Kitobni o'qish: «Emancypantki», sahifa 45

Shrift:

25. Niebezpieczne strony wdzięczności

Nazajutrz na pensji około pierwszej przełożona wezwała Madzię do kancelarii. Tam, obok uśmiechniętej panny Malinowskiej, stała płacząca Mania Lewińska, która na widok Madzi złożyła ręce i – upadła jej do nóg łkając:

– Ach, Madziu… ach, pani… tyle łaski!… Władek będzie miał ogród… dom murowany i tysiąc pięćset rubli… Niech panią Bóg błogosławi…

Madzia w osłupieniu spojrzała na uśmiechającą się pannę Malinowską. Dopiero gdy Mania Lewińska zaczęła całować jej ręce, Madzia oprzytomniawszy podniosła ją.

– Co tobie jest, Maniu?… – spytała. – Więc Kotowski dostał posadę? Chwała Bogu… Ale za co dziękujesz w tak dziwny sposób?…

– Bo wszystko zawdzięczamy pani…

– Pani?… – powtórzyła Madzia. – Dlaczego tak mówisz do mnie?…

Lewińska, zmieszana, umilkła. Wyręczyła ją panna Malinowska:

– No, panno Mario, choć będziesz tylko żoną lekarza, jestem pewna, że pani Solska nie zapomni o związkach koleżeńskich…

Madzi rozszerzyły się źrenice; schwyciła się za czoło i kolejno spoglądała to na pannę Malinowską, to na Manię Lewińską widząc je jak przez mgłę.

– Co wy mówicie?… – szepnęła.

– Droga pani – rzekła panna Malinowska – przecie wobec nas nie potrzebujesz wypierać się stosunku, jaki cię łączy…

– Stosunku, jaki mnie łączy?… Z kim?… – pytała Madzia.

– Jesteś pani narzeczoną pana Solskiego…

– Boże miłosierny… – zawołała Madzia łamiąc ręce. – I pani to mówi?… – zwróciła się do przełożonej. – Ależ to kłamstwo… potwarz!… Oni oboje, Ada i pan Stefan, obiecali mi dać szkołę przy swojej cukrowni… Moje stanowisko jest tam nieskończenie mniejsze aniżeli Mani Lewińskiej… Boże mój, co wy ze mną robicie!… Boże mój…

Przerażenie Madzi zastanowiło pannę Malinowską.

– Jak to… – spytała – więc nie jesteście jeszcze zaręczeni z Solskim?…

– Ja?… ależ co pani mówi?… Ja mam być nauczycielką ich szkoły przy cukrowni… Któż ogłasza tak niegodziwe plotki?…

– Słyszałam to od pana Zgierskiego – odparła obrażona panna Malinowska. – On przecież jest prawą ręką Solskiego.

– Aaa… pan Zgierski? – powtórzyła Madzia. – Ależ to kłamstwo, które mnie naraża wobec państwa Solskich i ich rodziny… Mieszkam u Ady… rzadko widuję pana Stefana… mam być nauczycielką w ich szkole… O Boże, co wy mi robicie!… Nigdy o niczym podobnym mowy między nami nie było i nie będzie…

– Moja droga, nie mów: nie będzie! – rzekła panna Malinowska obejmując Madzię.

– Nie będzie!… – z mocą powtórzyła Madzia. – Pan Stefan powinien ożenić się z Heleną Norską… To było najgorętsze życzenie jej matki, a ja namawiam Helę do tego… Pomyślcie więc, panie, jak musiałabym być podłą, gdybym przyjmowała jakieś objawy – ze strony pana Solskiego…

Mania Lewińska patrzyła na nią z przestrachem, panna Malinowska ze zdziwieniem. Wreszcie rzekła zakłopotana:

– Kochana panno Magdaleno… wróć do klasy… Zaszło tu coś niejasnego, więc lepiej nie mówmy…

Madzia chłodno pożegnała obie panie i wróciła do klasy; ale w niecały kwadrans wyszła czując, że nie panuje nad sobą. Każdy szept, każdy ruch, nawet widok siedzących w ławkach dziewczynek tak ją drażnił, iż zaczęła lękać się ataku szaleństwa. Widziała przed sobą klęczącą Manię, która mówiła jej „pani”, i uśmiechniętą pannę Malinowską, która nazwała ją „panią Solską”…

– Otóż spełniły się złe przeczucia!… – szepnęła Madzia zbiegając ze schodów. – Co ja teraz pocznę?

Na ulicy zaczęła odzyskiwać równowagę, więc postanowiła przejść się czując, że ją to uspakaja.

Już łudzić się nie było można: publiczne plotkarstwo robi z niej albo kochankę, albo narzeczoną Solskiego!…

Mniejsza o tytuł kochanki; Madzia była pewną, że każdy, kto ją zna, nie będzie wierzył temu. Nikt zresztą nie przypuści, ażeby panna Solska przyjaźniła się i dzieliła mieszkanie z kochanką brata.

