bepul

Silny Samson

Matn
0
Izohlar
O`qilgan deb belgilash
Shrift:Aa dan kamroqАа dan ortiq

Krztuszenie się i kaszlanie z jednéj strony, a gorące oznaki zadowolenia z drugiéj, trwają dopóty, aż podnosi się znowu kurtyna, a widok sceny skłania wszystkich do milczenia i uwagi.

Tym razem, pomimo pewnych niedostatków w środkach scenicznych i dekoracyjnych, widok sceny wydaje się zajmującym i malowniczym, nawet zasiadającym ławy sferom wyższym, i za taki uznać-by go mogły sfery, daleko jeszcze od tych wyższe.

U stóp palm, więc w głębi sceny, siedzą trzéj starcy judejscy, blizko ku sobie przysunięci i biadają nad nieszczęściami swéj ojczyzny, sprowadzonemi srogą zemstą, wywieraną przez władzcę filistynów za zniszczenie pól filistyńskich przez lisy Samsona, niosące pożar. Odzież starców długa, poważna, białe włosy spływają na plecy z pod wielkich futrzanych czapek, które tylko do połowy zasłaniają im czoła, zorane latami i szlachetnym smutkiem, białe brody okrywają ich piersi, a w drżących od żalu rękach trzymają wielkie kije, na których wspierają chwiejne od starości kroki.

Głosy ich są drżące i wybornie tłómaczą patryotyczną trwogę i boleść, przejmującą ich serca. Słowa ich śpiewu uwiadamiają nas, że filistyński monarcha, jako niezbędny warunek do zawarcia pokoju z izraelskim ludem, stawia żądanie, aby „Silny Samson” skrępowany i wydany mu został.

Starcy judejscy postanawiają żądać od Samsona, aby dokonał ofiary i dobrowolnie, w okup zagrożonéj i udręczonéj srodze ojczyzny, oddał się w ręce wroga. Postanawiają iść do niego i błagać go o to, ale… otóż i on sam nadchodzi.

Scena pełna iście dramatycznego pierwiastku.

Oddać się w ręce wroga!… na pośmiewisko, niewolnictwo srogie, śmierć straszliwą!

Szymszel, który, odkąd stał się Samsonem, zaznał upojenia chwały i zwycięztw, czuje się teraz zjęty grozą i smutkiem głębokim! Z innéj przecież strony, poczucie obowiązku i miłości dla ojczystego kraju wstrząsają silnie sercem jego. Patrzcie państwo, jak mieni się twarz jego! jaka bladość śmiertelna okrywa mu czoło i policzki! jak oczy jego buchają ogniem namiętnym, rozpaczliwym, to znowu przysłaniają się wilgocią bezbrzeżnéj litości!

Brawo! brawo!

Nie prostego to aktora widzimy, ale istnego artystę, który, aż do najdrobniejszéj fibry istoty swéj, czuje się w téj chwili mężem, o potężném ramieniu i wulkanicznéj duszy… Walczy długo… potém nagle wyciąga ku starcom judejskim obie ręce, a z piersi wydaje wielki okrzyk: „Wiążcie!”

Okrzyk ten rozbrzmiewa po sali dźwiękiem niezmiernéj boleści i wysokiego bohaterstwa: starcy judejscy, krępując ręce i nogi bohatera, płaczą: sfery wyższe mają tu i owdzie łzy w oczach; z głębi oddalonych mroków, wydobywają się jęki i łkania, a Josiel-reżyser nie zwraca już na nie uwagi, albowiem, przyłożywszy sobie czerwoną chustkę do twarzy, płacze także.

Wtém robi się na scenie hałas, brzęk i wielkie tupanie nogami.

Cesarz filistyński wpada na scenę z całym swym orszakiem, i pełną wyniosłéj pychy przybiera postawę na widok skrępowanego Samsona, którego, płacząc wciąż i wzdychając, wiodą ku niemu judejscy starcy.

Więzień stoi nieporuszony i pełen godności. Milczy i spokojném okiem patrzy w twarz wroga.

