bepul

Oko za oko

Matn
0
Izohlar
O`qilgan deb belgilash
Shrift:Aa dan kamroqАа dan ortiq

Znienacka wdarły się do tego świata promienie dalekowidzącego humanizmu i wytworzyły w umyśle Wawelskiego szczególne, raczej artystyczne niż naukowe, zamiłowanie do nazw i obrazów niedoli, z jakich znowu splatał się wieniec „przekonań”, dający jego posiadaczowi niewyczerpany temat do rozmów, sprzeczek, dysput i dowodzeń. Naturalnie zjawił się zaraz wstręt do „kompromisów”… Z przerażającą oczywistością Adaś wyłuszczał w salonach bogatym a oburzonym do najwyższego stopnia eks-Żydom, co, kiedy i w jaki sposób stanie się z tą lub ową klasą społeczną; wiedział na pamięć, do jakiego paragrafu wciągnąć dane zjawiska, i przepowiadał rzeczy przyszłe. Wyznać należy, że był w przyswojonych sobie zapatrywaniach bardzo konsekwentnym.

Owo kochanie niedoli, zaglądanie z bliska w wygniłe oczy itd. – uważał wprost za szkodliwe dla umiejętnego badania i przeprowadzania w życiu umiejętnych wskazań. Znał i chciał znać fakty pozytywne, przyczyny i skutki – wszelkich zaś „mar mglistych” oraz wszystkiego, co z nimi ma związek, nie uznawał, ponieważ ich nie rozumiał, a więc nie uważał za potrzebne powstrzymanie się od opluwania ich, o ile to mu się wydawało koniecznym. Był natomiast o tyle bezstronny, że wyjeżdżając na wieś zamierzał niejednokrotnie przyjrzeć się tak zwanemu ludowi, lecz że między willą Odrobinka a najbliższą siedzibą „ludu” leżał ogromny kawał zarosłego pastwiska, porzucił więc tę myśl w samym jej zarodku, tym łatwiej, że popieranie interesów chłopskiego podwórka nie mieściło się na horyzoncie jego altruizmu. Siedząc w Trebizondowie, zachodził z nudów na dworzec kolejowy, nie wiedział bowiem, że sala drugiej klasy tego dworca stanowi dla mężów trebizondeńskich pewnego rodzaju agorá. Owego pamiętnego popołudnia wypadło właśnie tygodniowe zebranie i Adaś wciągnięty na nie został na prawach członka nadzwyczajnego, wskutek czego spił się nadzwyczajnie.

W kilka dni po pijatyce pani Wawelska, pragnąc podziękować państwu Świerkowskim za opiekę rozciągniętą nad jej synem, przyoblekła się w jedwabne szaty oraz biżuterię i pojechała z wizytą do willi szlacheckiej. Adam towarzyszył matce. Zaledwie pani Róża zaczęła nudzić panią Zofię długimi okresami, panna Wanda wysunęła się z saloniku do ogrodu. Wawelski przyglądał się przez czas pewien starym, powygniatanym fotelom i niezwykle zakopconym sztychom, wyobrażającym jakieś krwawe boje, przerzucał numery „Kłosów” sprzed lat ośmiu, a wreszcie, zachęcony filuternie łagodnym uśmiechem pani domu, wyniósł się również. Panna Wanda przechadzała się po zacienionej uliczce w głębi ogrodu; gdy zbliżył się, przechyliła niedbale głowę i rzekła:

– Myślałam, że się pan już nie domyśli…

– Czego?

– Tego, że tyle czasu, bo pewno z kwadrans, nie jest pan przyjemnym warszawiakiem.

– Dla siostry pani?

– Dla siostry mej siostry.

– Ach, Boże! Ja ani tam, ani tu nie umiem być przyjemnym.

– I czemuż to, biedny panie Adamie?

– Bo straciłem wszelkie probierze krytyczne…

– Pragnęłabym szczerze współczuć panu, ale nie rozumiem, co to znaczy.

– Idzie tutaj o kolor błękitu. Raz wydaje mi się, że najpiękniejszym jest jasny błękit, kiedy zaczyna się zmierzch, to znowu czaruje mię lazur południa, czaruje jak preludium Chopina.

– I długo trwa ten ostatni stan bolesny?

– Trwa chwilkę, ale…

– Wiem: ta chwilka to wieczność. Czytałam już o tym w ponurych nowelach. Niech się pan upaja chłodem wieczornego błękitu – mówiła, siadając na darniowej ławce, otaczającej dokoła gruby pień jabłonki.