Ale co robić, jeżeli ją, Madzię, posądzają, że jest narzeczoną Solskiego, i to posądzają od dawna? Bo czym wytłomaczyć względy, jakimi otoczono ją na pensji, albo nadzwyczajną uprzejmość Zgierskigo dla niej, albo rozmowy z panem Arnoldem, który polecał – jej – maszyny z fabryk amerykańskich i angielskich!… Wreszcie dzisiejsza scena z Manią Lewińską i słowa panny Malinowskiej czy nie dowiodły, że nawet najbliżsi widzą w niej przyszłą panią Solską?

Pomimo kojącego wpływu przechadzki Madzia uczuła zawrót w głowie. Co o niej pomyśli pan Stefan, który na jej prośby tyle dobrodziejstw wyświadczył obcym sobie ludziom?… Czy dla niej, która zalecała mu małżeństwo z Helą Norską, nie uczuje pogardy?… Bo naturalnie będzie miał prawo przypuszczać, że to ona jakimś nietaktownym odezwaniem się wywołała plotki. Tym bardziej że uwierzyli im najpierwej ci ludzie, za którymi wstawiała się do Solskiego.

„Co robić?… co robić?…” – z rozpaczą myślała Madzia.

Do Iksinowa nie ma po co wracać; już od kilku miesięcy napisała rodzicom, że pensji tam nie otworzy, ponieważ dostanie szkołę przy cukrowni. Teraz więc musi znaleźć miejsce w Warszawie, o co przy nadchodzących wakacjach nie będzie łatwo. Mniejsza jednak o miejsce, ma jeszcze kilkaset rubli gotówką, ale jak powiedzieć Adzie: wyprowadzam się od was!… Dlaczego?… Dlatego, że ludzie zrobili mnie narzeczoną pana Stefana…

Jedno z dwojga: albo Ada roześmieje się z plotek, albo obrazi się. Czy zresztą Madzi wypada z kimkolwiek mówić o tej kwestii nie narażając się na podejrzenia; czy nawet wypada jej choćby tylko myśleć o pogłosce? Przecież dla Solskich, a nawet dla niej samej, jest to tak potworna niedorzeczność, że nie można zwracać na nią uwagi. Przecież to samo plotkarstwo, które ją dziś wydaje za pana Stefana, jutro może ogłosić, że zabrała komuś pieniądze.

Dawneż to czasy, kiedy w Iksinowie przez chwilę mówiono, że Cynadrowski zabił się dla niej?… Zaś pani podsędkowa może i dziś twierdzi, że Madzia popychała pannę Eufemię do Cynadrowskiego, a przynajmniej – ułatwiała im schadzki.

Trochę mimo woli, trochę świadomie Madzia skierowała się w stronę mieszkania państwa Arnoldów, a znalazłszy się przed bramą weszła na górę. Coś ciągnęło ją, ażeby w tej właśnie chwili zobaczyć pannę Helenę.

Zastała ją w salonie, wesoło rozmawiającą z panią Arnoldową i panem Bronisławem Korkowiczem. Madzię zmieszał ten widok, ale panna Helena nie okazała ani śladu zakłopotania i przywitawszy się rzekła do Madzi:

– Dobrze, że jesteś, moja droga, bo mam do ciebie interes.

Przeprosiła pana Bronisława i wyszła z Madzią do gabinetu.

– Zapewne wiesz – rzekła bez wstępu – że Kazio nie ma posady na kolei, o której mówił z tobą…

– Cóż się stało?

– Zwykła rzecz: pożyczyłam mu pieniędzy, a on stracił ochotę do pracy. Zatruje mi życie ten chłopak!… – zawołała panna Helena i dodała:

– Moja Madziu, ty częściej widujesz Stefana, więc napomknij mu: czyby dla Kazia nie znalazł jakiego zajęcia? Jest to lekkoduch, ale chłopak ambitny i szanuje Solskiego. Założyłabym się, że gdyby Solski umieścił go przy sobie, Kazio weźmie się do roboty.

„I ona to samo!” – pomyślała już z gniewem Madzia, a głośno rzekła:

– Moja kochana, zdaje mi się, że właściwiej byłoby tobie wstawiać się za bratem…

– Ja też pomówię z Solskim – przerwała panna Helena – ale że on nie lubi Kazia, więc chciałabym utorować sobie drogę… Moja Madziu, zrób mi to… Ty częściej widujesz się ze Stefkiem, zresztą tak lubisz Kazia…

– Ja? – spytała zarumieniona Madzia.

– No, nie zapieraj się… coś o tym wiemy!… – rzekła panna Helena całując ją. – Tylko załatw się prędko, bo chcę pomówić ze Stefkiem w tych dniach.

„Więc przynajmniej ona nie przypuszcza, że jestem narzeczoną Solskiego!…” – pomyślała Madzia i odetchnęła.

