Blask Chwały

Matn
Parchani o`qish
O`qilgan deb belgilash
Shrift:Aa dan kamroqАа dan ortiq

ROZDZIAŁ TRZECI

Thor jechał ostrożnie leśnym szlakiem. Obok niego podążali Reece, O’Connor, Elden i bliźniacy, a Krohn deptał im po piętach. Wyłonili się z lasu po drugiej stronie Kanionu. Serce Thora biło szybko, niespokojnie, kiedy dotarli w końcu na obrzeża gęstego lasu. Uniósł rękę, dając innym znak, by ucichli, i wszyscy zastygli w bezruchu.

Thor rozejrzał się, przyglądając się bacznie szerokiemu pasowi plaży, przestworowi nieba i dalej, rozległemu, żółtemu morzu, które miało doprowadzić ich do odległych krain Imperium. Morze Tartuwiańskie. Thor nie widział jego wód od czasu ich wyprawy na Rytuał Stu Dni. Dziwnie było wrócić w to miejsce – i to z misją, od której zależał los Kręgu.

Od czasu przekroczenia mostu nad Kanionem ich krótka jazda przez Dzicz nie obfitowała w wydarzenia. Kolk i Brom polecili Thorowi, by szukał niewielkiej łodzi przycumowanej nad brzegiem Tartuwianu, starannie skrytej za gałęziami ogromnego drzewa, które zwieszały się nad morzem. Thor podążał za ich wskazówkami i kiedy dotarli na obrzeża lasu, spostrzegł łódź – dobrze skrytą, gotową, by zabrać ich tam, gdzie mieli dotrzeć. Odetchnął z ulgą.

Wtedy jednak dostrzegł sześciu żołnierzy Imperium, stojących przed łodzią i uważnie ją oglądających. Jeden z nich wdrapał się na pokład łodzi, osadzonej częściowo w piasku i kołyszącej się na delikatnych, omywających ją falach. Plaża miała być pusta.

Był to nieszczęśliwy splot okoliczności. Thor spojrzał w dal horyzontu i dostrzegł tam niewyraźny zarys czegoś, co wyglądało na flotę Imperium, tysiące czarnych statków pod czarną banderą Imperium. Na szczęście nie zmierzali w stronę Thora, lecz w innym kierunku – długą, okrężną drogą wokół Kręgu, na stronę McClouda, gdzie przekroczyli Kanion. Na szczęście ich flota podążała inną drogą.

Za wyjątkiem tego jednego patrolu. Tych sześciu żołnierzy Imperium, prawdopodobnie zwiadowców na rutynowym wypadzie, jakimś cudem musiało się natknąć na tę łódź Legionu. Chwila po temu była bardzo nieodpowiednia. Gdyby Thor i reszta dotarli na brzeg kilka minut wcześniej, najpewniej zdążyliby wsiąść na pokład i odbić od brzegu. A teraz czekała ich potyczka. Nic innego nie wchodziło w rachubę.

Thor rozejrzał się po plaży i nie dostrzegł żadnych innych oddziałów Imperium. Przynajmniej to działało na ich korzyść. Był to prawdopodobnie pojedynczy patrol.

– Myślałem, że łódź miała być dobrze ukryta – powiedział O’Connor.

– Najwyraźniej niewystarczająco dobrze – zauważył Elden.

Siedzieli na końskich grzbietach, przypatrując się łodzi i grupie żołnierzy.

– Lada chwila powiadomią pozostałe oddziały Imperium – stwierdził Conven.

– A wtedy czeka nas porządna potyczka – dodał Conval.

Thor wiedział, że mają rację. I że nie mogą sobie pozwolić na takie ryzyko.

– O’Connor – rzekł Thor. – Masz najcelniejsze oko. Widziałem, jak oddajesz celny strzał z odległości pięćdziesięciu jardów. Widzisz łucznika? Mamy jedną szansę. Podołasz?

O’Connor z powagą skinął głową, utkwiwszy wzrok w żołnierzach Imperium. Powoli, ostrożnie sięgnął nad ramieniem, uniósł łuk, założył strzałę i trzymał broń w gotowości.

Wszyscy liczyli na Thora, a on był gotów ich poprowadzić.

– O’Connor, wypuść strzałę, kiedy dam znak. Wtedy natrzemy na pozostałych. Reszta – użyjcie broni miotanych, kiedy się zbliżymy. Postarajcie się podejść najbliżej jak się da.

Thor dał znak ręką i O’Connor gwałtownie wypuścił strzałę.

Strzała rozdarła ze świstem powietrze. Był to strzał doskonały – metalowy grot zatopił się w sercu łucznika Imperium. Wojownik przez chwilę stał w miejscu z szeroko otwartymi oczyma, jakby nie rozumiał, co się dzieje, po czym nagle rozpostarł szeroko ramiona i upadł w przód, lądując z głośnym plaśnięciem na plaży u stóp pozostałych żołnierzy, zabarwiając piasek na czerwono.

