż na parkanie

Stała młoda dziewczyna – białe jéj ubranie

Wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje,

Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję.

W takiém Litwinka tylko chodzić zwykła z rana,

W takiém nigdy niebywa od męsczyzn widziana;

Więc choć świadka niemiała, założyła ręce

Na piersiach, przydawając zasłony sukience.

Włos w pukle nierozwity, lecz w węzełki małe

Pokręcony, schowany w drobne strączki białe,

Dziwnie ozdabiał głowę, bo od słońca blasku

Świecił się, jak korona na świętych obrasku.

Twarzy niebyło widać, zwrócona na pole

Szukała kogoś okiem, daleko, na dole;

Ujrzała, zaśmiała się i klasnęła w dłonie,

Juk biały ptak zleciała s parkanu na błonie,

I wionęła ogrodem, przez płotki, przez kwiaty,

I po desce opartéj o ścianę komnaty,

Nim spostrzegł się, wleciała przez okno, świecąca,

Nagła, cicha i lekka, jak światłość miesiąca.

Nócąc chwyciła suknie, biegła do zwierciadła;

W tém ujrzała młodzieńca i z rąk jéj wypadła

Suknia, a twarz od strachu i dziwu pobladła.

Twarz podróżnego barwą spłonęła rumianą,

Jak obłok gdy z jutrzenką napotka się ranną;

Skromny młodzieniec oczy zmrużył i przysłonił,

Chciał coś mówić, przepraszać, tylko się ukłonił

I cofnął się; dziewica krzyknęła boleśnie,

Niewyraźnie, jak dziecko przestraszone we śnie;

Podróżny zląkł się, spojrzał, lecz już jéj niebyło,

Wyszedł zmieszany i czuł że serce mu biło

Głośno, i sam niewiedział czy go miało śmieszyć

To dziwaczne spotkanie, czy wstydzie, czy cieszyć.

Tymczasem na folwarku nieuszło baczności,

Ze przed ganek zajechał któryś z nowych gości.

Już konie w stajnię wzięto, już im hojnie dano

Jako w porządnym domu i obrok i siano:

Bo Sędzia nigdy niechciał, według nowéj mody,

Odsyłać konie gości żydom do gospody,

Słudzy niewyszli witac, ale niemyśl wcale

Aby w domu Sędziego służono niedbale;

Słudzy czekają nim się Pan Wojski ubierze,

Który teraz za domem urządzał wieczerzę.

On Pana zastępuje i on w niebytności

Pana, zwykł sam przyjmować i zabawiać gości;

(Daleki krewny pański i przyjaciel domu).

Widząc gościa na folwark dążył pokryjomu;

(Bo niemógł wyjść spotykać w tkackim pudermanie,)

Wdział więc jak mógł najprędzéj niedzielne ubranie

Nagotowane z rano, bo od rana wiedział,

Że u wieczerzy będzie z mnóstwem gości siedział.

Pan Wojski poznał zdala, ręce roskrzyżował

I s krzykiem podróżnego ściskał i całował;

Zaczęła się ta prętka, zmieszana rozmowa,

W której lat kilku dzieje chciano zamknąć w słowa

Krótkie i poplątane, w ciąg powieści, pytań,

Wykrzykników i westchnień i nowych powitań.

Gdy się Pan Wojski dosyć napytał, nabadał,

Na samym końcu dzieje tego dnia powiadał.

«Dobrze mój Tadeuszu,» (bo tak nazywano

Młodzieńca, który nosił Kościuszkowskie miano

Na pamiątkę, że w czasie wojny się urodził,}

«Dobrze mój Tadeuszu, żeś się dziś nagodził

Do domu, właśnie kiedy mamy panien wiele.

Stryjaszek myśli wkrótce sprawić ci wesele;

Jest s czego wybrać; u nas towarzystwo liczne

Od dni kilku zbiera się na sądy graniczne,

Dla skończenia dawnego z Panem Hrabią sporu,

I Pan Hrabia ma jutro sam zjechać do dworu;

Podkomorzy już zjechał z żoną i s córkami.