Już wracającą do salonu pannę Helenę Madzia zatrzymała.

– Słuchaj, Helu… Przepraszam, że mówię ci o tym…

– O czym?…

– Czy sądzisz – ciągnęła Madzia – że pan Solski chętniej spełni twoją prośbę widując tu pana Bronisława?

– Eh, moja droga!… – roześmiała się Helena. – Jesteś jeszcze bardzo naiwna…

Popchnęła ją ku drzwiom i obie weszły do sali.

Madzia posiedziała w towarzystwie akurat tak długo, ile było potrzeba, ażeby dowiedzieć się od pani Arnold, że Ada robi wielkie postępy w spirytyzmie, i – ażeby przekonać się na własne oczy, jak zakochany jest w Helenie pan Korkowicz i w jaki sposób ona podnieca go. Wyszła oburzona na Helenę, ale spokojniejsza o siebie.

„Widocznie – myślała – plotki o panu Stefanie i o mnie nie muszą być tak głośne… Inaczej doszłyby do Helenki, która dałaby mi to uczuć… A może… i ona po raz drugi słyszała coś, ale uważa to za niedorzeczność, którą nie warto się zajmować…”.

Wstyd ogarnął Madzię.

„Jakaż ja jestem zarozumiała… nie mam rozumu!… – mówiła do siebie. – Jeżeli to – nawet Helence wydaje się nieprawdopodobnym, czy więc ja mogłam przypuszczać, ażeby Ada albo pan Stefan przywiązywali znaczenie do takich głupstw? Może i słyszeli o tym, ale z pogardą wzruszyli ramionami, podczas gdy ja robię dramat… chcę uciekać od nich!…”.

Wśród tych uwag serce Madzi ściskało się boleśnie, ale już spokojniejsza wróciła do domu. Pomyślała na zakończenie, że Solski tyle robi sobie z pogłosek, ile robiłaby ona, gdyby kto mówił, że wychodzi – na przykład – za żonatego nauczyciela w Iksinowie.

Jeszcze bardziej uspokoiła się przy obiedzie.

Sztywnej ciotki Gabrieli nie było, a pan Stefan, od pewnego czasu rozdrażniony i pochmurny, znajdował się dziś w wyjątkowo dobrym humorze.

Opowiadał Madzi o Kotowskim, który jak najprzyjemniejsze zrobił na nim wrażenie. Pod koniec obiadu kazał podać butelkę wina i zmusił panie do wypicia za zdrowie Mani Lewińskiej i jej narzeczonego.

Gdy spełniły duszkiem, rzekł:

– A teraz, Ada, za zdrowie protektorki zakochanych, panny Magdaleny… Pani zaś musi wypić na podziękowanie…

Gdyby w sercu Madzi była jeszcze jakaś troska, ten drugi kieliszek odpędziłby ją. W tej chwili rozmowa z Manią Lewińską i przełożoną wydawała jej się komicznym nieporozumieniem, a własna irytacja dzieciństwem.

„Czy można było niepokoić się taką bagatelą?… Myśleć o opuszczeniu Solskich… o wyrzeczeniu się szkoły przy cukrowni?… Ach, ja już nigdy nie będę miała rozumu!…” – mówiła do siebie Madzia śmiejąc się jak za pensjonarskich czasów.

Kiedy Solski ucałowawszy Madzi ręce (na podziękowanie za znajomość z Kotowskim) poszedł do siebie, a obie panny znalazły się w gabinecie Ady, Madzia pod wpływem wesołego nastroju rzekła do przyjaciółki:

– Wiesz, byłam dziś u Heleny… Powiedziała mi, że pan Kazimierz już nie ma posady na kolei, i prosiła… Ani domyślisz się!… Prosiła, ażeby twój brat dał panu Kazimierzowi u siebie jakie zajęcie.

Panna Solska spojrzała na Madzię chłodno.

– Któż ma mówić o tym Stefanowi? – spytała.

– Naturalnie, że sama Helenka. Ale ona chce, ażeby utorować jej drogę…

– A tego kto się podejmie?…

– Może ty, Adziuś – zechcesz…

– Ja… nie!…

– W takim razie muszę chyba ja… – zawołała ze śmiechem Madzia.

Ale w tej chwili zmroziło ją spojrzenie panny Solskiej. Ada pobladła, zarumieniła się i utkwiwszy skośne oczy w wylęknionej Madzi rzekła:

– Ty?… A cóż ciebie obchodzi pan Kazimierz?…

„Co to znaczy?… – przemknęło przez myśl Madzi. – Ona jeszcze nigdy taką nie była…”.