Thor i reszta ruszyli do ataku, jak dobrze nakręcona maszynka, w której wszystkie elementy poruszają się w zgodzie z pozostałymi. Tętent końskich kopyt zdradził ich obecność i sześciu żołnierzy odwróciło się w ich stronę. Dosiedli swych koni i zaszarżowali na nich, gotując się na starcie pośrodku drogi.

Thor i jego ludzie wciąż mieli przewagę ze względu na element zaskoczenia. Thor zamachnął się i cisnął kamieniem ze swojej procy, trafiając w skroń jednego z nich z odległości dwudziestu jardów, kiedy ten dosiadał swego konia. Zsunął się z niego martwy, z zaciśniętymi w dłoni wodzami.

Kiedy zbliżyli się do przeciwnika, Reece cisnął toporem, Elden – włócznią, a obaj bliźniacy – sztyletami. Piaski były nierówne i konie się ślizgały, utrudniając rzucanie bardziej niż zwykle. Topór Reece’a trafił do celu, zabijając jednego z nich, lecz pozostali chybili.

Zostało więc czterech żołnierzy. Dowodzący odłączył się od grupy, szarżując wprost na Reece’a, który nie miał broni; rzucił topór i nie zdążył jeszcze dobyć miecza. Reece przygotował się na starcie, lecz w ostatniej chwili Krohn przyskoczył do napastnika i zatopił kły w nodze jego konia, który się przewrócił, zrzucając jeźdźca na ziemię i ratując Reece’a w ostatniej chwili.

Reece wyciągnął miecz i dźgnął wojownika, nim ten zdążył wstać.

Zostało więc trzech. Jeden z nich zbliżył się do Eldena z toporem, mierząc w jego głowę; Elden zablokował cios tarczą, zamachując się jednocześnie mieczem i przeciął rękojeść topora na dwie części. Następnie obrócił się z tarczą i uderzył napastnika w bok głowy, strącając go z siodła.

Inny żołnierz dobył kiścienia zza pasa i zamachnął się jego długim łańcuchem, którego naszpikowana kolcami końcówka zmierzała niebezpiecznie w kierunku O’Connora. To działo się zbyt szybko i O’Connor nie zdążył zareagować.

Thor widział zbliżający się kiścień i ruszył przyjacielowi na pomoc, unosząc miecz i przecinając łańcuch broni, nim ten zdołał sięgnąć O’Connora. Rozległ się szczęk miecza przecinającego żelazo, a Thor zachwycił się ostrością swej nowej broni. Kolczasta kula upadła na ziemię, nie robiąc nikomu krzywdy, i utkwiła w piasku, oszczędzając O’Connora. Conval nadjechał i dźgnął wojownika włócznią, zabijając go.

Ostatni żołnierz Imperium spostrzegł, że tamci przewyższają go liczebnie; ze strachem w oczach nagle odwrócił się i ruszył przed siebie wzdłuż brzegu. Kopyta jego konia zostawiały w piasku głębokie ślady.

Wszyscy próbowali zatrzymać uciekającego żołnierza: Thor cisnął kamieniem ze swojej procy, O’Connor uniósł łuk i wystrzelił, a Reece rzucił włócznią. Jednak koń żołnierza zapadał się w piasek i jego jazda była zbyt nieprzewidywalna – żaden z nich nie trafił.

Elden dobył miecza i Thor spostrzegł, że zamierza ruszyć za nim. Wyciągnął rękę i dał znak, by zostawił go w spokoju.

– Nie! – krzyknął Thor.

Elden odwrócił się i spojrzał na niego.

– Jeśli pozwolimy mu żyć, sprowadzi innych! – zaprotestował Elden.

Thor odwrócił się i spojrzał na łódź. Wiedział, że strawiliby sporo cennego czasu na pogoń za nim – a na taką stratę nie mogli sobie pozwolić.

– Imperium i tak będzie nas ścigać – odrzekł Thor. – Nie mamy czasu do stracenia. Teraz najważniejsze jest, byśmy znaleźli się jak najdalej stąd. Do łodzi!

Kiedy dotarli do łodzi i zeskoczyli z koni, Thor sięgnął do swego siodła i zaczął opróżniać je z zapasów. Pozostali postąpili podobnie, ładując oręż, sakwy z jedzeniem i bukłaki z wodą. Kto wie, jak długo potrwa podróż i kiedy znowu ujrzą ląd – jeśli w ogóle go ujrzą. Thor załadował też jedzenie dla Krohna.

Przerzucili sakwy wysoko nad burtą; wylądowały na pokładzie z głośnym plaskiem.