– Chłodem? Co znowu? Poezją, proszę pani, dramatem wreszcie. Ale ja przecież jestem podobno synem Południa: złośliwi nazywają, co prawda, taką przykrą południowość po prostu żydostwem; więc, jako niby syn Południa, kocham tylko te szafiry ciemne, cudowne, porywające…

– Aż kocham? Panie Wawelski, synu Południa…

– Aż kocham!…

– No i cóż się dalej stało w tej noweli?

– Piękny bohater truchleje z trwogi, że przepiękna bohaterka nie pozwoli mu usiąść obok siebie.

– Nieszczęśliwy! Czyż nie znajduje dokoła siebie na tym padole płaczu jakiegoś krzesełka?

– Krzesełka… nie, ale znajduje w sobie tyle odwagi, że siada obok ubóstwianej.

– Rozumie się, na brzeżku kanapy.

– Ponieważ okrągłe kanapy nie mają żadnego brzegu…

– Więc biedak stoi, a pragnąc być uprzejmym i zajmującym zrywa różę, tylko nie tę sztamową, bo te pan Świerkowski sprzedaje po piętnaście groszy za sztukę, ale tamtę, z tego dużego krzaka, pąsową…

Adaś zerwał wskazaną różę i niosąc ją ostrożnie, mówił:

– Bohater dotyka róży ustami…

Panna Wanda oparła głowę o pień drzewa i przyglądała się Wawelskiemu spod rzęs. Ledwie dostrzegalny rumieniec zabarwił jej policzki.

– Co pan powiedział? – zapytała cicho.

– Mówiłem – szeptał Adaś siadając obok niej bardzo blisko – że…

– Ależ, panie Adamie, jak pan śmie!… – mówiła z oburzeniem udanym, odsuwając się od niego na odległość cala.

– Czyż ja śmiem cokolwiek?… Chciałem tylko, aby pani dotknęła paluszkiem tej róży.

Pochylił się bliżej ku jej skroniom. Zapach włosów i ciała na wskroś go przeniknął. Słyszał, jak mu bije gwałtownie serce, widział, jak jej oczy ciemnieją, niby od napływającej do tęczówek fali błękitu, jak białka pokrywają się siateczką delikatnych naczyń, jak usta rozchylają się i pąsowieją, i przepyszne ramiona ledwie dostrzegalnie drgają.

– Niech pan usiądzie tam, dalej… Proszę wziąć sobie tę różę i przypiąć do żakietu.

– Nie dotknie jej pani ani jednym paluszkiem? Nie prawą ręką, broń Boże! lewą… Przecież lewą można, o, tym paluszkiem…

Położył na jej wypieszczonej i miękkiej jak bukiet fiołków rękę swoją i gładził ją, ledwie dotykając. Gdy chciał tę rękę podnieść do ust, panna Wanda usunęła ją, uśmiechając się przekornie. Teraz wstrząsnęły nim te same dreszcze i jakby odebrały mu samowiedzę. Pochylił się nagle i ucałował usta panny Wandy.

– Ach! – krzyknęła gwałtownie i zerwała się z ławki, lecz ręka jej pozostała w jego dłoni. Stała z przymkniętymi powiekami przed Adasiem, oblana po brwi rumieńcem.

Z tego gwałtownego jej ruchu, z tej nawet chwilowej bezwładności Wawelski wywnioskował, że na ustach panny Wandy złożył pocałunek – on pierwszy. Sprawiło mu to nieopisaną, przez mgnienie oka trwającą rozkosz. Schylił się, aby nieznacznie pocałować jej rękę, którą pieścił; wtedy panna Wanda wyrwała ją i odeszła.

Z odległości kilku kroków rzekła, nie odwracając się:

– Proszę nie iść za mną, bardzo pana proszę…

– Panno Wando, niech mi pani przebaczy! – mówił Adam w pewnego rodzaju zgłupieniu. Nie wstał jednak z ławki. Z dala od ganku słychać było rozmowę zbliżających się pań starszych.