Ale panna Solska opamiętała się. Schwyciła Madzię w objęcia, zaczęła całować jej usta, oczy, ręce i szeptać:

– Nie gniewaj się, Madziuś… wino mnie tak rozstraja… Ale proszę cię, nie mów nigdy ze Stefkiem o panu Kazimierzu, nigdy, słyszysz… A tym bardziej nie wstawiaj się za nim… Stefan nie lubi go…

„Już za nikim nie przemówię ani słówka” – pomyślała Madzia. Palił ją wstyd. Spojrzenie Ady i ton, jakim przemówiła do niej, odczuła jak obelgę. I znowu (jak wówczas, kiedy obie wracały z posiedzenia kobiet) między sobą i panną Solską Madzia zobaczyła przepaść.

Ten drobny wypadek na tle poprzednich stał się punktem zwrotnym w życiu Madzi. W usposobieniu jej zaczęła się jakaś zmiana, z początku niedostrzegalna, która jednak szybko rosła.

Madzia w ciągu kilku dni straciła humor; uśmiechała się coraz rzadziej i smutniej; w stosunkach z Adą i Solskim zaczęła ją ogarniać lękliwość. Rzadko kiedy wchodziła do pokojów Ady, w swoim zaś mieszkaniu przesiadywała tylko w gabinecie nie zaglądając do saloniku. Obiady u wspólnego stołu męczyły ją, zaczęła tracić apetyt.

Sypiała gorzej, a gdy zaniepokojona Ada weszła raz do niej w nocy, znalazła Madzię ubraną, siedzącą przy biurku bez światła.

Na próżno Ada, może poczuwając się do drobnej winy, spotęgowała czułość dla Madzi. Całowała ją po rękach, wieczorami czytywała książki przy jej łóżku, obmyślała rozrywki. Madzia okazywała jej serdeczną wdzięczność, robiła sobie wyrzuty, ale – nie mogła odzyskać dawnego humoru: była zakłopotaną i nieśmiałą.

„Kocha się w Stefku… – pomyślała Ada wyczerpawszy cały zasób środków, które mogły rozweselić Madzię. – Ach, żeby się to już skończyło!…”.

Z bratem jednak nie rozmawiała odgadując, że i on spostrzegł zmianę w Madzi i że robi jakieś kroki między familią. Czuła, że gotuje się w ich domu coś ważnego. Świadczyło o tym rozdrażnienie Solskiego, gniew ciotki Gabrieli i częste wizyty Stefana u rozmaitych krewnych, którzy nawzajem rewizytowali go, spędzając długie godziny na rozmowach.

Ada domyślała się wszystkiego, lecz nie zdradziła się przed bratem ze swych przypuszczeń. Bała się odzywać w tej chwili.

A tymczasem w Madzi już nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę rozrastało się uczucie zgnębienia. Traciła wiarę. Wiarę w to, że Solscy ją kochają i szanują, wiarę w to, że ona może być komukolwiek potrzebna, a nareszcie – wiarę w ład i sprawiedliwość na świecie.

W duszy jej snuły się najczarniejsze wspomnienia i wnioski. Zginęła pani Latter, kobieta pełna rozumu i energii; zginął Cynadrowsid, człowiek szlachetny, i biedna Cecylia, uosobienie miłości i dobroci, porzucała świat, aby ukryć się za kratami klasztoru!…

Jeżeli tacy ludzie upadli w walkach z życiem, cóż ją może spotkać, ją, dziewczynę słabą, głupią i złą?… Przecież znała swoją wartość, a raczej nicwartość!… I przecie ona także zbliżała się krok za krokiem do jakiejś sytuacji bez wyjścia.

Kiedyś zdawało się jej, że ma potężnych przyjaciół – Solskich. Przez pewien czas dom ich wydawał się nieprzebitą tarczą, a ich życzliwość opoką, na której z ufnością mogła oprzeć swoje drobne istnienie. Dziś na ten dom (z jej przyczyny!…) padają zatrute strzały plotek, a życzliwość… Co za życzliwość mogą mieć Solscy, magnaci, dla nędznej istoty jak ona?… Chyba litość, którą jej okazywali przez pół roku, i… pogardę, z którą mimo woli zdradziła się panna Solska.

Zgnębienie i smutek nie przeszkadzały Madzi pełnić obowiązków. Co wieczór poprawiała kajety uczennic, co dzień odrabiała lekcje na pensji. Lecz stosunki z ludźmi, zamiast łagodzić, potęgowały jej rozdrażnienie.

Gdy uczennice w klasie były spokojne, gdy przełożona serdeczniej powitała Madzię, gdy który z profesorów powiedział jej kompliment, myślała:

„Pewnie znowu rozchodzą się plotki, że jestem narzeczoną…

Lecz gdy jakaś pensjonarka roześmiała się głośniej albo który profesor odezwał się żartem do Madzi, albo wiecznie zajęta panna Malinowska w przelocie kiwnęła jej głową, zamiast uścisnąć rękę, Madzi zdawało się, że już wszyscy wiedzą o jej ciężkim położeniu w domu Solskich. Wówczas przypominała sobie dumne spojrzenie panny Solskiej i ton, jakim przemówiono do niej.