Thor chwycił grubą, zasupłaną linę zwisającą z boku łódki i sprawdził, czy go utrzyma. Była szorstka i wrzynała mu się w dłonie. Przerzucił sobie Krohna przez ramię i podciągnął się w górę, ku pokładowi. Ich wspólny ciężar wystawił jego mięśnie na próbę. Krohn skomlał mu do ucha, przywierając do niego i wczepiając się ostrymi pazurami w jego pierś.

Wkrótce Thor znalazł się na łodzi i Krohn zeskoczył na pokład. Pozostali poszli w jego ślady. Thor wychylił się i spojrzał w dół na pozostałe na plaży konie, które patrzyły na nich, jak gdyby w oczekiwaniu na rozkaz.

– A co z nimi? – spytał Reece, stając obok niego.

Thor odwrócił się i omiótł spojrzeniem pokład. Łódź miała może z dziesięć stóp szerokości i dwa razy tyle długości. Była wystarczająco duża dla nich siedmiu – lecz nie dla ich koni. Gdyby spróbowali je zabrać, konie mogłyby zdeptać drewno, zniszczyć łódź. Musieli zostawić je na brzegu.

– Nie ma innej rady – rzekł Thor, patrząc na nie ze smutkiem. – Będziemy musieli znaleźć sobie nowe wierzchowce.

O’Connor wychylił się za burtę.

– To mądre konie – powiedział. – Dobrze je wytresowałem. Wrócą do domu na moją komendę.

O’Connor gwizdnął głośno.

Jak jeden mąż konie odwróciły się i wystrzeliły przed siebie, mknąc przez piasek, i zniknęły w lesie, pędząc z powrotem w kierunku Kręgu.

Thor odwrócił się, spojrzał na swych braci, na łódź, na morze kołyszące się przed nimi. Teraz byli pozostawieni sami sobie, bez koni i bez wyboru – mogli jedynie ruszać naprzód. Rzeczywistość zaczęła do niego docierać. Byli naprawdę sami, mieli tylko tę łódź i zamierzali opuścić brzegi Kręgu na dobre. Teraz nie było już odwrotu.

– A niby jak mamy wypchnąć tę łódź na wodę? – spytał Conval i wszyscy spojrzeli piętnaście stóp w dół, na kadłub. Niewielką jego część omywały wody Tartuwianu, lecz większość tkwiła zdecydowanie w piasku.

– Tutaj! – zawołał Conven.

Pospieszyli na drugą stronę, gdzie przerzucony przez burtę zwisał gruby, żelazny łańcuch. Na jego końcu znajdowała się ogromna żelazna kula, osiadła na piasku.

Conven chwycił łańcuch i szarpnął. Jęczał i napinał mięśnie, lecz mimo tego nie był w stanie jej unieść.

– Jest zbyt ciężka – burknął.

Conval i Thor pospieszyli mu na pomoc. Kiedy chwycili łańcuch we trzech i próbowali go wyciągnąć, Thora zdumiał jego ciężar: nawet we trzech byli w stanie unieść go jedynie na kilka stóp. W końcu dali za wygraną i kula ponownie zatopiła się w piasku.

 

– Pomogę wam – zaofiarował się Elden, występując naprzód.

Elden, który swoją ogromną posturą górował nad pozostałymi, chwycił łańcuch i szarpnął, i sam zdołał nieco unieść kulę. Thor był zdumiony. Pozostali przyłączyli się i ciągnęli jak jeden mąż, podciągając kotwicę o stopę za każdym szarpnięciem. W końcu udało im się przeciągnąć ją ponad burtą na pokład.

Łódź zaczęła się poruszać, bujając się lekko na falach, ale nadal tkwiła w piasku.

– Drągi! – powiedział Reece.

Thor odwrócił się i zobaczył dwa drewniane drągi, długie niemal na dwadzieścia stóp, spoczywające po dwu stronach łodzi, i pojął, w jakim celu się tam znajdują. Podbiegł z Reece’em do jednego z nich, a Conval i Conven chwycili drugi.

– Kiedy się odepchniemy – wykrzyknął Thor. – Postawcie żagle!

Wychylili się za burtę, wbili drągi w piasek i odepchnęli z całej siły; Thor aż jęknął z wysiłku. Łódź zaczęła się odrobinę poruszać. W tej chwili Elden i O’Connor podbiegli na środek łodzi i pociągnęli za liny, by postawić płócienne żagle, wciągając je z wysiłkiem, o stopę za jednym szarpnięciem. Na szczęście wiała mocna bryza i kiedy Thor i inni odpychali od brzegu, próbując wydostać tę niespodziewanie ciężką łódź z piasku, żagle zaczęły wznosić się wyżej i łapać wiatr.

