bepul

Oko za oko

Matn
0
Izohlar
O`qilgan deb belgilash
Shrift:Aa dan kamroqАа dan ortiq

„Ja nie mam prawa przycisnąć cię do serca i oto w tej chwili muszę patrzeć, jak cię całuje ten cham. Dobrze mamy urządzony świat! Porządną jesteś kobietą…”

Ona nie podniosła oczu, gdy podszedł i uścisnął jej rękę na pożegnanie. Wychodząc na ganek, Świerkowski oglądał się raz za razem na żonę i Wawelskiego, postępujących tuż za nim; rzucał spod oka zabawnie podstępne wejrzenie i kombinował z malującym się na twarzy naprężeniem umysłu. Wawelski pierwszy wskoczył na bryczkę, a gdy na jej stopniu zaciężyła noga szlachcica, obejrzał się ukradkiem. Pani Zofia cofała się do drzwi; nie podniosła spuszczonych powiek, gdy konie ruszyły i okrążyły gazon – potem usiadła na ławce i pochyliła głowę na piersi.

Bryczka wtoczyła się na gościniec i pomknęła po wybojach. Wawelski, wyczuwając badawczy i niespokojny wzrok wąsala, dawał niejaką satysfakcję swemu cierpieniu, trzymając go zimnym spokojem i udanym uśmiechem zadowolenia w błędzie i niepewności do ostatka.

Na stacji zastał już Wawelski matkę, przyczepił do niej szlachcica, a sam wmieszał się w tłum osób.

Ostry, nasycony sadzą dym węgla drażnił go, dusił i roztkliwiał. Głos świstawek i dzwonków przeszywał go na wskroś, jakby był głosem istot nieznanych, wrogich a świadomych jego myśli aż do ostatka. Ściany budynków, wagony i gromadki obcych ludzi odpychały go z jakąś siłą sprężystą. Było mu źle i duszno. Tłum potrącał go, zabierał ze sobą, cofał i znowu ciągnął – zupełnie jak pożądania, bezmyślne postanowienia i obawy, władające jego umysłem. Nareszcie Świerkowski wyprowadził pontyfikalnie panią Wawelską, usadowił w wygodnym przedziale, polecił opiece konduktorów i przechadzać się zaczął kolo drzwiczek wagonu z miną zarazem przebiegłego dyplomaty i wiernego kondotiera. Należało wsiąść do wagonu. W tej chwili Adam poczuł do Świerkowskiego pewien rodzaj sympatii; miał chęć uścisnąć go i patrzał na niego życzliwie, jak na ostatnie przypomnienie, na ostatnią rzecz bliską pani Zofii.

Na schyłku dnia błądził po ulicach Warszawy, szukając na próżno tego miejsca, „co jest na smutek łaskawe”. Bez przerwy widział oczy pani Zofii, słyszał jej głos, dotykał rąk, całował usta i długie, miękkie, jedwabne, nieskończone pasma włosów. Gdy wymijali go młodzi ludzie rozmawiający wesoło, szedł za nimi i nasłuchiwał, czy nie mówią o niej; zdawało mu się, że wszyscy nieznajomi przechodnie patrzą na niego z udanym współczuciem i szepcą jeden drugiemu do ucha coś złego o nim i o ukochanej nad życie.

O zmroku zabrnął na plac Teatralny i pospołu z tłumem wszedł do przedsionka teatralnego. Nie namyślając się i nie spojrzawszy nawet na afisz, kupił bilet do amfiteatru i znowu wyruszył na bezcelową włóczęgę po mieście. Przyszedł dopiero na trzeci akt opery. Śpiewano Manon Meilhaca i Gille'a. Gdy wszedł, właśnie kawaler de Grieux śpiewał: „Ach, opuść mię…” Niezgłębione fale żałosnej pieśni porwały duszę Adama. Wszystko, co go dręczyło, wypowiadał, wyliczał, nazywał po imieniu ten śpiew wzlatujący w nieskończoność, wyjawiał natarczywą chęć wyrwania ze siebie – nie miłości, ale tego bólu, jaki ona sprawia – a gdy z wysokości zlatywał jak ptak z przestrzelonymi piersiami i ciskał się nań i na ciche łkanie arfy huragan skrzypiec, zdawało się Adamowi, że słyszy płacz pani Zofii. Opłakuje ona dolę swą nędzną, opuszczoną i gorzkie przeczucie, że szczęście już nie wróci; nie skarży się, nie rozpacza, nie przeklina – tylko płacze; nie złorzeczy sobie ani jemu i nie potępia tej miłości jednej, pierwszej i ostatniej – tylko w męczarni kopie dla niej grób w sercu swoim; żali się płaczem cieniom lasu, kwiatom uwiędłym i zeschłym trawom, miejscom samotnym a pełnym żalu, kolebce jej miłości…