„Ty?… A cóż ciebie obchodzi pan Kazimierz?…”.

„Zapewne, że mnie obchodzi pan Kazimierz – odpowiadała Madzia w duchu – ponieważ tak samo jak i ja, jest przez was lekceważony…”.

Była w takim nastroju czy rozstroju, że zatruwały jej spokój nie tylko stosunki z żywymi ludźmi, ale nawet filozoficzne rozumowania Dębickiego, jedynego człowieka, któremu ufała i którego wzniosłe poglądy rozświetlały jej duszę.

26. Letni wieczór

W początkach czerwca Ada zaprosiła na wieczór Dębickiego, ażeby porozmawiać z nim o świecie duchów. Przyszedł i pan Stefan spokojniejszy aniżeli w ciągu ostatnich dni i we troje usiedli na balkonie. Madzi spodziewano się, miała bowiem wrócić z sesji towarzystwa kobiet.

Kiedy Ada ze srebrnego samowaru nalewała herbatę, brat zapytał:

– Cóż, nie znudziły cię jeszcze posiedzenia spirytystyczne?

Panna Solska o mało nie oblała sobie ręki gorącą wodą.

– Jak możesz przypuszczać coś podobnego! – zawołała. – Zresztą… nie dziwię się twoim żartom… ale jestem pewna, że gdybyś przynajmniej w tym stopniu co ja poznał spirytyzm, rozpocząłbyś nową epokę w życiu. I ty, i profesor, i cały świat…

– Uważacie, profesorze – wtrącił Solski – to mówi uczennica Haeckla… Ach, kobietki…

Dębicki potarł ręką szyję i patrzył w ogród.

Ada zarumieniła się. Podała obu panom filiżanki, nalała herbatę sobie i rzekła siląc się na filozoficzny spokój:

– Moi panowie, czy nie uważacie rozdźwięku, jaki co najmniej od stu lat panuje między religią i wiedzą?

– Uważamy – rzekł brat.

– Pochodzi on stąd – mówiła Ada – że nauka nie może objaśnić pytań dotyczących ducha, a tradycje religijne nie godzą się z odkryciami naukowymi. Tymczasem spirytyzm dzięki swoim komunikacjom zniósł przyczyny nieporozumień. Z jednej strony, dowodzi faktami, że dusze istnieją po rozłączeniu się z ciałem, a z drugiej również dzięki komunikacjom z istotami nadzmysłowymi prostuje mnóstwo błędnych czy źle rozumianych tradycyj religijnych.

– Oho!… – wtrącił Solski.

– Ależ tak, mój kochany – prawiła zapalając się Ada. – Czytaj na przykład książkę Allana Kardeca o Genezie, cudach i przepowiedniach… To już nie Biblia!… to wykład astronomii, geologii, biologii i psychologii. Z jaką bystrością tłomaczy on cuda Nowego Testamentu… A jak pobłażliwym jest dla legend Starego Testamentu, które w dzisiejszym człowieku budzą uśmiech politowania.

Ponieważ Dębicki zrobił ruch ręką, jakby chciał ukryć ziewanie, więc podrażniona Ada zwróciła się do niego:

– Pan profesor nie zgadza się?… Więc dam panu Kardeca…

– Proszę pani – odparł Dębicki – cały Kardec leży w naszej bibliotece, z której mówiąc nawiasem najrzadziej korzystają jej właściciele. Książkę, którą pani wymieniła, znam. Autor jest człowiekiem zdolnym i oczytanym. W rozdziałach poświęconych duchowi widać mieszaninę: metampsychozy, wierzeń chrześcijańskich i – ździebełko poglądów, jakie można wyprowadzić z nauk ścisłych. Cała część dotycząca Genesis jest popularnym wykładem dzisiejszej astronomii i geologii. Krytyka sześciu dni stworzenia jest… ot, taka sobie… Kardec niby to wskazuje podobieństwa między legendą biblijną i nowożytnymi badaniami, ale nie dostrzega w legendzie punktów ważnych, co zresztą trafiało się i jego poprzednikom.

– Chyba ważnych niedorzeczności!… – zawołała Ada.

– Kobiety zawsze są krańcowe!… – wtrącił Solski.

Dębicki skrzywił się, znowu potarł kark i spytał:

– Cóż pani nazywa niedorzecznościami w Genesis?…

– Choćby to, że w drugim dniu było stworzone sklepienie niebieskie… Słyszysz, Stefek?… Rodzaj sufitu!… Choćby to, że słońce i księżyc urodziły się dopiero w dniu czwartym, podczas gdy – światło mieliśmy już w dniu pierwszym… – mówiła Ada ze wzrastającym zapałem. – Wreszcie to nie jest moje zdanie, ale wszystkich uczonych…

Dębicki kiwał się na krześle i patrzył na czarne drzewa ogrodu, które światło lampy z balkonu malowało gdzieniegdzie zielonymi plamami. Wreszcie rzekł:

– Rzecz szczególna, że to, co uczeni z obozu panny Ady uważają za niedorzeczność w Genesis, mnie najbardziej zadziwia.