W końcu łódź zakołysała się pod nimi, ześlizgnąwszy się na wodę, i unosiła się to w górę, to w dół, lekka jak piórko. Ramiona Thora trzęsły się z wysiłku. Elden i O’Connor rozwinęli całkowicie żagle i wkrótce wypłynęli na pełne morze.

Z ust wszystkich wydobył się krzyk radości. Odłożyli drągi na ich miejsce i podbiegli do Eldena i O’Connora, by pomóc im umocować liny. Krohn, podekscytowany zamieszaniem, skomlał.

Łódź dryfowała bez celu. Thor podbiegł do steru, O’Connor tuż za nim.

– Chcesz objąć ster? – Thor spytał O’Connora.

O’Connor uśmiechnął się szeroko.

– Z przyjemnością.

Zaczynali nabierać prędkości, wypływając głębiej na żółte wody Tartuwianu. Wiatr im sprzyjał, popychając ich dalej. W końcu się poruszali. Thor wziął głęboki oddech. Płynęli.

Thor przeszedł na dziób łodzi, a Reece podążył za nim. Krohn stanął między nimi i łasił się o nogę Thora, który schylił się i przeczesywał jego miękką, białą sierść. Krohn odwrócił się i polizał Thora. Ten sięgnął do małej sakiewki i wyciągnął stamtąd kawałek mięsa dla Krohna, który złapał je w locie.

Thor spojrzał na morze rozciągające się przed nimi. Odległy horyzont był poznaczony kropkami czarnych statków Imperium, z całą pewnością zmierzających do części Kręgu należącej do McClouda. Na szczęście obrały inny cel i nie widziały pojedynczej łodzi, która zmierzała w kierunku ich ziem. Niebo było bezchmurne, w plecy wiał im silny wiatr i cały czas nabierali prędkości.

Thor patrzył w dal i myślał o tym, co ich czeka. Zastanawiał się, ile czasu minie, nim dotrą na ziemie Imperium, i jakie powitanie zgotują im obce krainy. Dumał nad tym, jak znajdą miecz, jak to wszystko się skończy. Wiedział, że ich szanse są nikłe, lecz i tak był uradowany wyprawą, zachwycony, że udało im się wytrwać tak długo. Palił się, by odzyskać Miecz.

– A jeśli go tam nie ma? – spytał Reece.

Thor odwrócił się i spojrzał na niego.

– Miecz – dodał Reece. – Co, jeśli go tam nie ma? Albo jeśli zaginął? Albo został zniszczony? Albo jeśli nigdy go nie znajdziemy? Imperium jest przecież ogromne.

– Albo jeśli Imperium dowiedziało się, jak nim władać? – głębokim głosem zapytał Elden, podszedłszy od tyłu.

– Co jeśli go znajdziemy, ale nie będziemy mogli zabrać go z powrotem? – spytał Conven.

Stali tak, udręczeni tym, co znajdowało się przed nimi: morzem pytań bez odpowiedzi. Ta wyprawa to szaleństwo, Thor wiedział o tym.

Szaleństwo.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Gareth chodził tam i z powrotem po kamiennej posadzce gabinetu swego ojca – niewielkich rozmiarów komnaty na najwyższym piętrze zamku, którą jego ojciec ubóstwiał – i, krok po kroku, roznosił ją na strzępy.

Gareth krążył od regału do regału, rozszarpując cenne tomiszcza, oprawione w skórę starożytne księgi, które należały do jego rodziny od wieków, rozdzierając oprawy i targając kartki na małe kawałeczki. Obsypywały go jak płatki śniegu, kiedy rozrzucał je w powietrzu, i przywierały do jego ciała i do śliny, która strużkami ściekała mu po brodzie. Był zdecydowany zniszczyć każdy przedmiot w tym miejscu, który jego ojciec kochał, księga po księdze.

Gareth podszedł do narożnego stolika, drżącymi dłońmi chwycił swoją fajkę do opium i zaciągnął się mocno. Nigdy nie potrzebował tego bardziej niż w tej chwili. Był uzależniony i palił opium w każdej możliwej chwili, zdecydowany za wszelką cenę powstrzymać wizje swojego ojca, które prześladowały go w snach, a ostatnio również na jawie.

Odkładając fajkę, Gareth ujrzał swego ojca. Stały przed nim jego rozkładające się zwłoki. Za każdym razem ciało było bardziej rozłożone, więcej kości niż mięsa; Gareth odwrócił oczy od tego strasznego widoku.

Na początku Gareth próbował atakować to widziadło – nauczył się jednak, że nie odnosiło to żadnego skutku. Teraz po prostu odwracał głowę, bez ustanku spoglądał gdzie indziej. Zjawa była zawsze taka sama: jego ojciec w zardzewiałej koronie, z otwartą buzią i spojrzeniem pełnym wzgardy, wyciągał w jego stronę palec, wskazując na niego oskarżycielsko. W tym okropnym spojrzeniu Gareth wyczuwał, że jego dni są policzone, czuł, że to tylko kwestia czasu, nim dołączy do swego ojca. Niczego nie nienawidził tak bardzo, jak tych widziadeł. Jeśli z zamordowania jego ojca płynęła jakaś korzyść, to taka, że nie musiał już oglądać jego twarzy. Jak na ironię, teraz widywał ją częściej niż kiedykolwiek.