Dalszy wątek tej elegii przerwała Adamowi pewna uboczna okoliczność: z jednej z lóż pierwszego piętra ktoś obserwował go uparcie, nie odrywając od oczu lornetki.

Po chwili pilnego wpatrywania się w ową lożę młodzieniec nasz poznał w damie przyglądającej mu się tak ciekawie pannę Wandę.

„A ta skąd się tu wzięła?” – pomyślał w pierwszej chwili z gniewem, następnie z ciekawością. Doznał takiego wrażenia, jakiego doznaje człowiek, czasami jadający obiady, gdy po kilkodniowym poście przymusowym znajdzie przypadkowo za podszewką własnej kamizelki skromnego rubelka. Między nim a tą piękną i śmiałą dziewczyną istniała jakby przepaść, jakaś ciemna i ohydna próżnia; ale para tych oczu, para, do jakiej trudno by było dobrać podobną na całej kuli ziemskiej, rzucała nad otchłanią złoty most. Czuł zresztą, że musi użyć jakiegoś środka, aby zobojętnieć na nieustanne, niespokojne odruchy nieznanej władzy wewnętrznej, na ciągłe uświadamianie się, że pani Zofii już nie ma – że niepodobna ulegać tak ciągłej, jakiejś niezależnej od niego sile – że trzeba wyprostować się, otrzeźwić i uleczyć z tej gorączki.

Późno w nocy kończył długi i rzewny list do pani Świerkowskiej słowami Romea:

„Moja miłość równie jest niezgłębiona jak morze – równie jak ono bez końca; im więcej ci jej daję, tym więcej jej czuję w sercu…”

Kończył się jeden z ostatnich dni grudnia. W zaklęsłych podwórzach, wąskich ulicach i ciasnych ogrodach Warszawy stała już ciemność nocna, nie poprzedzona przez mrok, zjawiająca się tak prawie szybko jak w dolinach górskich o zachodzie słońca. Mżył śnieg z deszczem. Okna pokoju Wawelskiego wychodziły na ogród, otoczony wysokim murem. Obdarte z liści, stare i ponure w swej starości drzewa głucho jęczały; tuż za oknem kołysały się szare kolczaste badyle i byliny wysmukłych kwiatów, z których zieleń uciekła aż w głąb korzeni, aby tam śnić nieskończenie o słońcu, o wiośnie, o świetlistych porankach i ciepłych wieczorach. Basen fontanny zasypano stosem sczerniałych liści – resztę ich rozrzuconą po zgniłej murawie wdeptały w błoto buty stróża i nogi romansujących w tych okolicach wyżłów. Obok, na poręczach balkonu opartych o dzbanuszkowate słupki stały dwie drewniane wazy, czarne i pełne w tej chwili brudnej, gnijącej wody; pozbawione krzewów, kwiatów, zapachów i barw, odrapane przez deszcz z farby naśladującej kolor marmuru, sprawiały teraz, w tym jakby pomyjami zalanym zakątku, efekt cudaczny – a smutny, niby mowa mistyczna skierowana do bandy złodziejów.

Wawelski siedział przed wesołym ogniem, płonącym na kominku. W pokoju było już ciemno, tylko na suficie i jednej ze ścian drgały odblaski języków ognia, te ruchliwe kliniki, co zdają się wpadać w głęboki cień, przekłuwać go podstępnie i łamać się w mgnieniu oka jak strzaskane szpady. Leniwe, zmysłowe marzenia oblegały umysł młodzieńca, roiły się w jego mózgu szybko jak te biegające światełka. Myślał o pannie Wandzie i całym szeregu spotkań z nią i rozmów, o wszystkich jej kaprysach, sztukach i sposobach dziewiczych, za pomocą których po prostu podłechtywała jego pożądania.