Młodzież poszła do lasu bawić się strzelbami,

A starzy i kobiety żniwo oglądają

Pod lasem, i tam pewnie na młodzież czekają.

Pójdziemy jeśli zechcesz, i wkrótce spotkamy

Stryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy.»

Pan Wojski s Tadeuszem idą pod las drogą

I jeszcze się dowoli nagadać niemogą.

Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło,

Mniéj silnie ale szerzéj niż we dnie świeciło,

Całe zaczerwienione, jak zdrowe oblicze

Gospodarza, gdy prace skończywszy rolnicze

Na spoczynek powraca: już krąg promienisty

Spuszcza się na wierzch boru, i już pomrok mglisty

Napełniając wierzchołki i gałęzie drzewa,

Cały las wiąże w jedno i jakoby zlewa;

I bór czernił się nakształt ogromnego gmachu,

Słońce nad niém czerwone jak pożar na dachu;

Wtém zapadło do głębi; jeszcze przez konary

Błysnęło, jako świeca przez okienic szpary,

I zgasło. I wnet sierpy gromadnie dzwoniące

We zbożach, i grabliska suwane po łące,

Ucichły i stanęły: tak Pan Sędzia każe,

U niego ze dniem kończą pracę gospodarze.

«Pan świata wié jak długo pracować potrzeba;

«Słońce Jego robotnik kiedy znidzie z nieba,

«Czas i ziemianinowi ustępować s pola.»

Tak zwykł mawiać Pan Sędzia; a Sędziego wola

Była Ekonomowi poczciwemu święta.

Bo nawet wozy, w które już składać zaczęto

Kopę żyta, niepełne jadą do stodoły;

Cieszą się z niezwyczajnéj ich lekkości woły.

Właśnie z lasu wracało towarzystwo całe,

Wesoło lecz w porządku; naprzód dzieci małe

Z dozorcą, potem Sędzia szedł s Podkomorzyną,

Obok pan Podkomorzy otoczon rodziną;

Panny tuż za starszemi, a młodzież na boku;

Panny szły przed młodzieżą o jakie pół kroku,

(Tak każe przyzwoitość) nikt tam nie rosprawiał

O porządku, nikt męsczyzn i dam nie ustawiał,

A każdy mimowolnie porządku pilnował.

Bo Sędzia w domu dawne obyczaje chował,

I nigdy nie dozwalał, by chybiano względu

Dla wieku, urodzenia, rozumu, urzędu;

Tym ładem, mawiał, domy i narody słyną,

Z jego upadkiem domy i narody giną.

Więc do porządku wykli domowi i słudzy;

I przyjezdny gość, krewny albo człowiek cudzy

Gdy Sędziego nawiedził, skoro pobył mało,

Przejmował zwyczaj, którym wszystko oddychało.

Krótkie były Sędziego s synowcem witania,

Dał mu poważnie rękę do pocałowania

I w skroń ucałowawszy uprzejmie pozdrowił;

A choć przez wzgląd na gości niewiele z nim mówił,

Widać było z łez, które wylotem kontusza

Otarł prędko, jak kochał Pana Tadeusza.

W ślad gospodarza wszystko ze żniwa i z boru

I z łąk i s pastwisk razem wracało do dworu.

Tu owiec trzoda becząc w ulice się tłoczy

I wznosi chmurę pyłu; daléj zwolna kroczy

Stado cielic tyrolskich z mosiężnemi dzwonki.

Tam konie rżące lecą ze skoszonéj łąki;

Wszystko bieży ku studni, któréj ramię i drzewa

Raz wraz skrzypi i napój w koryta rozlewa.

Sędzia choć utrudzony, chociaż w gronie gości,

Nie chybił gospodarskiéj, ważnéj powinności,

Udał się sam ku studni; najlepiéj z wieczora

Gospodarz widzi w jakim stanie jest obora,

Dozoru tego nigdy pługom nie poruczy,

Bo Sędzia wié że oko pańskie konia tuczy.

Wojski z Woźnym Protazym ze świecami w sieni

Stali i rozprawiali nieco poróżnieni,

Bo w niebytność Wojskiego Woźny pokryjomu

Kazał stoły z wieczerzą powynosić z domu,

I ustawić co prędzej w pośrodku zamczyska,

Którego widne były pod lasem zwaliska.