Ale twarz ta, opatrzona wspaniałym nosem i bródką „à la Napoléon”, szyderską jest i wzgardliwą. Nie pomni wspaniałomyślnych zasad szewaleryi, władca filistyński i jego towarzysze, pozwalają sobie obsypywać ubezwładnionego bohatera grubiańskiemi wymówkami i nieprzyzwoitemi żarty.

Samson cierpi chwilę w milczeniu, lecz potém drżéć zaczyna; widać na twarzy jego, jak burza uczuć, ukojona przedtém w rezygnacyi, wzbiera w nim na nowo, jak, wśrod krępujących go sznurów, nabrzmiewają jego muskuły…

Nagle wstrząsa się cały od stóp do głowy, więzy spadają z niego, niby porwana pajęczyna, a zanim filistyni oprzytomniéć mogli, pochyla się i porywa leżącą u stóp swoich… oślą szczękę. Jedno szerokie zatoczenie ramieniem, jedno mgnienie oka… armia filistyńska, z wielkim stukiem upadających ciał, runęła na ziemię, a władca jéj zniknął, sromotną ratując się ucieczką…

Wtedy, w upojeniu tryumfu, w radosném uczuciu uratowania się i uratowania ojczyzny, Szymszel staje się tak pięknym, jakim nigdy nie widziała go Cipa, piękność jego wiecznie admirująca. Z dziwnym swym orężem w podniesionéj dłoni, z drgającym uśmiechem na ustach, które, otwierając się, ukazują zęby śnieżnéj białości, w białym płaszczu, który zsuwa mu się z ramion, i złocistym hełmie, którego dyamentowy pióropusz rzuca na jego czoło tęczowe połyski, śpiewa on pełną, wezbraną piersią, hymn chwały i wesela, dzięki składa Jehowie, że mu pozwolił pokonać te „możne tysiące”.

Czy u stóp zwycięzkiego Samsona leżały pokonane „tysiące? ” Czy oręż, którym je pokonał, był istotnie oślą szczęką, lub wyglądał raczéj na goleń wołu? Mniejsza o to; dość, że Szymszel był w téj chwili pięknym, potężnym, upojonym, szczęśliwym i, że, gdy spadła zasłona, Josiel-reżyser począł wołać z całéj siły: „sztill! szaaa! szaaa!” a potém spostrzegając, iż samym tylko głosem nic nie poradzi, poskoczył z swego miejsca, wpadł w mroki, pogrążył się w nich na chwilę, potém ukazał się z jakimś malcem, którego ciągnął za rękę, aż ku drzwiom pieczary (sieni), za któremi malec zniknął…

Biedny malec! nigdy w swém życiu nie widział jeszcze tylu naraz trupów. Martwo leżący filistyni przerazili go téż nadzwyczajnie, a gdy w dodatku jeden z nich (podobno zausznik cesarza), w czasie długiéj aryi Samsona, zaczął się poruszać, zapewne w celu przybrania dogodniejszéj pozycyi dla wiecznego spoczynku, malec wrzasnął z całéj siły, w czém doskonale poczęli go naśladować rówieśnicy. Utworzył się z tego chór, całkiem nieprzewidziany w pierwotnym układzie opery; Josiel położył jednak koniec temu nieregularnemu ruchowi audytoryum, przez podanie przywódcy ruchu absolutnemu ostracyzmowi.

Zaledwie Josiel zdołał wrócić na swoje miejsce, gdy zasłona podniosła się z wolna.

Tym razem widzimy rzecz całkiem nieprzewidzianą.

Pośrodku sceny stoi… nie myślcie państwo, aby to była budka, w któréj się sprzedaje woda sodowa. Jest to pałac, w którym mieszka piękna i wabna filistynka, Dalila. Drzwi pałacu są otwarte i przyozdobione festonami perkalowéj firanki, z brzegami wyciętemi w zęby (zupełnie, jak w budkach z wodą sodową). Z jednéj strony ściana pałacu jest ślepą, z drugiéj ma jedno okno.