Ileż to razy oczekiwał na nią w rozmaitych punktach miasta, a zawsze w tłumie osób na ślizgawce, na wystawie sztuk pięknych, w ogrodzie botanicznym, w kościele… Jakież ona ma cudne nóżki, jak je umie pokazywać, odsłaniając aż do kolan podczas przypinania łyżew; jak bezczelnie opierała się o niego piersiami, gdy stali przed płótnem p. Żmurki, wyobrażającym nagą piękność (z ciałem malowanym ślinami i mydełkiem glicerynowym czy czymś w tym guście); jak umiejętnie całuje w usta i jak otwarcie odpowiada na dwuznaczniki i propozycje, ledwo-ledwo osłonięte dowcipem: po ślubie, chłopczyku, po ślubie… Dla niej warto by kupić nawet willę Świerkowskiego. Ba! Gdyby to ją można kupić za pieniądze…

Dla zabicia czasu zaczął przeglądać listy pani Zofii. Otrzymał ich blisko już czterdzieści, pisanych niezgrabnym, pochyłym charakterem na dużych arkuszach szorstkiego papieru. Wypisywała w nich zwierzenia ze wszystkich zatrudnień gospodarskich i kłopotów domowych, z wyrzutów sumienia i zmysłowych pragnień, przerośniętych najczulszymi nerwami miłości. Po powrocie ze wsi Adam pisywał do niej niemal codziennie, obsypywał ją pochwałami i przysięgami, skarżył się na brak jej uczuć i na swą tęsknotę, malował swą rozpacz i żal nieutulony. Listy te, początkowo szczere i naturalne, z czasem pełne tych samych pięknych wyrazów, choć z nich od dawna „woń miłości uleciała”, widocznie odurzały panią Zofię i znieprawiały ją do ostatka. Jakieś biedne refleksje, tułające się między wierszami pierwszych jej odpowiedzi, przerodziły się z biegiem czasu w pomysły nierozsądne i zamiary nieokreślone.

„Jak się Wiktor o wszystkim dowie – pisała w jednym z ostatnich listów – to zabiorę dziecko i choćby piechotą pójdę do pana, będę panu u nóg leżała, będę pańską sługą, pomywaczką, czym pan każe. Mnie męczy, dusi, zarzyna to ciągłe udawanie, a miłości dla pana nie mogę pozbyć się w żaden sposób, staram się takową przytłumić, chodzę do spowiedzi, pracuję po całych dniach, ale takowa toczy mi duszę jak skir, wisi nade mną, chodzi za mną, jest wszędzie. Czekam co dzień na Judkę, który mi przynosi listy od pana, i gdy go zobaczę na drodze zdążającego do naszego domu niby to po masło, niby to po mleko, za interesem do mnie, a właściwie z moim najdroższym poste restante, wpadam w taką radość, tak płaczę, tak płaczę ze szczęścia…”

Wawelskiego znudziły już dosyć dawno rubaszne sentymenty, papier i ortografia tej kobiety; odpisywał coraz rzadziej ostatnimi czasy, a nie zrywał korespondencji zupełnie dlatego, że miał zamiar skorzystać z uczuć pani Zofii we właściwym letnim sezonie. Przywykł zresztą budzić się rano na odgłos dzwonka i sapania listonosza, wręczającego mu wielką, kancelaryjną kopertę wielbień.

Przejrzawszy sporą część paczki przerwał czytanie i znowu pogrążył się w zadumę. Wtem mocno dźwięknął w przedpokoju dzwonek i po chwili wszedł ociekający wodą posłaniec z listem. Adam rozerwał kopertę i odczytał wezwanie panny Wandy, skreślone na kawałeczku papieru:

„Proszę przyjść niezwłocznie na ulicę Browarną nr 50 do mieszkania panny Anieli Bezmiańskiej… Oczekuję pana – Wanda.”

Pobiegł bez namysłu. Rzadkie, kleiste błoto pryskało spod jego kaloszy, gdy zlatywał po pochyłości ulicy Karowej i szukał w czeluściach Browarnej wskazanego numeru. Odpoczął dopiero przed drzwiami mieszkania panny Bezmiańskiej – gdy już zza jakiegoś niewidzialnego po ciemku przepierzenia słychać było śmiech panny Wandy. Uchylił pierwsze z brzegu drzwi i znalazł się w pokoiku idealnie małym, nie większym nad wnętrze porządnej szafy kredensowej. Skromna lampa oświetlała to gniazdo jak wielkie ognisko: było zupełnie widno, aż za widno… Tak, nie mylił go wzrok: na wąskiej wyplatanej kanapce siedziała pani Zofia, obok niej panna Wanda i jeszcze jakaś dama, a właściwie siedział niezmiernie duży nos i przyczepione do niego niesymetrycznie płaskie, nikłe kształty damy.