Po cóż te przenosiny? Pan Wojski się krzywił

I przepraszał Sędziego; Sędzia się zadziwił,

Lecz stało się; już późno i trudno zaradzić,

Wolał gości przeprosić i w pustki prowadzić.

Po drodze Woźny ciągle Sędziemu tłumaczył,

Dla czego urządzenie pańskie przeinaczył;

We dworze żadna izba nie ma obszerności

Dostatecznéj dla tylu, tak szanownych gości,

W zamku sień wielka jeszcze dobrze zachowana,

Sklepienie całe – wprawdzie pękła jedna ściana.

Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi;

Bliskość piwnic wygodna służącéj czeladzi.

Tak mówiąc, na Sędziego mrugał; widać z miny,

Ze miał i taił inne ważniejsze przyczyny.

O dwa tysiące kroków zamek stał za domem,

Okazały budową, poważny ogromem,

Dziedzictwo starożytnej rodziny Horeszków;

Dziedzic zginął był w czasie krajowych zamieszków.

Dobra całe zniszczone sekwestrami rządu,

Bezładnością opieki, wyrokami sądu,

W cząstce spadły dalekim krewnym po kądzieli,

A resztę rozdzielono między wierzycieli.

Zamku żaden wziąść nie chciał, bo w szlacheckim stanie

Trudno było wyłożyć koszt na utrzymanie;

Lecz Hrabia sąsiad bliski, gdy wyszedł z opieki,

Panicz bogaty, krewny Horeszków daleki,

Przyjechawszy z wojażu upodobał mury

Tłumacząc, że gotyckiéj są architektury;

Choć Sędzia z dokumentów przekonywał o tém,

Że Architekt był majstrem z Wilna nie zaś Gotem.

Dość że Hrabia chciał zamku, właśnie i Sędziemu

Przyszła nagle taż chętka, nie wiadomo czemu.

Zaczęli proces w ziemstwie, potém w głównym lądzie,

W senacie, znowu w ziemstwie i w guberskim rządzie;

Wreszcie po wielu kosztach, i ukazach licznych,

Sprawa wróciła znowu do sądów granicznych.

Słusznie Wożny powiadał że w zamkowéj sieni

Zmieści się i palestra i goście proszeni.

Sień wielka jak refektarz, z wypukłém sklepieniem

Na filarach, podłoga wysłana kamieniem,

Ściany bez żadnych ozdób, ale mur chędogi;

Sterczały wkoło sarnie i jelenie rogi

Z napisami: gdzie, kiedy te łupy zdobyte;

Tuż myśliwców herbowne klejnoty wyryte,

I stoi wypisany każdy po imieniu;

Herb Horeszków Półkozic jaśniał na sklepieniu.

           Goście weszli w porządku i stanęli kołem;

Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem;

Z wieku mu i urzędu ten zaszyt należy,

Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży.

Przy nim stał kwestarz, Sędzia tuż przy Bernardynie.

Bernardyn zmówił krótki pacierz po łacinie,

Męsczyznom dano wódkę; wtenczas wszyscy siedli,

I chołodziec litewski milcząc żwawo jedli.

Pan Tadeusz choć młodzik, ale prawem gościa,

Wysoko siadł przy damach obok Jegomościa;

Między nim i stryjaszkiem jedno pozostało

Puste miejsce, jak gdyby na kogoś czekało.

Stryj nie raz na to miejsce i na drzwi poglądał,

Jakby czyjegoś przyjścia był pewny i żądał.

I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadzał,

I z nim na miejscu pustém oczy swe osadzał.

Dziwna rzecz! miejsca w koło są siedzeniem dziewic,

Na które mógłby spojrzéć bez wstydu królewic,

Wszystkie zacnie zrodzone, każda młoda, ładna;

Tadeusz tam pogląda, gdzie nie siedzi żadna.

To miejsce jest zagadką, młódź lubi zagadki;

Rostargniony, do swojéj nadobnéj sąsiadki

Ledwo słów kilka wyrzekł do Podkomorzanki,

Nie zmienia jéj talerzów, nie nalewa szklanki,

I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne,

S którychby wychowanie poznano stołeczne;

To jedno puste miejsce nęci go i mami,

Już niepuste, bo on je napełnił myślami.