Za firanką, na wiedeńskiém krzesełku, siedzi Dalila, w błękitnéj sukni, rozpiętéj na ogromnéj krynolinie, z różowym wachlarzykiem w ręce. Siedzi i wielkiemi dziecinnemi oczyma, które wśród jéj twarzy wyglądają jak niezabudki w bukiecie z piwonii, patrzy wprost na publiczność. Potém wstaje i wychodzi z-za firanki. Zaczyna śpiewać.

Bas wcale ładny.

Śpiewa o tém, iż wdziękami swemi uwieść musi Samsona, aby następnie wydrzéć mu tajemnicę jego dziwnéj siły.

Dalili trochę niezręcznie jest poruszać się w długiéj sukni, i przytrzymujących ją żelaznych obręczach; oprócz tego, jest mocno zakłopotaną różowém narzędziem, które trzyma w ręce, a z którém nie wié sama, co jéj czynić wypada.

Wełniste loki, opływające jéj czoło i plecy, zwiększają gorąco, które uczuwa na widok tych mnóztwa oczu, w jéj twarz wlepionych. To téż basowy jéj głos drży i wpada w tony tak już nizkie, że aż zupełnie nie są właściwe delikatnéj kobiecéj piersi, a błękitne oczy roszą się łzą niewymownego udręczenia…

Wszystko to przecież jest niczém.

Szymszel nie widział nigdy w życiu kobiety tak pięknéj, jak ona.

Czy, wchodząc na scenę, spostrzegł on istotnie tę Dalilę, która się tam znajdowała? Niewiadomo. Słyszałam jednak potém, że Szymszel, wchodząc na scenę, zamiast ponsowéj twarzy, niezabudkowych oczu i wełnistych loków Mejerka, widział śnieżnie białe lica, uwieńczone kruczym, lśniącym warkoczem, i patrzące na niego dwiema gwiazdami płomienistych źrenic.

Widział w tych czarnych źrenicach łzę marzenia i żar namiętności, a postać, która stała przed nim, była wysmukłą, gibką i, niby od niebios rozgrzanych wschodniém słońcem, wiały od niéj tchnienia upalnych rozkoszy Wschodu.

Tego, co czuł Szymszel w téj chwili, nie zaznawał nigdy i nazwać-by nie umiał, ale, gdy zbliżył się do uroczego widma, które stało przed jego wzrokiem, i gdy śpiewać do niego zaczął, głos jego miał takie miękkie lub gorące, błagalne lub gwałtowne tony, iż Dalila szeroko od zdumienia rozwarła swe błękitne oczy, a potém, kiedy wypadło jéj z roli podać mu rękę, czyniła to z widoczną trwogą.

Szymszel ruchem gwałtownéj radości pochwycił rękę, nie tę, która trzymała wachlarz, ale drugą, i przyciągając Dalilę do swych piersi, złożył na jéj ustach taki pocałunek, że, do reszty nim przestraszona, wyrwała się z objęć jego i usiadła na jedném z dwóch wiedeńskich krzesełek, umieszczonych przed krużgankiem jéj pałacu.

Oprzytomniawszy nieco, Szymszel usiadł na drugiém krzesełku i zaczął się duet.

W tym-to duecie rozstrzygnęły się losy Samsona. Skrytym był i do zbadania niełatwym, ale wdzięki Dalili pokonać zdołały opór najwytrwalszy. Daremnie, stojąc przed nią, najbardziéj przekonywającym, najbardziéj błagalnym głosem śpiewał jéj: „Dos ist nyt dein Geschäft”. Zwodna zalotnica wiedziała dobrze, iż interes to był ważny dla niéj, i dopóty śpiewała basem (Szymszel, zamiast basu, słyszał najcudowniejsze mezzo-soprano), dopóty z wielkiego wysilenia roztwierała znużone, dziecinne oczy, (Szymszel, zamiast tych oczu, widział dwa czarne, gorejące brylanty), aż znużony walką i pokonany miłością, ujął w obie dłonie swe ogromne włosy, i pokazując je czarodziejce, wyśpiewał: „W nich siła moja”.