Panna Wanda wracała ku ławce. W oczach jej cudnie zawstydzonych malowało się ukrywane pod maską min przeraźliwie surowych uczucie szczerej i radosnej rozkoszy. Zbliżywszy się mówiła ze zmarszczonym czołem i nie patrząc na winowajcę:

– Co pan zrobił? Jak pan się ośmielił? Co za bezczelność!… Ja teraz chyba ospy dostanę ze wstydu!…

– Ja panią przepraszam, ja serdecznie żałuję, ale pani ma takie prześliczne oczy…

– Znowu bezczelność!… nie, wie pan, że to coś przerażającego!

Stała tak blisko, że Adam nie mógł się powstrzymać, aby jej nie objąć. Nim pani Wawelska i pani Zofia weszły na uliczkę, zdołał przyciągnąć pannę Wandę do siebie łagodnie i w ciągu niewysłowionej sekundy trzymać ją w objęciach. Panna Wanda była pewna, że w tej chwili bogaty młodzieniec oświadczy się o jej rękę i dlatego nie opierała się. Wtem usłyszała rozmowę i odsunęła się chyżo. Pani Wawelska szła uroczyście, wykładając coś bardzo poważnego. Gdy podeszły blisko, pani Zofia przyglądała się siedzącej na ławce parze z uśmiechem zadowolenia. Stara dama zajęła miejsce na ławce i potoczyła się rozmowa, wahając się między powieściami Kraszewskiego a konfiturami z niedojrzałego agrestu.

Słońce za las zachodziło. Na łąkę wpełzała mgła jasna i rozpościerała się cisza letniego zmierzchu.

– Przecudny wieczór – zauważył Adam. – Co za cisza! „Słyszę, kędy się motyl kołysze na trawie, kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła”.

– Słyszy pan, że wąż się dotyka?… – zapytała pani Zofia z uśmiechem. – Ach! te zioła… Rozsada, buraki, selery.

– Nie lubi pani wsi?… – zapytał Wawelski.

– Wieś lubię i nie potrafiłabym literalnie wyżyć w mieście, nie mogę tam wytrzymać przez trzy dni, ale najbardziej lubię wieś wtedy, gdy wszystkie „zioła” leżą w beczkach, słoikach, w piwnicy. Jesień, to dopiero prawdziwa radość moja! Idę wtedy do lasu i siedzę sobie tam z robotą. Widział pan kiedy las w jesieni, podczas szarugi i wichru? Zdaje się, że świerkom zimno, gałęzie tulą się do pnia niby ręce zmarznięte. Czasami znowu wydaje się, że drzewa wpadają w straszny gniew, że powydzierają z ziemi korzenie i pójdą dokądś w świat… Szczególniej lubimy obiedwie z Wandą szum jesienny. Raz chodziłyśmy tak po lesie ze dwie godziny, nic do siebie nie mówiąc. Mżył deszcz, poubierałyśmy się więc w grube obuwie Wiktora, pamiętasz, szwesterko? Najlepiej myśleć sobie wtedy, podczas głuchego szumu i huku idącego górą po szczytach.

– Myśleć czy marzyć? – zapytał filuternie Wawelski.

– Marzyć? Może Wanda marzyła, bo ja dałam już marzeniom dymisję od dawna i patrzę na świat bardzo szaro. Rok temu, gdy Wandzia bawiła u nas w jesieni, chodziłyśmy czytywać Mickiewicza. Ja go bardzo lubię, bo to taki sobie dobry, poczciwy, prosty, a taki mądry człowiek. Czasami się egzaltował, ale bardzo rzadko. Szczególniej lubię, jak on opisuje miejscowości w Panu Tadeuszu. To takie jest dziwne… Albo gdy smutnie pisze, to każdziuteńki wyraz jest mądry: czasami jedno słowo ma ogromną masę znaczeń. Prawda, panie?

– O, tak… Mickiewicz… rzeczywiście… Tylko że to zacofaniec, według mnie, straszny, który nic nie widzi poza swoim powiatem. Rad by skisnąć w swych pojęciach upartych i nieraz ogromnie ciemnych. Szczególniej ten jego cały towianizm – coś tak komicznego.

 

– Towianizm? – zapytała ze zdziwieniem pani Zofia – co to znaczy?

– Ja lubię bardzo Heinego – rzekła panna Wanda, spoglądając ukradkiem na Adama.

– Ba! Heine – uśmiechnął się – to król.