Gareth odwrócił się i cisnął fajką w zjawę, licząc na to, że jeśli zrobi to wystarczająco szybko, może rzeczywiście ją trafi.

Jednak fajka przecięła jedynie powietrze i rozbiła się w drobny mak, uderzywszy o ścianę. Jego ojciec wciąż stał przed nim i przypatrywał mu się.

– Te używki w niczym ci teraz nie pomogą – skarcił go.

Gareth nie był już w stanie dłużej tego znosić. Rzucił się na zjawę z wyciągniętymi rękami, chcąc podrapać twarz ojca; jednak, jak zawsze, przeleciał tylko przez powietrze i tym razem, potykając się, wylądował na twardym, drewnianym biurku ojca, które przewróciło się na ziemię wraz z nim.

Gareth przetoczył się po podłodze, pozbawiony tchu. Podniósł wzrok i spostrzegł, że rozciął sobie rękę. Krew ciekła mu przez ubranie, a kiedy spojrzał w dół, zauważył, że wciąż ma na sobie tę koszulę, w której sypiał od wielu dni; tak naprawdę nie zmieniał jej od tygodni. Obejrzał się i ujrzał swoje odbicie: włosy miał tak skołtunione, że wyglądał nie lepiej niż jakiś pospolity oprych. Jakaś jego część nie mogła uwierzyć, że stoczył się tak nisko. Lecz innej było już wszystko jedno. Jedynym uczuciem, które w nim płonęło, była żądza zniszczenia – zniszczenia wszystkiego, co pozostało po jego ojcu. Chciałby zrównać z ziemią ten zamek i Królewski Dwór wraz z nim. Byłaby to zemsta za traktowanie, które musiał znosić, kiedy był dzieckiem. Te wspomnienia tkwiły w nim głęboko, jak cierń, którego nie mógł wyciągnąć.

Drzwi do gabinetu jego ojca otworzyły się szeroko i do środka wpadł jeden ze sług Garetha, spoglądając w dół z przerażeniem.

– Mój panie – powiedział sługa. – Usłyszałem huk. Czy wszystko w porządku? Panie, krwawisz!

Gareth rzucił chłopcu nienawistne spojrzenie. Próbował się podnieść i rzucić się na niego, ale poślizgnął się na czymś i ponownie padł na ziemię, oszołomiony po ostatnim uderzeniu opium.

– Panie, pozwól mi pomóc!

Chłopiec pospieszył do Garetha i ujął go pod wychudzone ramię, kości ledwie powleczone skórą.

Lecz Gareth miał jeszcze wystarczająco dużo siły, by odepchnąć chłopca, kiedy ten go dotknął, posyłając go na drugi koniec pomieszczenia.

– Tknij mnie jeszcze raz, a odetnę ci ręce – wysyczał.

Chłopiec cofnął się przestraszony, a wtedy do pomieszczenia wszedł inny sługa. Towarzyszył mu starszy mężczyzna, który zdał się Garethowi znajomy. Po głowie kołatała mu się myśl, że go zna – nie pamiętał jednak skąd.

– Mój panie – rozległ się stary, schrypnięty głos. – Oczekiwaliśmy cię w sali rady królewskiej przez pół dnia. Członkowie rady nie mogą już dłużej czekać. Mają pilne nowiny i muszą się nimi z tobą podzielić, nim skończy się dzień. Zjawisz się, panie?

Gareth zmrużył oczy, przypatrując się mężczyźnie i łamiąc sobie głowę, kim też może on być. Pamiętał jak przez mgłę, że służył jego ojcu. Sala rady królewskiej… Spotkanie… Wszystko wirowało mu w głowie.

– Kimżeś jest? – spytał Gareth.

– Mój panie, jestem Aberthol. Zaufany doradca twego ojca – odrzekł, podchodząc bliżej.

Powoli Gareth zaczynał sobie wszystko przypominać. Aberthol. Rada. Spotkanie. Wszystko wirowało, a ból rozsadzał mu czaszkę. Chciał tylko, by wszyscy zostawili go w spokoju.

– Zostawcie mnie – odburknął. – Przyjdę.

Aberthol skinął głową i pospiesznie wyszedł z komnaty ze służącym, który zamknął za nimi drzwi.

