bepul

Manekin trzcinowy

Matn
0
Izohlar
O`qilgan deb belgilash
Shrift:Aa dan kamroqАа dan ortiq

IV

W dzień Nowego Roku pan Bergeret od rana włożył frak, który dawno stracił połysk i w szarym blasku zimowego dnia wydawał się jakby posypany popiołem. Złote palmy akademickie, przypięte na fioletowej wstążce do klapy, śmiesznie błyszcząc, uwydatniały wyraźniej jeszcze, że pan Bergeret nie jest kawalerem legii honorowej. Czuł się on w tym ubraniu niezmiernie nędzny i szczupły. Biały krawat wydał mu się ozdobą godną politowania. Co prawda, nie był pierwszej świeżości. I gdy po długim, bezowocnym gnieceniu gorsu przekonał się, że w dziurkach, zniszczonych długim użyciem, spinki dobrze trzymać się nie chcą, zasępił się ostatecznie. Do serca jego wniknął żal, że nie jest człowiekiem światowym. Siadł na krześle i dumał.

„Czy doprawdy istnieje wielki świat i światowcy? Zdaje mi się, że tak zwany wielki świat jest jak srebrny i złoty obłok zawieszony w błękicie niebios. Gdy się przezeń przechodzi, widzi się tylko mgłę. W rzeczywistości ugrupowania społeczne są bardzo niejasne. Ludzie łączą się z racji swych przesądów i upodobań. Ale upodobania często walczą z przesądami i przypadek mąci wszystko. Bez wątpienia, trwałe bogactwo i wynikająca stąd swoboda wytwarzają pewien sposób życia i pewne szczególne przyzwyczajenia. I to stanowi istotnie wspólną cechę światowców. Wspólność ta ogranicza się do nawyków grzeczności, higieny, sportu. Istnieją obyczaje światowe. Są one czysto zewnętrzne i przez to samo bardzo drażliwe. Istnieją maniery, zewnętrzne pozory światowe. Ale nie ma ludzi-światowców. W rzeczywistości charakteryzują nas tylko nasze namiętności, idee, uczucia. Mamy świat wewnętrzny, do którego zewnętrzny nie dociera”.

A jednak zły stan krawata i koszuli niepokoiły go. Poszedł przejrzeć się w lustrze w salonie. W lustrze tym ukazał mu się jego obraz daleki, przesłoniony wielkim koszem wrzosu, z wijącymi się czerwonymi atłasowymi wstęgami. Upleciony z łoziny kosz ów miał kształt wozu o pozłocistych kołach i stał na fortepianie między dwoma woreczkami kasztanów w cukrze. U złoconego dyszla była przypięta karta pana Roux. Był to podarek pana Roux dla pani Bergeret.

Profesor nie odsunął owitych wstęgami kęp wrzosu, wystarczyło mu, że zza kwiatów ujrzał swoje lewe oko, któremu życzliwie przyglądał się czas jakiś. Pan Bergeret nie wierzył, by go ktoś kochał na tym lub innym świecie, więc sam siebie darzył litością i sympatią. Był łagodny dla siebie, tak jak dla biedaków. Wyrzekł się więc dłuższej obserwacji swej koszuli i krawata i rzekł do siebie:

„Studiujesz tarczę Eneasza, a krawat twój jest zmięty. Oto już dwie śmieszności. Nie jesteś człowiekiem światowym. Staraj się przynajmniej żyć życiem wewnętrznym i uprawiaj bogatą glebę w samym sobie”.

W tym dniu noworocznym nie brakło mu powodów do narzekania na los, miał bowiem składać życzenia ludziom pospolitym i gruboskórnym: rektorowi i dziekanowi. Rektor, pan Leterrier, nie znosił profesora Bergeret. Była to antypatia wrodzona, wzrastająca regularnie jak pęd rośliny i wydająca corocznie owoce. Pan Leterrier, profesor filozofii, autor podręcznika, w którym osądził wszystkie systemy, posiadał niewzruszoną pewność doktryny oficjalnej. W jego umyśle nie istniała żadna wątpliwość co do zagadnień tyczących się piękna, prawdy, dobra, których cechy określił w swej pracy (od str. 216 do 262). Pana Bergeret uważał za człowieka przewrotnego i niebezpiecznego.

Pan Bergeret przyznawał zupełną słuszność antypatii, którą miał do niego pan Leterrier, i z tego powodu nie szemrał. Niekiedy nawet wywoływała ona na jego ustach uśmiech pobłażania. Ale doznawał rzetelnej przykrości, gdy spotykał się z dziekanem, panem Torquet, który w ogóle nie myślał i który, nadziany uczonością, miał duszę analfabety. Grubas ten, bez czoła i bez czaszki, cały dzień zajęty w domu i ogrodzie liczeniem kawałków cukru i gruszek lub zakładaniem dzwonków podczas wizyt swych kolegów z wydziału, gdy chciał komu szkodzić, okazywał taką energię i taką inteligencję, że zdumiewał pana Bergeret. O tym myślał profesor nadzwyczajny wkładając palto, by pójść złożyć życzenia noworoczne panu dziekanowi Torquet.