Po tem miejscu biegało domysłów tysiące,

Jako po deszczu żabki po samotnéj łące;

Śród nich jedna króluje postać, jak w pogodę

Lilia jezior skroń białą wznosząca nad wodę.

Dano trzecią potrawę. W tém pan Podkomorzy,

Wlawszy kropelkę wina w szklankę panny Róży,

A młodszéj przysunąwszy s talerzem ogórki,

Rzekł: «Muszę ja wam służyć, moje panny córki

Choć stary i niezgrabny.» Zatem się rzuciło

Kilku młodych od stołu i pannom służyło.

Sędzia z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza

I poprawiwszy nieco wylotów kontusza,

Nalał węgrzyna i rzekł: «Dziś nowym zwyczajem

My na naukę młodzież do stolicy dajem,

I nie przeczym, że nasi synowie i wnuki

Mają od starych więcéj książkowéj nauki,

Ale co dzień postrzegam jak młódź cierpi na tém,

Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem;

Dawniéj na dwory pańskie jachał szlachcic młody,

Ja sam lat dziesięć byłem dworskim Wojewody

Ojca Podkomorzego, Mościwego Pana,

(Mówiąc Podkomorzemu ścisnął za kolana);

On mnie radą do usług publicznych sposobił,

Z opieki nic wypuści aż człowiekiem zrobił.

W mym domu wiecznie będzie jego pamięć droga,

Co dzień za duszę jego proszę Pana Boga.

Jeżlim tyle na jego nie korzystał dworze

Jak drudzy, i wróciwszy w domu ziemię orzę,

Gdy inni więcéj godni Wojewody względów

Doszli potém najwyższych krajowych urzędów,

Przynajmniéj tom skorzystał, że mi w moim domu

Nikt nigdy nie zarzuci, bym uchybił komu,

W uczciwości, w grzeczności; a ja powiem śmiało.

Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą.

Niełatwą, bo nie na tém kończy się, jak nogą

Zręcznie wierzgnąć, z uśmiechem witać lada kogo;

Bo taka grzeczność modna, zda mi się kupiecka

Ale nie staropolska, ani też szlachecka.

Grzeczność wszystkim należy, lecz każdemu inna;

Bo nie jest bez grzeczności i miłość dziecinna,

I wzgląd męża dla żony przy ludziach, i Pana

Dla sług swoich, a w każdéj jest pewna odmiana.

Trzeba się długo uczyć, ażeby nie zbłądzić

I każdemu powinną uczciwość wyrządzić.

I starzy się uczyli; u Panów rozmowa,

Była to historja żyjąca krajowa,

A między szlachtą dzieje domowe powiatu:

Dawano przez to poznać szlachcicowi bratu,

Że wszyscy o nim wiedzą, lekce go nie ważą;

Więc szlachcic obyczaje swe trzymał pod strażą.

Dziś człowieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi?

S kim on żył, co porabiał? każdy gdzie chce wchodzi

Byle nie szpieg rządowy, i byle nie w nędzy.

Jak ów Wespazjanus nie wąchał pieniędzy,

I nie chciał wiedziéć skąd są, z jakich rąk i krajów;

Tak nie chcą znać człowieka rodu, obyczajów!

Dość że ważny i że się stempel na nim widzi,

Więc szanują przyjaciół jak pieniądze żydzi.»

    To mówiąc, Sędzia gości obejrzał porządkiem;

Bo choć zawsze i płynnie mówił i z rozsądkiem,

Wiedział, że niecierpliwa młodzież teraźniejsza,

Że ją nudzi rzecz długa choć najwymowniejsza.

Ale wszyscy słuchali w milczeniu głębokiém;

Sędzia Podkomorzego zdał się radzić okiem,

Podkomorzy pochwałą rzeczy nie przerywał,

Ale częstém skinieniem głowy potakiwał.