Gareth podniósł się na kolana, twarz ukrył w dłoniach i próbował myśleć, przypomnieć sobie. Było tego tak dużo. Wszystko zaczynało powoli do niego wracać. Tarcza opadła, Imperium najechało, połowa jego dworu odeszła do Silesii, a przewodziła im jego siostra… Gwendolyn… O to chodziło. To próbował sobie przypomnieć.

Gwendolyn. Pałał do niej taką nienawiścią, że nie potrafił tego nawet ubrać w słowa. Nigdy nie pragnął jej zabić bardziej niż dziś. Musiał ją zabić. Ona była odpowiedzialna za wszystkie problemy, które na niego spadły. Znajdzie sposób, by się na niej zemścić, choćby miał przy tym zginąć. A później zabije resztę swojego rodzeństwa.

Ta myśl poprawiła mu humor.

Podniósł się z ogromnym wysiłkiem i zataczając się przeszedł przez pokój, przewracając przy tym niewielki stolik. Podszedłszy bliżej drzwi, dostrzegł alabastrowe popiersie swojego ojca, rzeźbę, którą jego ojciec ubóstwiał. Sięgnął do niej, chwycił za głowę i roztrzaskał o ścianę.

Rozbiła się na miliony kawałków. Gareth uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia. Może ten dzień nie będzie jednak taki zły.

*

Gareth wkroczył do sali w otoczeniu kilku sług, pchnąwszy dłonią ogromne dębowe drzwi, które rozwarły się z hukiem. Wszyscy zebrani w pomieszczeniu podskoczyli na jego widok i szybko stanęli na baczność.

Zwykle coś takiego przyniosłoby Garethowi odrobinę zadowolenia, tego dnia jednak zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Prześladował go duch jego ojca i przepełniał gniew na siostrę, która odeszła. Emocje kłębiły się w nim i musiały znaleźć jakieś ujście.

Gareth, zamroczony opium, ruszył przez ogromną salę niepewnym krokiem. Szedł środkiem przejścia w stronę tronu, mijając dziesiątki członków rady stojących po obu stronach. Na jego dworze roiło się od ludzi i tego dnia panowała tam gorączkowa energia, jako że wieści o odejściu połowy dworu oraz o opadnięciu tarczy docierały na coraz dalsze tereny. Jak gdyby każdy, kto pozostał we Królewskim Dworze, przybył po odpowiedzi.

Których, rzecz jasna, Gareth nie potrafił im udzielić.

Kiedy Gareth wchodził dumnie po schodach z kości słoniowej ku tronowi swojego ojca, zobaczył że stoi za nim cierpliwie pan Kultin, najemny dowódca jego osobistej siły zbrojnej – jedyny człowiek na dworze, któremu mógł jeszcze zawierzyć. U jego boku stały dziesiątki jego żołnierzy, w ciszy, z dłońmi na rękojeściach mieczy, gotowi walczyć dla Garetha do ostatniej kropli krwi. Była to jedyna rzecz, która jeszcze niosła mu ukojenie.

Gareth zasiadł na tronie i powiódł spojrzeniem po pomieszczeniu. Było tam tak wiele twarzy, kilka z nich rozpoznawał, ale wielu – nie. Nie ufał żadnemu z nich. Każdego dnia oczyszczał swój dwór i wielu z nich zesłał już do lochów, a jeszcze więcej oddał w ręce kata. Każdego dnia zabijał przynajmniej garść swych ludzi. Uważał, że to dobra strategia: mężczyźni mieli się na baczności i nie zajmowali się organizowaniem żadnego zamachu na jego głowę.

Sala milczała, patrząc na niego w oszołomieniu. Wszyscy sprawiali wrażenie zbyt przerażonych, by przemówić. Właśnie taki efekt chciał osiągnąć. Nic nie wprawiało go w większy zachwyt, niż wzbudzanie strachu w swoich poddanych.

W końcu Aberthol postąpił naprzód. Uderzenia jego laski odbijały się echem od kamiennej posadzki. Aberthol odchrząknął.

– Mój panie – odezwał się sędziwym głosem. – W Królewskim Dworze zapanował ogromny bezład. Nie wiem, które wieści już do ciebie dotarły: Tarcza opadła, Gwendolyn opuściła Królewski Dwór i zabrała ze sobą Kolka, Broma, Kendricka, Atme, Srebrną Gwardię, Legion i połowę twej armii – oraz połowę Królewskiego Dworu. Ci, którzy tu pozostali, oczekują, że poprowadzisz ich i orzekniesz, jaki będzie nasz kolejny ruch. Ludzie chcą usłyszeć odpowiedzi, mój panie.

 

– Nadto – rzekł inny członek rady, którego Gareth ledwie rozpoznawał. – Rozeszły się wieści, że wróg przekroczył już Kanion. Mówią, że Andronicus ze swoją milionową armią najechał na Krąg po stronie McClouda.