Pani Róża przysłuchiwała się tej rozmowie z sympatycznym uśmiechem, wykazującym, że stara dama zupełnie nie pojmuje, o co idzie, a ponieważ wieczór zapadał, zaczęła zabierać się do powrotu. Dorożka dawno odjechała, wypadało wracać piechotą, a że wieczór był prześliczny, więc pani Świerkowska i panna Wanda oświadczyły się z chęcią odprowadzenia nie tyle zapewne pani Róży, ile jej syna. Student znał już drogę przez las, podjął się tedy prowadzić karawanę. Od szlacheckiej willi do Odrobinki była zapewne z wiorsta drogi, willa bowiem leżała po przeciwnej stronie miasteczka. Ciemno już było zupełnie, gdy całe towarzystwo dosięgło wreszcie stacji kolejowej i kilkunastu domostw porozrzucanych wśród lasu. Pani Zofia nie chciała wstąpić do Odrobinki, gdyż spodziewała się powrotu męża z Warszawy i nie mogła zaniedbywać swych zajęć gospodarczych. Adaś odprowadził te panie tą samą drogą.

Wszedł księżyc i nastała jedna z tych nocy letnich, a może ta noc w lecie jedyna, gdy na ziemię zstępuje czar przedziwny. Tkwił w bladoniebieskiej przestrzeni rozmieciony pył świetlisty, podobny do niezmiernie rzadkiej mgły, ledwie widzialnej. Przez konary świerków wdzierały się do głębi lasu białe promienie księżycowego światła i rzucały na jego dno oraz na pnie i leśną podszewkę bezkształtne plamy. Zimne światło odszukiwało krople rosy, leżące jak w miskach – w zagłębieniach listków i szyszek; czepiało się brzegów uschniętych zeszłorocznych igieł, co przygniatają jak bale i płyty – kiełki wypychające się z gruntu; wciskało się między włókna mchów i w nory pniów zbutwiałych.

Po całym lesie błąkały się jasne blaski jak widma. Stanąwszy na brzegu lasu pani Świerkowska zwróciła się do Wawelskiego, żegnając go; willa szlachecka była tuż za łąką.

– Mamy jeszcze tylko kilkadziesiąt kroków – mówiła – miniemy mostek i wrócimy przez furtkę. Nikt nie zauważy naszego spaceru.

Otuliła się szalem pod szyję i zwróciła twarzą do Adama. Na twarz tę padło światło, zamigotało jak lśniące pyłki we włosach z lekka wzburzonych nad czołem i nadało tej głowie jakiś wyraz szczególny. Student doznał takiego wrażenia, jakby panią Zofię w tej chwili dopiero po raz pierwszy zobaczył. Rozkoszny spazm ściskał go w okolicach diafragmy i słodko obezwładniał. Radość wewnętrzną a bezmyślną sprawiło mu fizyczne przypatrywanie się tej twarzy, nacechowanej w tej chwili czymś niewysłowienie znajomym i bliskim.

– No, dobranoc panu – rzekła pani Zofia.

Panna Wanda serdecznie i z trwożną namiętnością uścisnęła rękę Wawelskiego.

– Dobranoc – rzekł jakimś nieswoim i mimo woli smutnym głosem, ukłonił się i patrzył na oddalające się sylwetki tych pań. Długi, dziwaczny cień, padający od ich postaci, posuwał się po rosą ubielonej łące, wydłużał się, zwężał…

Wtedy młody człowiek poczuł w głębi serca jakby próżnię. Czuł bezwiednie, że mu czegoś brak, brak niesłychanie.

„Tu przed chwilą stała ta pani – myślał – o dwa kroki ode mnie… taka nadzwyczajnie piękna…”

Z wysiłkiem uprzytomnił sobie oczy pani Zofii, barwę jej twarzy w świetle, dźwięk ostatniego wyrazu i schwytawszy te kształty szczególnym pojmowaniem, poszedł do domu szybko, co tchu, szerokimi krokami, jakby przed kimś uciekał ze zrabowanym skarbem.

Nazajutrz wstał bardzo wcześnie i poszedł do lasu. Sprawiło mu przyjemność brodzenie po dywanie z zeschłych liści grabowych w dalekich zakątkach lasu, błąkanie się fizyczne, kiedy wszystkie myśli błąkały się tak samo. Było to pewne rozbicie i rozproszenie się zdolności, nagły zanik pamięci, zatracenie rozsądku i sprytu. Nie pamiętał tego poranka nic, literalnie nic, oprócz koloru niebieskiego stanika pani Zofii, a właściwie pamiętał tylko o jakiejś plamie niebieskiej, i to nieprzerwanie obecne a bezmyślne wspomnienie, będące jak gdyby wytworem nieświadomego myślenia, sprawiało mu przejmującą jątrzącą skrycie, głęboką rozkosz. Ilekroć usiłował uprzytomnić sobie cały dzień ubiegły, rozmowę z panią Zofią, rysy jej twarzy – gubił się w niejasnej pustce.