 

Od chwili wkroczenia do pokoju Adam czuł na sobie zimny, surowy, ostry wzrok chudej istoty. Zdawało mu się, że te małe oczka spostrzegają nie tylko jego stosunek do pani Zofii i odgadują zamiary względem panny Wandy, ale że widzą nawet kolor jego szelek i proces trawienia pokarmów w żołądku. Zmieszał się bezprzykładnie. Jak człowiek pijany kłaniał się, gdy go przedstawiano pannie Anieli Bezmiańskiej, tak nisko, że ta mogła po dwakroć oglądać guziki, przyszyte nad tylnymi kieszeniami jego tużurka. Zaledwie ochłonął z pierwszego wrażenia i otrząsnął się ze stanu starcia inteligencji na proszek do zębów – opanował go gniew.

„Po co tu przyszedłem? Czy warto było pędzić po błocie nic więcej tylko na ulicę Browarną po to, aby się przekonać, że przyroda, tworząc pannę Anielę Bezmiańską, wyekspensowała na budowę jej piersi, ramion, policzków, brody i tym podobnych efektów jakieś dwa ruble, podczas kiedy budowa samego nosa stanowi wartość listu zastawnego? Po co przyjechała ta pani Zofia? Nikogo nie zaciekawiają jej pokłute, pomarszczone, grube ręce, jakby świeżo wydobyte z beczki kiszonej kapusty… Czego chce, co w tym jest? A ta zwodnica uśmiecha się i kontenta jak goły w pokrzywach. Po co mię tu wzywałaś, czego chcesz ode mnie?” – mówiły do panny Wandy jego złe w tej chwili oczy.

Pani Świerkowska patrzała na Adasia po swojemu, spod rzęs, i co chwila płoniła się, jakby ją obnażoną prowadzono przez ulice Trebizondowa. Rozmowę zagaiła niezwłocznie panna Bezmiańska i mówiła już bez przerwy aż do wygadania, jak to mówią, dziury w łonie słuchacza. Uświadomiła swego gościa od niechcenia, że jest kuzynką pana Świerkowskiego, że ojciec jej miał gdzieś jakieś Przebrzmiałowice, bynajmniej nie mniejsze od jakichkolwiek innych Przebrzmiałowic; oświadczyła, że kiedy dobra po śmierci rodzica… fiu! – ona, panna wysokiego rodu, została bez grosza, znalazła się w Warszawie i ocknęła pewnego pięknego poranku w takiej nędzy, jakiej nie życzy żadnemu swemu wrogowi, żadnemu z panów stworzenia. Robiła w przeróżnych ideach, chwilowo postępowych: w katolicko-arystokratycznych trzewikach, motylach i baletnicach na lampy, w gilzach, w nadrabianych pończochach, w kapsułkach na olej rycynowy; była w fabryce krawatów i ubierania lalek; a koniec końców jest kasjerką w sklepie spożywczym. Dużo czasu zajęła opowieść o wszystkich zajściach z pracodawcami, o kłótniach i wypędzeniach, powrotach i porzuceniach nastręczającego się fachu.

– Obrońcą moim – mówiła – był ten oto nos. On ode mnie odstraszał kłamstwo i podłość mężczyzn; idę z nim przez życie jak z pałaszem, pewna, że jeżeli kiedy umrę z głodu, to przynajmniej nie zawinię wobec siebie i mojego rodzaju głupotą i ślamazamością; dzięki jemu widzę niektóre rzeczy jasno, cha, cha, cha… jak ja niektóre rzeczy jasno widzę!… Życie moje wypełniła po brzegi praca, taka nieraz, że krew zza paznokci tryskała; toteż ja niektórych rzeczy nie cierpię, brzydzę się, pogardzam, pluję… pfu!… Gdybym ja była prawodawcą, biłabym niektóre osoby batem, biłabym, biłabym! Karałabym niektóre występki według przepisów prawa magdeburskiego; ja i prawa magdeburskiego po łebkach liznęłam – syknęła w kierunku Adama. – Tak! – wołała, uderzając z całej siły w stół chudym palcem – niektóre występki powinny być strasznie karane; na przykład: niewierna żona powinna być „u pręgierza bita”, a gaszek – wybuchnęła – powinien być „mieczem karan”.