Stłumiony krzyk oburzenia wyrwał się z ust zebranych; dziesiątki odważnych wojowników szeptały między sobą, przepełnieni strachem. Panika rozniosła się po pomieszczeniu jak ogień.

– To nie może być prawda! – krzyknął jeden z żołnierzy.

– Niestety! – odrzekł z naciskiem członek rady.

– Zatem nie pozostał nawet cień nadziei! – wykrzyknął inny żołnierz. – Jeśli pokonali McCloudów, Imperium ruszy teraz na Królewski Dwór. Nie da się ich powstrzymać.

– Musimy przedyskutować warunki kapitulacji, mój panie – rzekł Aberthol do Garetha.

– Kapitulacji!? – wykrzyknął inny mężczyzna. – Nigdy się nie poddamy!

– Jeśli tego nie zrobimy – krzyknął inny wojownik. – Zmiażdżą nas. Jak możemy stawić opór milionowi żołnierzy?

Po sali rozszedł się szmer oburzenia, żołnierze i członkowie rady kłócili się ze sobą w zupełnym chaosie.

Przewodniczący rady uderzył swoją żelazną laską o kamienna podłogę i krzyknął:

– SPOKÓJ!

Szmery stopniowo ucichły. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na niego.

– Te decyzje należą do króla, nie do nas – powiedział jeden z członków rady. – Gareth jest prawowitym królem i nie do nas należy ustanawianie warunków kapitulacji – lub tego, czy w ogóle się poddamy.

Wszyscy zwrócili się w stronę Garetha.

– Mój panie – rzekł Aberthol wyczerpanym głosem. – Jak postąpimy w kwestii armii Imperium?

W sali zapadła martwa cisza.

Gareth siedział, patrząc na mężczyzn i chcąc im odpowiedzieć, jednak coraz trudniej było mu jasno myśleć. Słyszał w głowie głos swego ojca, który krzyczał na niego, zupełnie jak wtedy, gdy był dzieckiem. Doprowadzało go to do obłędu. Głos nie zamierzał ucichnąć.

Gareth wyciągnął rękę i zaczął pocierać drewnianą poręcz tronu, raz za razem. Odgłos jego paznokci drapiących drewno był jedynym dźwiękiem w sali.

Członkowie rady wymienili zaniepokojone spojrzenia.

– Mój panie – ponaglił inny członek rady. – Jeśli zdecydujesz się nie poddawać, musimy natychmiast zacząć umacniać Królewski Dwór. Trzeba zabezpieczyć wszystkie wejścia, drogi, bramy. Musimy zwołać żołnierzy, przygotować linie obrony. Musimy przygotować się do oblężenia, racjonować pożywienie, chronić mieszkańców. Jest tak wiele do zrobienia. Proszę, panie. Rozkaż, co robić.

Raz jeszcze w sali zapadła cisza i spojrzenia zebranych skierowały się na Garetha.

W końcu Gareth uniósł głowę i spojrzał przed siebie.

– Nie będziemy walczyć z Imperium – stwierdził. – Ani się poddawać.

Wszyscy spojrzeli po sobie, zbici z pantałyku.

– Co w takim razie zrobimy, mój panie? – spytał Aberthol.

Gareth odchrząknął.

– Zabijemy Gwendolyn! – powiedział. – Jedynie to się teraz liczy.

Odpowiedziała mu cisza. Wszyscy byli w szoku.

– Gwendolyn? – zawołał zaskoczony członek rady, a w sali rozległy się znowu pełne zdziwienia szepty.

– Poślemy za nią wszystkie nasze siły, by zabić ją oraz tych, którzy z nią uciekli, nim dotrą do Silesii – oznajmił Gareth.

– Lecz, mój panie, w czym nam to pomoże? – krzyknął jeden z członków rady. – Jeśli wyruszymy za nią w pogoń, to jedynie narazi nasze siły na atak. Zostaniemy otoczeni i rozgromieni przez Imperium.

– A Królewski Dwór będzie pusty i podatny na atak – wykrzyknął inny. – Jeśli nie zamierzamy się poddawać, musimy natychmiast umacniać Królewski Dwór!

Grupa mężczyzn krzyknęła z aprobatą.

Gareth odwrócił się i zmroził spojrzeniem członka rady.

– Poświęcimy każdego mężczyznę, by zabić moją siostrę! – powiedział ponuro. – Nie oszczędzimy ani jednego!

W sali zapadła cisza. Jeden z członków rady wstał, przesuwając krzesło z hałasem po kamiennej posadzce.

– Nie będę się przyglądał zgubie Królewskiego Dworu przez twoją prywatną obsesję. Nie stanę u twego boku!

– Ani ja! – zawtórowała mu połowa zebranych w sali mężczyzn.