Sędzia milczał, on jeszcze skinieniem przyzwalał;

Więc Sędzia jego puchar i swój kielich nalał,

I daléj mówił: «Grzeczność nie jest rzeczą małą:

Kiedy się człowiek uczy ważyć, jak przystało,

Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje,

Wtenczas i swoją ważność zarazem poznaje:

Jak na szalach żebyśmy nasi ciężar poznali,

Musim kogoś posadzić na przeciwnéj szali.

Zaś godna jest Waszmościów uwagi osobnéj

Grzeczność, którą powinna młódź dla płci nadobnéj

Zwłaszcza gdy zacność domu, fortuny szczodroty,

Objaśniają wrodzone wdzięki i przymioty.

Stąd droga do affektów i stąd się kojarzy

Wspaniały domów sojusz – tak myślili starzy.

A zatem» – Tu Pan Sędzia nagłym zwrotem głowy

Skinął na Tadeusza, rzucił wzrok surowy,

Znać było że przychodził już do wniosków mowy.

    W tém brząknął w tubakierę złotą Podkomorzy,

I rzekł: »Mój Sędzio, dawniéj było jeszcze gorzéj!

Teraz niewiém czy moda i nas starych zmienia,

Czy młodzież lepsza, ale widzę mniéj zgorszenia.

Ach ja pamiętam czasy, kiedy do Ojczyzny

Pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny!

Gdy raptem paniczyki młode s cudzych krajów

Wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów,

Prześladując w Ojczyźnie Boga, przodków wiarę,

Prawa i obyczaje, nawet suknie stare.

Żałośnie było widziéć wyżółkłych młokosów,

Gadających przez nosy, a często bez nosów,

Opatrzonych w broszurki i w różne gazety,

Głoszących nowe wiary, prawa, toalety.

Miała nad umysłami wielką moc ta tłuszcza;

Bo Pan Bóg kiedy karę na naród przepuszcza,

Odbiéra naprzód rozum od Obywateli.

I tak, mędrsi fircykom oprzéć się nie śmieli,

I zląkł ich się jak dżumy jakiéj cały naród,

Bo już sam wewnątrz, siebie czuł choroby zaród;

Krzyczano na modnisiów, a brano z nich wzory;

Zmieniano wiarę, mowę, prawa i ubiory.

Była to maszkarada, zapustna swawola,

Po któréj miał przyjść wkrótce wielki post – niewola!

    «Pamiętam, chociaż byłem wtenczas małe dziécie,

Kiedy do ojca mego w Oszmiańskim powiecie,

Przyjechał Pan Podczaszyc na francuskim wózku.

Pierwszy człowiek, co w Litwie chodził po francusku.

Biegali wszyscy za nim jakby za rarogiem,

Zazdroszczono domowi, przed którego progiem

Stanęła Podczaszyca dwókolna dryndulka,

Która się po francusku zwała karjulka.

Zamiast lokajów w kielni siedziały dwa pieski,

A na kozłach niemczysko chude nakształt deski;

Nogi miał długie, cienkie, jak od chmielu tyki,

W pończochach, ze srebrnemi klamrami trzewiki,

Peruka z harbajtelem zawiązanym w miechu.

Starzy na on ekwipaż parskali ze śmiechu,

A chłopi żegnali się, mówiąc: że po świecie

Jeździ wenecki djabeł w niemieckiéj karecie

Sam Podczaszyc jaki był opisywać długo,

Dosyć że się nam zdawał małpą lub papugą

W wielkiéj peruce, którą do złotego runa

On lubił porównywać, a my do kołtuna.

Jeśli kto i czuł wtenczas, że polskie ubranie

Piękniejsze jest niż obcéj mody małpowanie,

Milczał; bo by krzyczała młodzież, że przeszkadza

Kulturze, że tamuje progressy, że zdradza!

Taka była przesądów owoczesnych władza!

    «Podczaszyc zapowiedział że nas reformować,

Cywilizować będzie i konstytuować;

Ogłosił nam, że jacyś francuzi wymowni

Zrobili wynalazek: iż ludzie są rowni.

Choć o tém dawno w Pańskim pisano zakonie,

I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie.

Nauka dawną byłą, szło o jéj pełnienie!