– Egzagerujesz… – wtrąciła słodko panna Wanda. – A miłość… cóż byś zrobiła z miłością?

– Miłość… – skrzywiła się obrzydliwie stara walkiria. – I ja przecież jestem owocem miłości… miłości – powtórzyła z przyciskiem, stulając wargi i umyślnie szepleniąc. – Całe męczeństwo istnienia, ta głupia walka, borykanie się na śmierć i życie dla zdobycia suchych bułek i szklanki wstrętnej herbaty – jest owocem miłości. Ja wiem, co mówię. Trzeba owoce nieprawej miłości, małe dziateczki, drobnostki przeszkadzające gruchać przy księżycu, widzieć na wychowaniu u pewnych dam, aby zrozumieć, czym jest miłość i co z nią trzeba robić. Może pofatygujesz się, piękna Wandeczko, do mnie w niedzielę: przejdziemy się po niektórych podwórzach skromnych i nieco nieschludnych domków Warszawy, wówczas zobaczysz…

Zaczęła ruszać wargami, jakby miała zamiar ukąsić Wawelskiego. Ten czyhał już od dawna na taką szczęśliwą chwilę, kiedy można będzie wyrwać się z tego odmętu gadania starej pesymistki. Tymczasem na odgłos skwierczenia maszynki naftowej panna Aniela zaczęła nakrywać stolik czymś w rodzaju wyżółkłej pieluszki, ustawiać szklanki i talerze z bułkami. Kiedy krzątała się między stołem i łóżkiem, ukazała się dopiero cała jej chudość i brzydota. Robiła ona na Wawelskim wrażenie nie dojedzonej potrawy, wrażenie czegoś zgryzionego i zmielonego w ostrych kłach życia, wyglądała jak uosobienie grzechu świata przeciwko kobiecie.

Pani Zofia rozpytywała Adama o panią Wawelską, opowiadała o Trebizondowie i nieustannie, podczas wypowiadania zdań najbardziej banalnych, drgała nerwowo. Z warg panny Wandy nie ustępował zły i szyderczy uśmieszek.

Po wypiciu herbaty pani Zofia i jej siostra zabierać się zaczęły do wyjścia.

– Ale zanocujesz u mnie, droga Zosiu? – zapytała panna Bezmiańska.

– Tak, moja droga, i gdzież indziej mogłabym nocować? U Wandy nie mogę, bo ona śpi w pokoju uczennic, a na hotel mię nie stać.

– O, hotele bardzo są w Warszawie drogie, ogromnie drogie… – mówiła, kiwając ku Wawelskiemu głową na znak pożegnania. – A wracajże niedługo, bo ja czekać nie mogę; zasypiam w mgnieniu oka i choćbyś całą noc stukała, nie obudzę się.

Dotknęła policzka panny Wandy bokiem dolnej wargi, kiwnęła jeszcze kilka razy głową, zatrzasnęła za wychodzącymi drzwiami i zostawiła ich w zupełnej ciemności. Adam sprowadził damy z krętych schodów, podtrzymując je rękoma w taki sposób, jakby się specjalnie niepokoił o los ich turniur i spódnic.

Te forsowne rękoczyny odżywiły bynajmniej nie platoniczne jego nadzieje, stłumione dopiero co przez sens kazania starej dziewicy. Gdy przechodzili około latarń ulicznych i twarz pani Świerkowskiej wynurzała się na chwilę z ciemności, przypominał mu się zbłąkany wśród liści promień księżyca i jego odbicie w zamglonych bielmem uniesienia oczach, tulących się do niego. Ocknął się w nim nałóg władania panią Zofią…

– Wanda pisała do mnie przed kilkoma dniami, iż widuje pana często, nawet bardzo często – rzekła z trudnością, po długim milczeniu, piękna mężatka. – Słyszałam, że z pana bałamut: chciałam zobaczyć, czy jej pan nie bałamuci, i przyjechałam…

Wawelski nie myślał w tej chwili o pannie Wandzie, toteż odrzekł wymijająco:

– Ja jestem bałamutem? Któż mię tak oczernił? Czyż jest, o Boże, człowiek stalszy nade mnie w uczuciach?