Dalila powstała, tryumfalnie skinęła różowym wachlarzykiem, poprawiła osuwającą się na czoło płaską, ponsową różę, otarła kroplisty pot z amarantowéj twarzy, splunęła i podała rękę zwyciężonemu bohaterowi.

Ponowny pocałunek i ponowny przestrach Mejerka, który nie może pojąć, dlaczego Szymszel z taką czułością obejmuje jego kibić, i tak silnie do jego ust przykłada swe usta. Poczém rozkochana para znika w głębi pałacu zwodzicielki, za firanką wyciętą w zęby…

 

Zjawiają się Filistyni. Cóż widzimy? Ci sami, którzy w akcie trzecim polegli z ręki Samsona. Tém sroższą po zmartwychwstaniu czuć muszą nienawiść ku swemu mordercy. Czekają na Dalilę, skradają się pod drzwi pałacu, zaglądają przez jedyne okno, wymieniają między sobą tajemnicze znaki… Lecz otóż i ona!

Wychodzi z-za firanki, i trzymając w jednéj ręce różowy wachlarzyk, w drugiéj niesie wielki zwój długich, kruczych włosów. Pomiędzy Filistynami radość nieopisana. Sam cesarz na znak dziękczynienia ściska dłoń Dalili. Rycerze dobywają broni z pochew i z krzykiem zajadłéj zemsty rzucają się na wychodzącego z pałacu Samsona. Samson niepodobny do siebie. Bez hełmu, bez włosów, bez białego płaszcza, wpada w ręce swych wrogów, którzy, nie czyniąc długich ceremonii, oślepiają go na oboje oczu.

Zasłona spada, wśród audytorium panuje grobowe milczenie grozy, i tylko w mrokach słychać szlochania.

Słusznie łzy leją litościwe dusze. W teatralnéj garderobie, Samson siedzi na téj ławie, na któréj posadzili go Filistyni, blady śmiertelnie, ciężko dyszący, z zamkniętemi oczyma.

– Rebe – mówi do niego Mowsza – spójrzyj na ten pałac, który masz przewrócić na scenie… Może on za ciężki dla ciebie… można go zmniejszyć…

Ale w piersi Szymszela szemrzą głuche jęki.

– Wrogowie odebrali światłość źrenicom moim – szepcze boleśnie – jestem ślepy i oczy moje nie ujrzą nigdy wielkich dzieł Przedwiecznego!

– Hörste! – mówią Filistyni do siebie i zamieniają zdziwione spójrzenia.

– On myśli, że my jemu naprawdę wyłupili oczy.

Wtém przez garderobę przesuwa się Dalila. Szymszel usłyszał szelest jéj sukni i podniósł powieki.

Oczy jego ciskają błyskawice gniewu i rozpaczy, ciemne rumieńce wytryskają na bladą twarz.

– Co ty mnie narobiła? co ty mnie narobiła? Ty mnie zgubiła! Ja przez twoję wielką chytrość moje oczy stracił, w niewolę się dostał i – przepadł!

Wykrzykując te słowa coraz gwałtowniéj i głośniéj, ściska pięści i rzuca się ku Dalili, która, przelękniona, upuszcza z ręki różowy wachlarzyk i ucieka w najdalszy kąt garderoby, gdzie się zasłania długim, kwiecistym szlafrokiem jednego z judejskich starców. Zasłania ją téż szerokiemi piersiami Mowsza, a nie śmiejąc podnieść dłoni na uczonego męża, wyciąga tylko przed obie się ręce i woła głosem, pełnym perswazyi:

– Rebe! ajwaj Rebe!

Uniesienie Szymszela trwa przecież krótko i zmienia się wnet w rzewną, głęboką żałość. Opada na ławę, opuszcza ręce, zamyka powieki i zaczyna jęczéć.