Lecz wtenczas panowało takie oślepienie,

Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie,

Jeśli ich nic czytano w francuskiéj gazecie.

Podczaszyc mimo równość wziął tytuł Markiża;

Wiadomo że tytuły przychodzą s Paryża,

A natenczas tam w modzie był tytuł Markiża.

Jakoż kiedy się moda odmieniła z laty,

Tenże sam Markiż przybrał tytuł Demokraty;

Wreszcie z odmienną modą, pod Napoleonem,

Demokrata przyjechał s Paryża Baronem;

Gdyby żył dłużéj, może nową alternatą,

Z Barona przechrzciłby się kiedyś Demokratą.

Bo Paryż częstą mody odmianą się chlubi,

A co Francuz wymyśli, to Polak polubi.

    «Chwała Bogu, że teraz jeśli nasza młodzież

Wyjeżdża za granicę, to już nie po odzież,

Nie szukać prawodastwa w drukarskich kramarniach,

Lub wymowy uczyć się w paryskich kawiarniach.

Bo teraz Napoleon, człek mądry a prędki,

Nie daje czasu szukać mody i gawędki.

Teraz grzmi oręż, a nam starym serca rosną,

Że znowu o Polakach tak na świecie głośno;

Jest sława, a więc będzie i Rzeczpospolita!

Zawżdy z wawrzynów drzewo wolności wykwita.

Tylko smutno, że nam ach! tak się lata wleką

W nieczynności! a oni tak zawsze daleko!

Tak długo czekać! nawet tak randka nowina —

Ojcze Robaku (ciszéj rzekł do Bernardyna)

Słyszałem, żeś z za Niemna odebrał wiadomość;

Może téż co o naszém wojsku wié Jegomość?»

– «Nic a nic» odpowiedział Robak obojętnie,

(Widać było że słuchał rozmowy niechętnie)

Mnie polityka nudzi; jeżeli z Warszawy

Mam list, to rzecz zakonna, to są nasze sprawy

Bernardyńskie, cóż o tém gadać u wieczerzy;

Są tu świeccy do których nic to nie należy.»

    Tak mówiąc, spojrzał zyzem, gdzie śród biesiadników

Siedział gość Moskal; był to pan kapitan Ryków,

Stary żołnierz, stał w bliskiéj wiosce na kwaterze,

Pan Sędzia go przez grzeczność prosił na wieczerzę.

Ryków jadł smaczno, mało wdawał się w rozmowę,

Lecz na wzmiankę Warszawy, rzekł podniosłszy głowę:

«Pan Podkomorzy! Oj Wy! Pan zawsze ciekawy

O Bonaparta, zawsze Wam tam do Warszawy!

He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a popolsku umiem, —

Ojczyzna! ja to czuję wszystko, ja rozumiem!

Wy Polaki, ja Ruski, teraz się nie bijem,

Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem,

Często na awanpostach nasz s francuzem gada.

Pije wódkę; jak krzykną ura! – kanonada.

Ruskie przysłowie: s kim się biję, tego lubię.

Gładź drużkę jak po duszy, a bij jak po szubie,

Ja mówię, będzie wojna u nas. Do Majora

Płuta Adjutant Sztabu przyjechał zawczora:

Gotować się do marszu! Pójdziem, czy pod Turka,

Czy na Francuza; oj ten Bonapart figurka!

Bez Suwarowa to on może nas wytuza.

U nas w pułku gadano, jak szli na francuza.

Że Bonapart czarował, no, tak i Suwarów

Czarował; tak i były czary przeciw czarów.

Baz w bitwie, gdzie podział się? szukać Bonaparta, —

A on zmienił się w lisa, tak Suwarów w charta,

Tak Bonaparte znowu w kota się przerzuca,

Daléj drzeć pazurami, a Suwarów w kuca.

Obaczcież co się stało w końcu z Bonapartą» —

Tu Ryków przerwał i jadł; wtém s potrawą czwartą

Wszedł służący, i raptem boczne drzwi otwarto.

    Weszła nowa osoba przystojna i młoda;

Jéj zjawienie się nagłe, jéj wzrost i uroda,

Jéj ubiór, zwrócił oczy, wszyscy ją witali,

Prócz Tadeusza widać że ją wszyscy znali.