Znalazłszy się na ulicy, doświadczył wszakże uczucia radości. Odnajdował tam najdroższe dobro: filozoficzną wolność. Na rogu ulicy des Tintelleries, naprzeciwko Dwóch Satyrów, zatrzymał się, żeby przyjaźnie spojrzeć na akację, która z ogrodu rzeźnika Lafolie wychylała zza muru swoją bezlistną koronę.

„Drzewa – myślał – przybierają zimą pewne wewnętrzne piękno, którego nie mają w całym przepychu i krasie liści i kwiecia. Uwydatniają delikatność swej budowy: obfitość tych gałązek, cienkich jak gałązki czarnego korala, jest prześliczna. Nie są to szkielety, to mnóstwo ładnych, drobnych członków, w których drzemie życie. Gdybym był pejzażystą…”

Gdy tak rozmyślał, barczysty jegomość zawołał go po nazwisku i nie zatrzymując się, wsunął mu rękę pod ramię. Był to pan Compagnon, najpopularniejszy z profesorów, ulubiony przez uczniów; jego wykłady matematyki odbywały się w największym audytorium.

– Życzę wam szczęśliwego roku, kochany Bergeret. Założę się, że tak jak ja idziecie do dziekana. Pójdziemy razem.

– Bardzo chętnie – odparł pan Bergeret. – W ten sposób kroczyć będę przyjemnie ku przykremu celowi. Bo przyznaję się, że ujrzenie pana Torquet nie jest dla mnie przyjemnością.

Słysząc to wyznanie, którego nie wywołał, pan Compagnon instynktownie czy też przypadkiem cofnął rękę, którą był włożył20 pod ramię kolegi.

– Wiem, wiem, mieliście nieporozumienia z dziekanem. Nie jest to jednak człowiek niemiły w stosunkach.

– Mówiąc tak o nim – odparł pan Bergeret – nie myślałem nawet o niechęci, którą dziekan żywi ku mnie. Ale samo zetknięcie się z człowiekiem pozbawionym wszelkiej wyobraźni mrozi mnie do szpiku kości. Nie myśl o niesprawiedliwości i nienawiści, nawet nie widok cierpień ludzkich naprawdę nas zasmuca. Przeciwnie, cierpienia naszych bliźnich, o ile je nam przedstawią wesoło, pobudzają nas do śmiechu. Ale te dusze głuche, w których nic nie znajduje oddźwięku, te istoty, w których unicestwia się świat, to widok smutny i rozpaczliwy. Obcowanie z panem Torquet jest jedną z największych przykrości mego życia.

– Mniejsza o to! – rzekł pan Compagnon. – Nasz uniwersytet jest jednym z najświetniejszych we Francji zarówno ze względu na zasłużonych profesorów, jak i na urządzenia sal wykładowych. Tylko laboratoria pozostawiają nieco do życzenia. Ale spodziewać się należy, że połączone usiłowania naszego rektora, tak oddanego tej sprawie, i senatora, tak wpływowego jak pan Laprat-Teulet, i tę lukę wkrótce wygładzą.

– Należałoby też sobie życzyć – rzekł pan Bergeret – żeby nie wykładano już kursu łaciny w ciemnej, wilgotnej piwnicy.

Przechodząc placem Św. Eksuperego pan Compagnon wskazał na dom Deniseau.

– Nie mówi się już o tej jasnowidzącej, która obcowała ze świętą Radegondą i kilkoma innymi świętymi z raju. Czy widzieliście ją, Bergeret? Kiedy była najwięcej w modzie, wprowadził mnie do niej Lacarelle, szef gabinetu prefekta. Siedziała na fotelu z zamkniętymi oczyma, a tuzin wiernych zadawał jej pytania. Pytano, czy zdrowie papieża jest zadowalające, jakie będą skutki przymierza francusko-rosyjskiego, czy uchwalony będzie podatek dochodowy i czy wkrótce wynajdą środek na leczenie suchot. Odpowiadała na wszystko stylem poetycznym, dość biegle. Gdy na mnie przyszła kolej, zadałem jej proste pytanie: „Ile wynosi logarytm 9?”. Czy myślicie, Bergeret, że odpowiedziała: 0,954?

– Nie, wcale tak nie myślę – odrzekł pan Bergeret.