– Jako niedorzeczność?… – spytała Ada.

– Nie, pani. Jako ciekawy, a nade wszystko niespodziewany komentarz do teorii Laplace’a o utworzeniu się naszej planety.

– No, profesorze?… Chyba i ja zacznę się dziwić… – wtrącił Solski.

– Według Laplace’a – mówił Dębicki – cały system planetarny formował kiedyś olbrzymią mgławicę, rodzaj subtelnego obłoku, który miał formę okrągłej bułki chleba o średnicy przechodzącej tysiąc dwieście milionów mil. Mgławica ta obracała się około swego środka w ciągu mniej więcej dwustu lat. Zaś od czasu do czasu odrywały się od niej mniejsze obłoczki, z których skutkiem zgęszczenia się powstawały planety: Neptun, Uran, Saturn i tak dalej…

Według teorii Laplace’a ziemia przy swoich narodzinach była również takim obłokiem mniej więcej w formie kuli mającej przeszło sto tysięcy mil średnicy. Cóż zaś Biblia mówi o jej ówczesnej postaci?… Że – ziemia była pusta i próżna, a ciemność unosiła się nad przepaścią… Nic więcej.

Wyobraź sobie, Stefku, że stoisz na powierzchni owej kuli gazowej i patrzysz ku jej środkowi odległemu od ciebie na pięćdziesiąt tysięcy mil… Zdaje się, że widziałbyś straszną przepaść pod nogami…

– Spodziewam się!… – mruknął Solski.

– W tamtym więc punkcie nie ma niedorzeczności, ale teraz zaczynają się rzeczy ciekawe – mówił Dębicki – Biblia nazywa ziemię w jej początkach „ciemną”, skąd można by wnosić, że nasza planeta nie była rozpaloną aż do świecenia, jak sądził Laplace i geologowie. Według nich, był czas, że ziemia miała przeszło dwa tysiące stopni temperatury, tymczasem według Biblii temperatura była niższą od pięciuset stopni… Można się z tym spierać, ale – trzeba dowieść, że było inaczej. W tym punkcie Genesis niby wskazuje geologom pole do badań…

Dalej mówi Biblia, że już wówczas zaczęły się dla ziemi dnie i noce, czyli – według Laplace’a – mgławica ziemska zaczęła obracać się naokoło swej osi…

– A światło?… – spytała Ada.

– I to jest ciekawe – rzekł Dębicki – że według Biblii dopiero po utworzeniu się ziemi – mgławica słoneczna zaczęła świecić. To, co dziś nazywamy słońcem, owa kula rozpalona do białości, jeszcze wówczas nie istniała. Była tylko słabo świecąca mgławica w formie płaskiej bułki chleba, szeroka na kilkadziesiąt milionów mil. Widziana z ziemi musiała wyglądać jak olbrzymie wrzeciono zajmujące pół nieba. Gdy prawy koniec tego wrzeciona dosięgnął południka, lewy dopiero wschodził; gdy prawy zaczynał zachodzić, lewy ledwie zbliżał się do południka. Było więc jakieś blade światło w przestrzeni międzyplanetarnej, ale nie było słońca.

– A sklepienie niebieskie, a ów sufit starożytny, który jest tylko dowodem ograniczoności naszego wzroku?… – nalegała Ada.

– Będzie i sufit. Według Laplace’a, planety i satelity odrywając się od mgławicy centralnej miały z początku formę pierścieni. Pierścień tego rodzaju do dziś dnia otacza Saturna, a i nasz księżyc, gdy oderwał się od ziemi, miał formę pierścieniowatego obłoku… Czy sądzi pani, że gdyby ten kształt utrzymał się do naszych czasów, nie mielibyśmy prawa (mieszkając na przykład pod równikiem) mówić o sklepieniu zawieszonym nad głowami?… I czy to sklepienie w owych czasach nie rozciągało się od równika w stronę obu biegunów?…

– No, mówi profesor jak adwokat teologów! – rzekł Solski.

– Wcale nim nie jestem. Tylko bez uprzedzeń zestawiam teorię Laplace’a z Biblią, w której są jeszcze dwa orzeczenia ciekawe.

Biblia twierdzi, że słońce – w dzisiejszym sensie: jako rozżarzona kula – i księżyc, jako ciało świecące, powstały w jednej epoce, przy czym słońce było większe niż księżyc. Dziś pozorne średnice obu tych ciał są prawie równe, ale że niegdyś średnica słońca była większą, to wynika z teorii Laplace’a. Co jednak bardziej zastanawia, że według Biblii lądy, morza i świat roślinny powstały wprzód, nim utworzył się księżyc i słońce!…

– Jednym słowem – rzekła Ada – profesor utrzymuje, że między Biblią i nauką nie ma zbyt rażących odskoków?