Około południa wyszedł na brzeg lasu, położył się na mchu w pobliżu drogi prowadzącej przez łąkę do willi szlacheckiej i patrzył. Słońce paliło; wysoko, w bezchmurnym niebie krążyły kanie, wołając przeciągle swoje „pić-pić!”, na łące, w lesie, na drogach panowała nieruchoma cisza. Ze wzgórza, gdzie się ukrył, widać było dach willi połyskujący w słońcu, czuby drzewek ogrodowych, szary parkan, żółty piasek na drodze, błyszczący złotawym blaskiem. Wszystkie te punkty zwracały i przykuwały do siebie jego uwagę, ale w sposób dziwaczny; były to formy jego uczucia bezwiednego, kształty przemijających to udręczeń, to uniesień dziecinnie wesołych. Chwilami nie zdawał sobie zupełnie sprawy z kierunku tego chaosu wrażeń i pojmował to tylko jedno dręczącą i niecierpliwą półwiedzą, że ta droga żółtawa, przerośnięta skrawkami murawy, leży tak nieskończenie daleko, że tamtędy nie pójdzie w tej chwili, że nie można, nie podobna…

Nierychło przypomniał sobie, że trzeba iść na obiad, i powlókł się do domu ze zwieszoną głową. Po południu wrócił co tchu na zajęty rano punkt obserwacyjny. Wzgórze to, do połowy wykarczowane przez pana Świerkowskiego i zasiane owsem, który kołysał się teraz wełną ciemnozielonych piórek pod tchnieniem ciepłego wiatru – wieńczyła kępa niskich chojaków. Leżały tam stosy wykopanych przy karczunku kamieni, kupy suchego jałowcu powydzieranego z korzeniami i wykroty pniów starych. Wawelski wpełzał między krzaki, zdejmował kapelusz, kładł się na mchu i czekał. Nie miał żadnej nadziei zobaczenia dziś pani Zofii, a jednak czekał na coś, podniecany przez niejasne, senne przeczucia.

Ukośne promienie słońca padały na drogę dźwigającą się z dołu między dwiema podartymi przykopami, zarysowały wyraźnie każdy krzaczek tarniny, każdy kołek i żerdź zmurszałego płotu, i zdawało mu się, że zbliżały te ciemne punkty, jedynie odbijające od tła jasnozielonej przestrzeni.

W głębi zabudowań szczekał z nudów jakiś pies. Chwilami szczekanie rozlegało się głośniej czy może wiatr wyraźniej niósł jego echo – wtedy Adam podniósł głowę. Nic nie widać, nie ma nikogo…

Dla oszukania własnej niecierpliwości obserwował ciche życie dna lasu, licząc, że zajęcie to skróci czas między chwilą obecną i tą chwilą bezgranicznego upojenia, jaka może nadejdzie, a może nie nadejść wcale. Upływały minuty, kwadranse, godziny…

Oto mały pająk na krótkich, kabłąkowatych nogach mknie szybko po badylu konwalii, przeskakuje z listka na listek jak zwinny góral, dobiega do szczytu i siedzi tam, w zamyśleniu przebierając nogami. Skacze znienacka na sąsiedni kwiatek, wdziera się na jego wierzchołek i cały, z nogami i szarym cielskiem, pakuje się w kieliszek kwiatu. Siedzi tam nieruchomo jak zbójnik tatrzański. Po tym samym badylu spina się z mozołem do góry brunatna boża krówka; jak uboga kobiecina z brzemieniem na plecach, lezie i zsuwa się maleńki syzyf, opiera się silnie nogami i usiłuje dotrzeć do tego właśnie dzwonka kwiatu, gdzie siedzi chybki rozbójnik.

„Jeżeli dojdziesz, maleńka – myśli Adaś – to pani Zofia… tu przyjdzie… pani Zofia… Zofia…”

Wiatr przynosi wyraźne, radosne szczekanie psa – i nim boża krówka zdołała wstąpić na odnóżkę małego badyla, z bramy folwarku wysuwają się dwie jasne figury. Błyszczy w słońcu pąsowa parasolka, a opodal – niebieska suknia.