– A któż jest, o Boże, przedmiotem tych uczuć? – spytała panna Wanda…

– Ta, którą kocham nade wszystko, ta jedna i jedyna „do końca świata i po końcu świata”…

– Bagatela… A czy jest już przynajmniej pańską narzeczoną? Wolnoż wiedzieć?

– Nie można; zresztą ja sam nie wiem. Wszystko od niej zależy.

– Kocha pana ta despotka?

– Któż zbadał serce kobiety? Dość czyjejś ploteczki, aby zgasić uczucia i pogrążyć nas w rozpacz…

– Jakiż z pana polityk, cha, cha! Powodzenia w tej miłości! Powrotu spłoszonych uczuć kapryśnej istoty!

Postawiła kołnierz futrzanego kubraczka i wysunąwszy się o dwa kroki naprzód, szła w milczeniu, prowadząc Adama i siostrę na ulicę Miodową. Mieszkała w domu rodziców dwu dziewczątek, z którymi w charakterze guwernantki przyjechała ze wsi na początku września, Zatrzymawszy się przed bramą dużej kamienicy, zwróciła się szybko i rzekła:

– Do widzenia, Zosiu. Kiedyż znowu zawitasz do Warszawy? Mam nadzieję, że wkrótce, zwłaszcza teraz, gdy zachodzi potrzeba strzeżenia mnie.

Pani Świerkowską nie odpowiedziała nic; ujęła siostrę pod ramię i wprowadziła w bramę. Tam szeptała jej coś długo do ucha. W ukośnym promieniu latami rysowała się przed oczyma Wawelskiego jej piękna, obciążona bujnymi włosami głowa i usta, zbliżone do samego ucha jej siostry – te same cudne usta i te same włosy…

Nareszcie wyszła. Podał jej rękę i szeptał z czułością:

– Nareszcie jesteśmy sami, nareszcie, po tylu dniach i nocach…

– Ja mam do pana wielką prośbę… Niech się pan nie gniewa na mnie, że pytam wprost: czy ma pan zamiar ożenić się z Wandą?

– Co za przypuszczenie? Panna Wanda jest… bez kwestii… Ja kochałem, kocham i kochać będę tylko ciebie, bezcenny skarbie!..

– A więc nie ma pan zamiaru… No, tak, tak właśnie myślałam. Niech jej pan nie bałamuci, błagam pana na wszystko, co jest świętego; to jest młoda dziewczyna, a pan… postępuje dosyć bezwzględnie. Przecież pan to rozumie!…

– Ależ dobrze! Nie dybię wcale na cnotę panny Wandy. Spotykałem się z nią jak z dobrą znajomą, rozmawiałem nieraz wesoło i na tym koniec. Że coś tam do pani pisała… nie moja wina…

– Tak, tak. Teraz pożegnam pana. Kuzynka moja jest bardzo złośliwą, choć najlepszą pod słońcem osobą; kto wie, czy jej nie strzeli do głowy pomysł śledzenia mnie, podpatrywania z jakiego ukrycia, czy wracam sama.

– Czyż doprawdy pani powróci tam natychmiast? Takaż to moja nagroda za tęsknotę?

– Ach, panie, panie!… Któż tak mówi?

– Pobawiła się pani mną, a teraz, znudziwszy się, odrzucasz jak niemodną rękawiczkę… Co ja teraz pocznę?

W tym okrzyku było tyle rozpaczy, że pani Zofia zachwiała się w swych postanowieniach. Znowu poczuła na swej duszy cienkie nici, jakimi oplątał ją ten młodzieniec, nici mocne jak kajdany, które chciała potargać w udręczeniu serca, spalonego żądzą i nieszczęściem. Znowu głowę jej owionął zapał, rozpędził myśli logiczne i zdławił wolę.

– Chcę tylko przekonać się, czy jestem jeszcze kochany; oto wszystko. Czy w tym grzech być może?

– Dobranoc… Muszę iść; Anielka czeka…

– Zmiłuj się nade mną!

– Czego pan chce?

Adam wyjawił, czego chce. Pani Zofia pamiętała, że ma podarte i zabłocone trzewiki, połataną bieliznę. Te względy wpłynęły na jej opór. Zaczęła oddalać się szybko, schodząc na ulicę Oboźną.