– Owszem – odparł Dębicki – nawet sądzę, że Biblia dzisiejszej astronomii i geologii stawia kilka ważnych pytań do rozwiązania. Czy prawda, że słońce i księżyc w tym znaczeniu, jak powiedziałem wyżej, powstały w jednej epoce? Czy prawda, że na ziemi już wcześniej istniała roślinność, i czy prawda, że ziemia nie była nigdy ciałem rozgrzanym aż do punktu świecenia?…

– No – wtrącił Solski – przejście gazu w stan stały wywołuje podniesienie temperatury…

– Tak, ale wysoka temperatura może zniżać się skutkiem promieniowania. Jest to kwestia ciekawa – mówił Dębicki – od niej zależy pojęcie o wieku ziemi. Gdyby ziemia w chwili utworzenia się miała temperaturę dwa tysiące stopni, to według Bischoffa, zanim ochłodła do dwustu stopni, musiało upłynąć trzysta pięćdziesiąt milionów lat, którym należałoby dodać ze trzydzieści pięć milionów lat na ostygnięcie ziemi do zera. Gdyby zaś w początkach ciepło ziemi wynosiło tylko pięćset stopni, na ochłodzenie jej obecne wystarczyłoby sto milionów lat. W tym zapewne stosunku można by zmniejszyć i długość okresów geologicznych i w rezultacie – przypuszczalny wiek ziemi i całego systemu planetarnego zniżyć o kilkaset milionów lat.

– Nie myślałam, że profesor jest aż tak prawowierny! – rzekła półgłosem Ada.

– Tylko ostrożny… – odparł Dębicki. – Nie lubię przenosić się ze starego domu do pałaców, z których dopiero istnieją plany, i to – niedokładne. Biblia jest starym domem, w którym wyhodowało się kilkadziesiąt pokoleń europejskich, no – i źle na tym nie wyszły… Ten odwieczny budynek ma swoje szczeliny, ale jest pewniejszym – na przykład – od legend indyjskich, według których płaska ziemia leży na słoniu, słoń stoi na żółwiu, a żółw pływa po mlecznym morzu. Jest również Biblia wyższą od mitologii greckiej, według której olbrzym Atlas podpierał niebo, a ród ludzki narodził się z kamieni rzucanych za plecy przez Deukaliona i Pyrrę.

Dziś mamy nową mitologię – spirytyzm, który wchłonął w siebie astronomię i geologię, ale nie posuwa ich naprzód. Tymczasem prastara Biblia, choć także nie posuwa nauki, lecz – stawia jej zagadnienia wcale dorzeczne.

Z wypiekami na twarzy słuchała panna Solska tych, jej zdaniem, bluźnierstw przeciw spirytyzmowi i nauce. Nagle rzekła:

– Więc może pan profesor umiałby wytłomaczyć naukowo legendę o potopie…

– Dziwna rzecz! – odparł z uśmiechem Dębicki. – Ojcowie i doktorowie spirytyzmu wyjaśniają wszystkie podania dawnych religij, a przede wszystkim biblijne; a tymczasem ich najmłodsi uczniowie już przeciwstawiają owym tradycjom nowożytne niedowiarstwo… Allan Kardec wierzył w kilka potopów, z których jeden zniszczył mamuta i mastodonta, a zostawił po sobie głazy narzutowe…

– No – wtrąciła Ada, niedbale machając ręką – właściwie to nie był potop, ale epoka lodowcowa… Skorupa ziemska formowała się nie za pomocą gwałtownych kataklizmów, ale – stopniowego rozwoju, który dokonywał się w ciągu setek tysięcy i milionów lat.

– Zatem nie wierzy pani nie tylko Biblii, ale nawet Kardecowi?…

– Nie wierzę w kataklizmy! – odpowiedziała rozdrażniona Ada. – Nauka nie zna przyczyn, które w jednej chwili na całej powierzchni ziemi mogłyby tak wzburzyć wodę, ażeby wdarła się na najwyższe szczyty gór…

– Nauka, proszę pani, pojmuje przyczyny zdolne do podniesienia wody bardzo wysoko…

– Zastanów się, Ada – dorzucił Solski – że zdarzają się i dziś olbrzymie wylewy albo zapadanie całych terytoriów skutkiem wybuchów wulkanicznych.

– To są drobne zjawiska – rzekł Dębicki. – W naturze istnieją czynniki mogące wywołać potop mniej więcej taki, jak opisuje Biblia…

W tej chwili w saloniku rozległ się szelest i na balkon weszła Madzia. I teraz jej łagodna twarz miała wyraz nieśmiałości czy nieufności, który od kilku dni niepokoił Solskich.

– Wracasz z sesji? – spytała Ada.

– Tak.

– Gniewają się na mnie, że nie przychodzę?

– Przeciwnie, wspominają cię z wdzięcznością.