– To idzie pani Zofia – szepcze Wawelski, przypadając twarzą do mchu w jakimś ogłupieniu czy szale radości.

Serce mu bije, krew pulsuje w skroniach, w gardle zasycha. Wkrótce słychać już odgłos rozmowy, niejasne dźwięki odbijają się o ścianę lasu, przerywa ciszę krótki, urywany wybuch śmiechu, potem wszystko znowu zacicha. Za chwilę te panie rozmawiają już w lesie – wyminęły schronienie Adama, nie zauważywszy go; panna Wanda śpiewa półgłosem preludium: „Czemu w sercu smutno?…”

Wówczas student jął na gwałt oczyszczać ubranie z igieł świerkowych i mchu, wstał i wysunąwszy się na drogę, podążył w kierunku echa rozmowy.

W głębi lasu przecinały się na wzgórzu, tworzącym maleńką polanę, dwie zapuszczone drogi. W środku stał spróchniały pniak starego świerka, obdarty z kory i porzeźbiony śladami dróg drzewojadów. Przy pniaku siedziały obiedwie damy w pozach nie tyle malowniczych, ile niedbałych. Kiedy Wawelski zbliżył się i mógł widzieć twarz pani Zofii, uspokoił się nieco, aczkolwiek nie mógł zebrać rozproszonych myśli i wrażeń.

Panna Wanda była niesłychanie zadowolona z jego przybycia, kokietowała go oczami, ruchami, pantoflami, półsłówkami, uśmiechami, a nawet usiłowała drażnić, oddalając się co pewien czas o kilka kroków. Wówczas Adam mógł rozmawiać z panią Zofią i patrzeć jej w oczy. Uderzał mu wtedy do głowy jakby czad, dzięki czemu nie mógł mówić głośno i najzwyklejsze zapytania i odpowiedzi wypowiadał zdławionym szeptem.

Pani Zofia siedziała na murawie, oganiając komary gałązką świerczyny. Teraz wsiąkły w jego pamięć na zawsze rozmaite szczegóły: kształt jej ramion, piersi, kształt podwiniętych nóg odciskający się na sukni, charakterystyczne pochylanie na bok głowy, gdy wymawiała rzadko przez nią używane wyrazy, leniwe wznoszenia się powiek, dźwięk śmiechu, śmiechu półgłośnego, jakby był zaledwie echem czyjejś wesołości. Adam doznawał wreszcie radosnego upojenia, jakie niedawno przeczuwał, a jakie teraz zdawało się uciekać, wyrywać się, unikać go… Każde zbliżenie się panny Wandy sprawiało mu niewypowiedziane cierpienie, każde jej słowo wydawało się nierozsądnym, każde spojrzenie wyzywającym, natrętnym i nudnym.

Gdy się słońce nachylać zaczęło ku zachodowi, mieszkanki willi poprosiły Adama na herbatę. Poszedł z wielką chęcią. Pan Świerkowski był już na ganku, gdy się do willi zbliżyli. Pragnąc ufetować swego gościa, w którym przeczuwał jakiegoś demokratę, używał co kilka słów: „bo to, uważa pan, ta nasza szlachta…” – „ja tam z całą szlachtą o… tyle nie mam styczności…” itd.

– Ale i ten chłop – wołał – to jest także! Tak się to mówi: chłop, chłop… Daj mi pan z łaski swojej takiego chłopa, który by wziął ode mnie ogród w dzierżawę. Parch, uczciwszy uszy, przychodzi, wylicza siedemdziesiąt pięć rubli, siedzi całe lato w budzie, nie wiem, czy on tam je co, czy, bestia, nic nie je – dość że ja moje siedemdziesiąt pięć rubli mam w kieszeni i on na pewno zarobi. Ja bym z duszy-serca rad zgnieść Żydów ze szczętem, ale komuż ten ogród wypuszczę? – wołał z desperacją. – Chłop będzie mi miesiąc medytował, potem się namyśli i da, wie pan ile?… czterdzieści rubli!… Będzie się sam objadał gruszkami, będzie spał w nocy, owoc mu rozkradną, sam straci i ja na jego handlu. On musi się objeść, papierosika wypalić, wódeczki w niedzielę… No, daj mi pan chłopa, który by mi zastąpił Żyda, który by sam zarobił i mnie dał tyle, ile daje Żyd? No, panie Wawelski…

– Skądże ja mogę wziąć jakiegoś chłopa? Może gdyby w Kurierze ogłosić… – tłumaczył się Adam, a jednocześnie przez mózg jego przemknęła myśl przykra, że w tym ogrodzie latem będzie jakiś Żyd siedział.