Poszedł za nią i znowu nalegał.

– Niech pan przyjdzie jutro rano o ósmej do Anieli… Jutro rano, mój panie, jutro rano…

Przyśpieszyła kroku i znikła w ciemności na zakręcie ulicy. Adam pomedytował, przeszedł się tam i na powrót po ulicy i poszedł jak niepyszny do domu.

Nazajutrz wyszedł na miasto o godzinie siódmej, zamówił sobie numer w jednym z tańszych hoteli i punkt o ósmej stanął przed drzwiami mieszkania panny Bezmiańskiej. Zastukał z bijącym sercem. Po upływie pewnego czasu klucz zgrzytnął w zamku, drzwi się uchyliły i wysunął się przez szparę palec, którym dnia poprzedniego stara panna biła tak zapalczywie po stole.

– Czy jest pani Świerkowska? – zapytał Adam, kłaniając się uprzejmie klamce i filunkom drzwi.

Palec skurczył się, zagiął się na drugi, tworząc tak zwaną figę.

– Niestety, nie ma! – zatrzeszczała panna Aniela – pojechała do domu, do Trebizondowa, do domowego ogniska, do stęsknionego małżonka i ukochanego dziecięcia… Och….

Figa cofnęła się i znowu zgrzytnął klucz w zamku. Adam nie uwierzył starej skorupie. Rozmyślając, jakim sposobem wywabić ukochaną, oparł się o poręcz schodów i czekał dosyć długo. Naraz drzwi się z trzaskiem otwarły i stanęła w nich panna Aniela, wyprostowana jak żołnierz prezentujący broń.

– Dżentelmen podsłuchujący pode drzwiami i zaglądający przez dziurkę od klucza… paradne! Wyjechała, wyjechała, wyjechała! Wraz ze swymi cudnymi oczyma i dziurawymi pończochami. Nie ma jej tutaj. Proszę wejść!

Zanim zdążył słowo wymówić, ujęła go pod ramię i wprowadziła do pokoju. Tam przesunęła z hałasem wszystkie stołki, szklanki, sprzęty, roztwarła drzwi od szafy i drzwiczki od pieca, pokazując mu na oko, że pokój jest pusty.

Adama zdjęła jakaś dziwna niespokojność. Kłaniając się od niechcenia chichoczącej pannie, wyszedł z jej mieszkania, zbiegł ze schodów i ruszył w kierunku mostu na Pragę. Jak na złość nie spotkał nigdzie dorożki. W pobliżu mostu toczył się melancholijnie tramwaj. Adam wskoczył na jego platformę, ale zanim konduktor wpatrujący się tęsknymi oczyma w szarą smugę Wisły zwrócił na niego uwagę – wybiegł i poskoczył cwałem na chodnik mostu, potrącając przechodniów. To jedno wiedział, że musi widzieć panią Świerkowską, musi ją mieć w ręku za jaką bądź cenę, choćby za cenę życia.

 

Dokoła niego dudniło, wrzało i gotowało się jakieś szalone życie. Z przeraźliwym łoskotem wlokły się ogromne wozy frachtowe, ciągnione przez chude, robiące bokami, spienione konie; szli wywijając batami, klnąc, wrzeszcząc wniebogłosy woźnice, zbryzgani błotem aż do kołnierzów podkasanych siermięg. Snuł się, biegł, pędził dokądś obdarty, skulony od zimna lud roboczy – z takim gwałtem, jakby podeszwy jego parzył ogień. Chlupały dokoła słupów mostu szare fale rzeki, kołysząc na swych grzbietach tafle kry zmiażdżonej. Wszystkie przedmioty i zjawiska, jak fantastyczne chimery, migały w oczach, huczały w uszach Adama i wydawały mu się dalszym ciągiem chichotu panny Anieli.

Minął wreszcie siwe od osędzieliny kraty mostu, rzucił się w boczną uliczkę i pocwałował jak obłąkany. Z zeschniętym językiem, upadając na siłach, dowlókł się wreszcie do dworca. Sale były puste. Flegmatyczny portier porzucił zamiar zamykania drzwi i z kwaśnym uśmiechem usunął się na bok, ujrzawszy nadzwyczajne ruchy Adama. Właśnie rozległ się drugi dzwonek.