– Cóż to jest, Madziuś?… W jaki spcsób odpowiadasz?… dlaczego nie siadasz?… – zawołała panna Solska. Zaczęła całować przyjaciółkę, posadziła ją na krześle obok brata i zajęła się przygotowaniem dla niej herbaty.

Madzia zdawała się być zakłopotana bliskim sąsiedztwem Solskiego i co chwilę przysłaniała długimi rzęsami oczy, jakby ją raził blask. Solski był także wzruszony, więc ażeby nie zdradzić się, zaczął mówić:

– Czy wie pani, czym się bawimy? Ada z profesorem kłócą się o to, co jest wyższe: podania biblijne czy objawienia spirytystyczne?…

– Ach, ten spirytyzm… – rzekła Madzia.

– Co?… – zawołał Solski – pani nie wierzy w spirytyzm?…

Madzia delikatnie uniosła ramiona.

– W co dziś można wierzyć?… – szepnęła. I w tej chwili strach ją ogarnął, ażeby Solscy nie wzięli tego za przymówkę.

„Boże mój – pomyślała – jak mi tu źle… Jak ja tu nie chcę mieszkać…”.

Wrażliwe jej ucho pochwyciło nienaturalny ton w głosie Solskiego, kóry wysilał się, ażeby być sobą, a czuł się zmieszanym wobec Madzi.

Dębicki spostrzegł, że między trojgiem tych ludzi, bardzo sobie życzliwych, rodzi się jakiś zatarg. Więc skorzystawszy z chwilowego milczenia odezwał się:

– Panna Ada nie wierzy w możliwość biblijnego potopu, ja zaś twierdzę, że istnieją potęgi mogące go wywołać…

Madzia otrząsnęła się.

– Tobie zimno?… Może podać ci szal, a może przeniesiemy się do pokoju?… – troskliwie zapytała Ada.

– Nie, kochanko. Wieczór jest ciepły… Tylko śmierć zajrzała mi w oczy…

– A może niemiło pani słuchać o potopie?… – spytał Dębicki.

– Ależ owszem… taki ciekawy temat – rzekła Madzia.

– Zresztą wypadek, o którym opowiem, może zdarzyć się raz na trzysta trzydzieści miliardów lat!… Ziemia nasza z pewnością go nie doczeka, tym bardziej że jakoby raz już trafił się jej za czasów Noego. W naturze nie powtarzają się niespodzianki.

– Ale niechże pan zaprezentuje nam nareszcie tę potęgę, która przenosi morza na szczyty gór!… – zawołała Ada śmiejąc się.

Dębicki podniósł rękę i wskazał granatowy płat nieba zawieszony nad sylwetkami drzew.

– Stamtąd mogłaby przyjść – rzekł.

Obie panny doznały uczucia chłodu. Solski podniósł głowę i wpatrywał się w Koronę Północną stojącą naprzeciw balkonu. Dębicki mówił:

– Wyobraźmy sobie, że kiedyś pisma przyniosą następujący telegram: „W tych dniach astronom taki a taki dojrzał w konstelacji Byka, tuż obok Słońca, nowe ciało niebieskie, które zrobiło na nim wrażenie planety. Obserwacje w tej chwili są przerwane z powodu ukrycia się gwiazdy poza tarczą słoneczną”.

W parę tygodni, gdy publiczność już zapomniała o zjawisku, telegram ogłosił o nim nieco pełniejsze wiadomości. „Nowe ciało niebieskie jest kometą, a raczej olbrzymim uranolitem, równym ziemi lub większym od niej; znajduje się poza orbitą Jowisza, ale szybko zbliża się ku słońcu w linii prostej. Co najważniejsze: droga jego zdaje się leżeć na płaszczyźnie ekliptyki. To ciało niebieskie można już widzieć gołym okiem na godzinę przed wschodem słońca”.

Wiadomość ta, obojętna dla ogółu, od tygodnia zajmowała astronomów, a obecnie zaniepokoiła ludzi obeznanych z astronomią. Mówili oni: jeżeli ów uranolit toczy się ku słońcu po płaszczyźnie ekliptyki, więc koniecznie musi przeciąć drogę ziemi. Otóż kiedy on ją przetnie?

Jeżeli kometa, właściwie uranolit, przetnie drogę ziemską przed grudniem albo po grudniu, możemy bezpiecznie przypatrywać się nadzwyczajnemu widokowi: Ale jeżeli przecięcie nastąpi w grudniu, sprawa stanie się straszną. Może bowiem trafić się zderzenie dwu ogromnych mas, z których jedna leci z prędkością trzydziestu wiorst na sekundę, a druga – nie powolniej. Łatwo zrozumieć, że obie masy przemieniłyby się w kłąb ognia.

Yosh cheklamasi:
0+
Litresda chiqarilgan sana:
01 iyul 2020
Hajm:
1040 Sahifa 1 tasvir
Mualliflik huquqi egasi:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Ushbu kitob bilan o'qiladi