Kibić miała wysmukłą, kształtną, pierś powabną,

Suknię materjalną różową jedwabną,

Gors wycięły, kołnierzyk s korónek; rękawki

Krótkie, w ręku kleciła wachlarz dla zabawki

(Bo nie było gorąca), wachlarz pozłocisty

Powiewając rozlewał deszcz iskier rzęsisty.

Głowa do włosów, włosy pozwijane w kręgi,

W pukle, i przeplatane różowemi wstęgi,

Pośród nich brylant, niby zakryły od oczu,

Świecił się jako gwiazda w komety warkoczu,

Słowem ubior galowy; szeptali nie jedni,

Ze zbyt wykwintny na wieś i na dzień powszedni.

Nóżek, chuć suknia krótka, oko nic zobaczy,

Bo biegła bardzo szybko, suwała się raczéy

Jako osobki, które na trzykrólskie święta

Przesuwają w jasełkach ukryte chłopięta.

Biegła i wszystkich lekkim witając ukłonem,

Chciała usieść na miejscu sobie zostawioném.

Trudno było; bo krzeseł dla gości nie stało,

Na czterech ławach cztery ich rzędy siedziało,

Trzeba było rzęd ruszyć lub ławę przeskoczyć;

Zręcznie między dwie ławy umiała się wtłoczyć,

A potém między rzędem siedzących i stołem,

Jak bilardowa kula toczyła się kołem,

W biegu dotknęła blisko naszego młodziana;

Uczepiwszy falbaną o czyjeś kolana

Pośliznęła się nieco, i w tém roztargnieniu

Na pana Tadeusza wsparła się ramieniu.

Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swém siadła

Pomiędzy nim i stryjem, ale nic nie jadła;

Tylko się wachlowała, to wachlarza trzonek

Kręciła, to kołnierzyk z brabanckich koronek

Poprawiała, to lekkiém dotknieniem się ręki

Muskała włosów pukle i wstąg jasnych pęki.

Ta przerwa rozmów trwała już minut ze cztery.

Tymczasem, w końcu stoła naprzód ciche szmery,

A potém się zaczęły wpółgłośne rozmowy;

Męszczyźni rozsądzali swe dzisiejsze łowy.

Assesora z Rejentem wzmogła się uparta,

Coraz głośniejsza kłótnia o kusego charta,

Którego posiadaniem pan Rejent się szczycił

I utrzymywał, że on zająca pochwycił;

Assesor zaś dowodził na złość Rejentowi,

Że ta chwała należy chartu Sokołowi.

Pytano zdania innych; więc wszyscy dokoła

Brali stronę Kusego albo też Sokoła,

Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne świadki.

Sędzia na drugim końcu do nowéj sąsiadki

Rzekł półgłosem: przepraszam, musieliśmy siadać,

Niepodobna wieczerzy na późniéj odkładać,

Goście głodni, chodzili daleko na pole,

Myśliłem że dziś z nami nie będziesz przy stole.

To rzekłszy, s Podkomorzym przy pełnym kielichu

O politycznych sprawach rozmawiał po cichu.

Gdy tak były zajęte stołu strony obie,

Tadeusz przyglądał się nieznanéj osobie;

Przypomniał że za pierwszem na miejsce wejrzeniem

Odgadnął zaraz, czyjém miało być siedzeniem.

Rumienił się, serce mu biło nadzwyczajnie;

Więc rozwiązane widział swych domysłów tajnie!

Więc było przeznaczono, by przy jego buku

Usiadła owa piękność widziana w pomroku;

Wprawdzie zdała się teraz wzrostem dorodniejsza,

Bo ubrana, a ubior powiększa i zmniejsza.

I włos u tamtej widział krótki, jasnozłoty,

A u téj krucze długie zwijały się sploty?

Kolor musiał pochodzie od słońca promieni

Któremi przy zachodzie wszystko się czerwieni.