– Oj! oj! ja na twoję twarz, jak na rajski kwiat patrzyłem! Usta twoje były dla moich ust potokiem miodu, a twoje oczy paliły się przede mną, jak wielki płomień, i całe moje serce przed niemi topniało! A ty mnie tak źle zrobiłaś! Ja przecież, Dalilo, przepadłem!

Nikt już nie zważa na rzewne skargi oślepionego bohatera, z wyjątkiem Dalili, która, ogłacając swą głowę z loków i róż, z trwogą spogląda na niego.

Na scenie stoi pałac, inny całkiem, niż przedtém, złożony z dwóch kartonowych filarów, połączonych u góry kartonowym gzemsem. Około filarów Filistyni ucztują, cieszą się, śpiewają, a ku większéj swéj radości rozkazują wwieść w monarsze progi oślepionego więźnia. Samson, wprowadzony przez dwóch szeregowców, stoi z zamkniętemi powiekami, nie trwożny, lecz tylko śmiertelnie smutny.

Przypatrzcie mu się państwo uważnie: zdawało-by się, że przez tę upłynioną godzinę schudła jego twarz. Blade jego policzki wydają się zapadłemi, a zamknięte oczy otaczają ciemne koła. Można-by rzec, iż twarz to strawiona namiętnością, nienawiścią, rozpaczą…

A Filistyni śmieją się, stroją z niego najróżniejsze żarty, opowiadają mu o spustoszeniach i zemstach, które roznoszą po jego ojczyźnie, a on, więzień, ślepiec, bezsilny atleta, nie może jéj już bronić…

Daremnie tam kędyś płaczą judejscy starcy, daremnie jękami swemi napełniają powietrze judejskie niewiasty, a najwaleczniejsi mężowie krwią swą zlewają spalone niw judejskich rozłogi… Samson nie osłoni już ojczystéj ziemi swéj piersią, któréj odebrana wszystka jéj siła, nie dojrzy przeciw wrogom jéj oręża oczyma, którym odebrana wszystka ich światłość…

Szymszel słucha żartów, naigrawań i tryumfalnych opowieści wrogów, i z wolna podnosi głowę…. Omackiem, chwiejnym krokiem, wychodzi z pałacu, staje z drugiéj strony filarów i śpiewać zaczyna. Jakże głęboką, bezbrzeżną boleścią nabrzmiały jest głos jego! jak wysokiéj skali tonów dosięga! jakie napełniają go rozpacze wołania i prośby! Woła do Jehowy o siłę, o tę dawną siłę swoję, któréj pragnie na chwilę jeszcze, na jednę chwilę, na mgnienie oka.

Wołając tak, ręce drżące i twarz bladą swą, o zamkniętych oczach i ustach, okrążonych wyrazem męczeńskim, podnosi w górę.

Istotnie, gdy stoi teraz przed nami, w ramach kartonowych filarów i oświetlony lampką z długim kominem, którą jeden z Filistynów trzyma mu przy saméj twarzy, ma pozór męczennika, ale takiego męczennika, który boleje „bólem milionów”.

Lampka owa, trzymana mu przy twarzy (zapewne dla lepszego oświetlenia obrazu), parzy mu strasznie policzek. Odtrąca ją giestem energicznym, gniewnym, obiema rękoma chwyta za filary, wstrząsa niemi i obala je na Filistynów, którzy téż wszyscy z wielkim łoskotem padają na ziemię…

Zabici wszyscy i Samson zabity.

Martwe ciała poległych leżą pod gruzami pałacu i mienią się wśród przyciskających je filarów szkarłatnemi, żółtemi, zielonemi barwami odzieży. Zasłona spada… publiczność wybucha frenetycznemi okrzykami.

Sfery wyższe i zwyczajne, ławki oświetlone i utopione w mrokach, kloce pół-okrągłe, łączą się, w jedném ogólném uczuciu, klaszczą w ręce, śmieją się, płaczą, biadają, przywołują Samsona, cesarza, Dalilę, starców judejskich, a Josiel-reżyser nic już nie ma przeciw téj całéj wrzawie i poskramiać jéj nie myśli, a tylko, wsparłszy się o brzeg sceny, smutny jakiś stoi, bo oto już koniec uroczystości, o któréj myśl przez parę miesięcy wlewała trochę wesela w mozolne, monotonne życie ubogiéj garstki ludzi.