– Tak ci moja! – śmiał się Świerkowski – w Kurierze ogłaszać… Jeszcze i na Kuriera z pięć złotych wydać; zresztą, czy pan myśli, że chłopy czytają pisma?

– A cóż ci chłopi – koniecznie mają brać pański ogród?… Miał pan zamiar wysyłać owoce do Warszawy, sam uskuteczniać tę manipulację…

– Tak się to mówi… sam… manipulacja… A ile to ja wydam na koleje, na jazdy, na hotel w Warszawie? Panie! – wrzasnął nagle – jeśli my się sami Żydami nie staniemy, Żydami – panie! to ja sobie rękę daję uciąć, że nie zwyciężymy tych pijawek!

Wawelskiemu zrobiło się trochę nieswojo wobec perspektywy stawania się znowu Żydem, szczególniej gdy patrzał na przymusowo poważną minę pani Zofii.

Świerkowski, wybierając się o zmroku do obory i stajni, zaproponował Adamowi zwiedzenie gospodarstwa. Poszli tedy obadwaj. Oglądali parę młodych i ładnych koni; szlachcic kazał je natychmiast wyprowadzić, prezentował ich nogi, kłęby, kopyta, łopatki, szyje, odsady ogonów itd., a zachwalał, jakby miał przed sobą nabywcę. Przeszli następnie do obórki, aby obejrzeć krowy. Znowu zaczęło się wyliczanie przymiotów, życiorysów, narowów i wad każdej krowy z osobna. Studenta nudziło już to wszystko śmiertelnie, toteż pragnąc zakończyć szereg przymiotów jakiejś Kwiatuli, rzekł:

– Tak, to śliczna krowa; co za odsada ogona!

Świerkowski wytrzeszczył oczy i zaczął tłumić śmiech w taki sposób, jakby połykał jeden po drugim surowe buraki.

„Czego się ten plantator śmieje?” – zapytywał siebie w duchu Adam, gdy wyszli wreszcie spomiędzy stosów nawozu i skierowali się ku domowi mieszkalnemu.

Na tle bukietów rozkwitłego bzu, którego cały gaj rozrósł się dokoła ganku, widać było głowę pani Zofii. Niedawny śmiech Świerkowskiego, jego obecność w danej chwili i widok tej głowy, coraz piękniejszej, sprawiły, że Adaś po raz pierwszy pojął, co się z nim stało; zrozumiał tę klęskę, ten cios, to nieszczęście, że pani Zofia jest żoną takiego oto pogromcy Żydów. Głucha i ślepa energia instynktu miłosnego spotkała się po raz pierwszy z tamą, z nieugiętym i brutalnym hamulcem, toteż w mgnieniu oka stała się przyczyną paroksyzmów cierpienia, kąsających znienacka jak przypalenie rozpalonym drutem, a przepadających za chwilę przy napływie wrażeń miłosnych, przychodzących z zewnątrz, aby tę słodką i rozkoszną energię do nowych wybuchów zasilać. Nadmierną i dominującą nad zdrowym rozsądkiem litość dla dopiero co powstałego uczucia zmieniał gorzki żal do pani Zofii, żal nieutulony i skłaniający do łez prawie. Poczucie dokonywującego się bezprawia, poczucie prawie fizyczne, bo ściskało za serce, tętniło w pulsach i uderzało do głowy falą krwi, odszukało wreszcie w duszy Adama jakiś punkt i zatliło w nim coś złego. Ten mąż, z jego wąsami, butami, grubymi paluchami i wargami mlaszczącymi, zaczął mu ciężyć na ciemieniu jak kamień młyński. Przy herbacie, podczas gdy szlachcic usiłował rozweselać wszystkich cytowaniem kolejnym anegdot, jakie praszczurom jego obmierzły już od częstego powtarzania, Adam wpatrywał się w talerz z nieopisanie cynicznym uśmiechem. Nie mógł, literalnie nie był w stanie podnieść oczu ani na Świerkowskiego, ani na panią Zofię. Żyły mu na czole nabrzmiały jak strąki grochu, nozdrza drgały, ręce potniały, łzy piekły w oczach.