Gareth poczuł, że gotuje się ze złości. Już miał wstać, gdy drzwi do komnaty otworzyły się i do środka wparował dowódca tego, co pozostało z armii. Wszystkie spojrzenia skierowały się na niego. Ciągnął za sobą mężczyznę, zbira o tłustych włosach, nieogolonego, którego nadgarstki były skrępowane sznurem. Przeciągnął go na środek sali i zatrzymał się przed królem.

– Mój panie – powiedział chłodno dowódca. – Sześciu złodziei zostało straconych za kradzież Miecza Przeznaczenia. Ten mężczyzna jest siódmym, tym, który zbiegł. Opowiada niezwykłą historyjkę o tym, co według niego zaszło.

– Gadajże! – ponaglił dowódca, potrząsając zbirem.

Ten strzelił nerwowo oczami na wszystkie strony z niepewnym wyrazem twarzy. Tłuste strąki włosów przyklejały mu się do twarzy. W końcu wykrzyknął:

– Kazali nam ukraść miecz!

Po sali rozszedł się szmer oburzenia.

– Było nas dziewiętnastu! – ciągnął dalej zbir. – Dwunastu miało go zabrać pod osłoną ciemności przez most na Kanionie do Dziczy. Ukryli go w wozie i przemycili przez most tak, żeby żołnierze stojący na warcie nie zorientowali się, co było w środku. Pozostałym, naszej siódemce, kazali zostać tam po kradzieży. Powiedzieli nam, że wrzucą nas do więzienia, na pokaz, a później uwolnią. Zamiast tego stracili moich przyjaciół. Taki sam los spotkałby mnie, gdybym nie uciekł.

W sali zapanował ożywiony szept.

– A dokąd zabrali miecz? – naciskał dowódca.

– Nie wiem. Gdzieś głęboko do Imperium.

– Z czyjego rozkazu?

– Jego! – zawołał zbir, odwracając się nagle i wskazując kościstym palcem Garetha. – Naszego króla! On rozkazał nam to zrobić!

W sali rozległ się szmer przerażenia i pojedyncze krzyki, aż w końcu członek rady uderzył kilkukrotnie swoją żelazną laską, wołając o ciszę.

Pomieszczenie uspokoiło się, choć powoli.

Gareth, trzęsąc się ze strachu i gniewu, podniósł się powoli ze swego tronu, a w sali zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na niego.

Gareth schodził powoli po schodach z kości słoniowej, stopień po stopniu, a jego kroki odbijały się echem w sali. Cisza była tak gęsta, że można ją było siekać.

Gareth przeszedł przez komnatę i stanął przed zbirem. Zmroził go spojrzeniem, zatrzymując się stopę od niego, a ten szarpał się w rękach dowódcy i strzelał oczami dokoła – wszędzie, byle nie na niego.

– Złodziei i kłamców w moim królestwie spotyka tylko jeden los – powiedział Gareth cicho.

Nagle Gareth dobył zza pasa sztylet i zatopił go w sercu zbira.

Mężczyzna krzyknął z bólu, aż oczy wyszły mu na wierzch, i gwałtownie osunął się na ziemię, martwy.

Dowódca obrzucił Garetha gniewnym spojrzeniem.

– Zamordowałeś właśnie świadka przeciwko sobie – rzekł dowódca. – Nie dostrzegasz, że świadczy to na twoją niekorzyść?

– Jakiego świadka? – zapytał Gareth, uśmiechając się. – Martwi nie mają prawa głosu.

Dowódca poczerwieniał.

– O ile nie zapomniałeś, jestem dowódcą połowy królewskiej armii. Nie pozwolę, byś robił ze mnie głupca. Wnioskując po twoich czynach, mogę jedynie stwierdzić, że jesteś winien przestępstwa, o które cię oskarżył. A co za tym idzie, ani ja, ani moja armia nie możemy ci dłużej służyć. Tak w zasadzie aresztuję cię za zdradę Kręgu!

Dowódca skinął na swoich ludzi i dziesiątki żołnierzy jak jeden mąż dobyły mieczy i wystąpiły naprzód, by aresztować Garetha.

Pan Kultin postąpił naprzód z dwa razy większą ilością swoich ludzi, dobywających mieczy i stających za Garethem.

Stali tak naprzeciw siebie, a Gareth między nimi.

Gareth uśmiechnął się triumfalnie do dowódcy. Siły Garetha przewyższały liczebnie ludzi dowódcy i ten zdawał sobie z tego sprawę.

– Nikt mnie nie aresztuje – uśmiechnął się szyderczo Gareth. – A już z pewnością nie będziesz to ty. Zabierz swoich ludzi i opuść mój dwór – albo poznasz gniew mojej osobistej siły zbrojnej.

Po kilku pełnych napięcia sekundach dowódca odwrócił się i dał znak swoim ludziom, którzy jak jeden mąż wycofali się, postępując ostrożnie w tył z wyciągniętymi mieczami, i wyszli z sali.