Twarzy w ów czas niedostrzegł, nazbyt rychło znikła,

Ale myśl twarz nadobną odgadywać zwykła;

Myślił że pewnie miała czarniutkie oczęta,

Białą twarz, usta kraśne jak wiśnie bliźnięta;

U téj znalazł podobne oczy, usta, lica;

W wieku możeby była największa różnica;

Ogrodniczka dziewczynką zdawała się małą,

A Pani ta niewiastą już w latach dojrzałą;

Lecz młodzież o piękności metrykę niepyta,

Bo młodzieńcowi młodą jest każda kobiéta,

Chłopcowi każda piękność zda się rowiennicą,

A niewinnemu każda kochanka dziewicą.

Tadeusz chociaż liczył lat blisko dwadzieście,

I od dzieciństwa mieszkał w Wilnie, wielkiém mieście;

Miał za dozorcę księdza który go pilnował

I w dawnéj surowości prawidłach wychował.

Tadeusz zatém przywiózł w strony swe rodzinne

Duszę czystą, myśl żywą i serce niewinne;

Ale razem nie małą chętkę do swywoli,

Z góry już robił projekt, że sobie pozwoli

Używać na wsi, długo wzbronionej swobody;

Wiedział, że był przystojny, czuł się rześki, młody;

A w spadku po rodzicach wziął czerstwość i zdrowie.

Nazywał się Soplica; wszyscy Soplicowie

Są jak wiadomo krzepcy, otyli i silni,

Do żołnierki jedyni, w naukach mniéj pilni.

Tadeusz się od przodków swoich nieodrodził,

Dobrze na koniu jeździł, pieszo dzielnie chodził,

Tępy nie był, lecz mało w naukach postąpił,

Choć stryj na wychowanie niczego nieskąpił.

On wolał z flinty strzelać, albo szablą robić.

Wiedział że go myślano do wojska sposobić,

Że Ojciec w testamencie wyrzekł taką wolę;

Ustawicznie do bębna tęsknił siedząc w szkole.

Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmienił,

Kazał aby przyjechał i aby się żenił,

I objął gospodarstwo; przyrzekł na początek

Dać małą wieś, a potém, cały swój majątek.

Te wszystkie Tadeusza cnoty i zalety

Ściągnęły wzrok sąsiadki, uważnéj kobiety.

Zmierzyła jego postać kształtną i wysoką,

Jego ramiona silne, jego pierś szeroką,

I w twarz spójrzała, s której wytryskał rumieniec.

Ilekroć z jéj oczyma spotkał się młodzieniec:

Bo s pierwszéj lękliwości całkiem już ochłonął,

I patrzył wzrokiem śmiałym w którym ogień płonął,

Również patrzyła ona, i cztery źrenice

Gorzały przeciw sobie jak roratne świéce.

Pierwsza z nim po francusku zaczęła rozmowę;

Wracał z miasta, ze szkoły; więc o książki nowe,

O autorów pytała Tadeusza zdania,

I ze zdań wyciągała na nowo pytania;

Cóż gdy potém zaczęła mówić o malarstwie,

O muzyce, o tańcach, nawet o rzeźbiarstwie!

Dowiodła że zna równic pędzel, noty, druki;

Aż osłupiał Tadeusz na tyle nauki,

Lękał się, by niezostał pośmiewiska celem,

I jąkał się jak żaczek przed nauczycielem.

Szczęściem, że nauczyciel ładny i niesrogi:

Odgadnęła sąsiadka powód jego trwogi,

Wszczęła rzecz o mniej trudnych i mądrych przedmiotach,

O wiejskiego pożycia nudach i kłopotach,

I jak bawić się trzeba, i jak czas podzielić,

By życie uprzyjemnić i wieś rozweselić.

Tadeusz odpowiadał śmieléj, szła rzecz daléj,

W półgodziny już byli s sobą poufali;

Zaczęli nawet małe żarciki i sprzeczki.

W końcu,stawiła przed nim trzy s chleba gałeczki,

Trzy osoby na wybor; wziął najbliższą sobie;

Podkomorzanki na to zmarszczyły się obie,

Sąsiadka zaśmiała się, lecz niepowiedziała

Kogo owa szczęśliwsza gałka oznaczała.

Inaczéj bawiono się w drugim końcu stoła,