*

Po skończoném przedstawieniu, artyści nie zdejmują teatralnych kostiumów swych, ale owszem, dopełniają je pociesznemi dodatkami różnemi, a że są zmęczeni trochę, już w garderobie wypijają parę butelek miodu i rozpoczynają chóralną, wesołą, rozgłośną pieśń. Z pieśnią tą wychodzą na ulice miasta, dążąc do mieszkań bogatych kupców i zamożnych właścicieli kamienic miejskich. Tam oczekują ich sute, gościnne przyjęcia, tam tańczyć oni będą, śpiewać, i weselić się przez noc całą, a niejeden pieniążek srebrny, niejedna nawet asygnata rublowa wpadnie im w ręce, i z rąk ich przejdzie nazajutrz do kasy ubogich, którą samo już przedstawienie zaopatrzyło obficie i na długo.

Ale wśród wesołéj i gwarnéj gromadki téj, która teraz właśnie, z wybuchami pieśni i śmiechu, wstępuje na dość szerokie wschody, wiodące do mieszkania kupca Rozendorfa, Szymszela niéma.

Tam, ulicą mroczną, gdzieniegdzie tylko oświetloną słabym płomykiem latarni, samotnie kroczy wysmukła postać męzka. Gdy przechodzi około rzadkich słupów z latarniami, biją od niéj połyski szkarłatu, złota i dyamentów, któremi jest okrytą; gdy zatapia się w mroku, płaszcz jéj długi i fałdzisty bieleje i rozwiewa się, niby ramiona widma. Samotną jest postać ta, ale nie smutną. W pełném powagi stąpaniu jéj znać lekkość i siłę, a z piersi jéj, to przyciszonemi, to rozgłośnie wybuchającemi tony, wypływa wielka arya tryumfu.

Szymszel, po zgruchotaniu Filistynów i siebie samego obalonemi przez się ścianami pałacu, – zmartwychwstał, przejrzał, zapomniał o wszystkich przebytych upokorzeniach i męczarniach, lecz ani na jedno mgnienie oka nie przestał być jeszcze „Silnym Samsonem”. Owszem, idąc teraz z ulicy w ulicę, pomiędzy ścianami murów, o zgasłych już i gdzieniegdzie zaledwie świecących się jeszcze oknach, przebiega pamięcią wszystkie wielkie czyny, które dokonał, i czuje się przepełnionym radością i dumą.

Niekiedy błyska mu w pamięci wspomnienie zwodnéj, niewiernéj Dalili… wtedy tęsknota jakaś, jakiś żal, ściskają mu serce. Wnet przecież przypomina sobie ojczyznę Judeję, którą uratował od krwi, łez i pożóg; podnosi wysoko głowę, uśmiecha się, śpiewa głośniéj, radośniéj, i po nierównym bruku mrocznéj ulicy stąpa, jak po wawrzynach.

W ten sposób Szymszel przeszedł bulwar i wszedł w zaułek. Machinalnie, z przywyknienia, kierował się ku mieszkaniu swemu i, ani myśląc o tém, co czyni, śpiewając wciąż, dotknął ręką klamki nizkich drzwiczek i stanął w progu swéj izby.

Stanął i przez parę minut stał w nieruchomości kamiennéj.

W izbie, na stole, u okna, paliła się lampka, z któréj długiego kominka wił się ku górze dym żółtawy, cuchnący. Daléj szare, nizkie ściany, łoża z pierzynami, porozrzucana na ziemi i kufrze stara odzież, podarta i brudna, kilka ludzkich postaci mniejszych i większych, tu i owdzie leżących we śnie, tworzyło w zmroku chaos, całkiem z razu oczom i myśli jego niezrozumiały. Zrozumiał go po minutach kilku i – obudził się.