– Nic nie odpowiedziała – rzekł pan Compagnon – nic zupełnie. Milczała. Powiedziałem: „Jakże święta Radegonda może nie wiedzieć, ile wynosi logarytm 9? To przecież nie do uwierzenia!”. Byli tam dymisjonowani pułkownicy, księża, starsze damy i lekarze rosyjscy. Byli zdumieni, a nos Lacarelle'a wyciągnął się aż do pępka. Uciekłem wśród ogólnego potępienia.

Rozmawiając w ten sposób, panowie Compagnon i Bergeret u końca placu spotkali pana Roux, obficie rozrzucającego po mieście swe bilety wizytowe. Miał bowiem dużo znajomych.

– Oto mój najlepszy uczeń – rzekł pan Bergeret.

– Wygląda na tęgiego chłopa – rzekł pan Compagnon, który cenił siłę. – Czemuż u licha studiuje łacinę?

Na to pan Bergeret, dotknięty, zapytał profesora matematyki, czy sądzi, że studia języków klasycznych mają być wyłącznie udziałem kalek, ludzi wątłych i słabych.

Lecz pan Roux, kłaniając się obu profesorom, ukazywał już w uśmiechu swe wilcze zęby. Był zadowolony. W swej genialnej przenikliwości odkrył tajemnicę wojskowego rzemiosła, co przyniosło mu nową korzyść. Pan Roux tegoż rana właśnie otrzymał dwutygodniowy urlop dla leczenia pewnego nieokreślonego i mało dającego się odczuwać bólu w kolanie.

– Szczęśliwy człowiek! – zawołał pan Bergeret. – Żeby oszukiwać, nawet kłamać nie potrzebuje. – Potem zwracając się do pana Compagnon dodał: – Pan Roux, mój uczeń, jest nadzieją metryki łacińskiej. Ale przez dziwny kontrast młody ten humanista, tak ściśle rozmierzający wiersze Horacego i Katullusa, sam po francusku pisze wiersze, których nie skanduje regularnie. Nie mogę, wyznaję to, uchwycić ich nieokreślonego rytmu. Słowem, pan Roux pisze białym wierszem.

– Doprawdy? – rzekł uprzejmie pan Compagnon.

Pan Bergeret, który ciekaw był wiedzy i lubił nowości, poprosił pana Roux, żeby zadeklamował najświeższy, nieznany jeszcze ogółowi swój poemat Metamorfoza nimfy.

– Posłuchajmy, co to jest – rzekł pan Compagnon. – Przejdę na lewą stronę, żeby do pana zwrócić zdrowe ucho, na drugie źle słyszę.

 

Pan Roux zaczął deklamować Metamorfozę nimfy głosem wolnym, przeciągłym i śpiewnym. Mówił, a wiersze jego chwilami głuszył i przecinał turkot wozów:

 
Nimfa blada
Całą siłą swych ramion
I prężnych bioder
Przez wodę
Wzdłuż łagodnego brzegu,
Wzdłuż wyspy, z której wierzby szarawe
Rzucają na nią strój cieni
Zieleni,
Ucieka.
 

Dalej ukazał w kalejdoskopowo zmieniających się obrazach:

 
Zielenią ujęte wody,
Przy nich gospody
I tłuszczów smacznych wonie.
 

Nimfa wymyka się, niespokojna i zmieszana. Zbliża się do miasta; tu metamorfoza się dokonywa21.

 
Twardy kamień wybrzeża biodra jej rozrywa,
Na piersi białej jeży się włos szorstki
I w czarnym węglu, którym mgła ocieka,
Nimfa tragarzem się staje,
Co w krociach tłumoków
Węgiel nosi do doków.
 

Potem poeta opiewa rzekę przerzynającą miasto:

 
I rzeka odtąd grodzka, historyczna,
Opiewana w annałach i kronikach sławy
Dziejowej,
Od szarych głazów staje się poważna
I nawet smutna.
Ciecze pod cieniem potężnych bazylik,
Gdzie dotąd jeszcze Adalbertów widma
Błądzą w krużgankach.
Bezimiennych topielców biskup nie rozgrzesza,
Ich zwłoki bezimienne, wzdęte,
Przeklęte
Płyną wśród wysp, co legły jak łodzie,
Gdzie zamiast masztów kominy się wznoszą.
Stań u wybrzeża. Tam w pudle przekupnia
Niejeden szpargał od wieków zgryziony,
Na który liściem zwiędłym sypią klony,
Znajdziesz! A może jakie cenne pismo
Wpadnie ci w ręce
I poznasz władzę tajemniczych runów
I czarnoksięskich znaków wyrytych na stali.
 

– Bardzo to piękne – rzekł pan Compagnon. Profesor Compagnon lubił literaturę, ale na skutek braku wprawy nie umiał odróżnić wiersza Racine'a od wiersza Mallarmégo.

A pan Bergeret pomyślał: „Czyżby to jednak było arcydzieło?”.

I z obawy, by nie ubliżyć nieznanemu pięknu, uścisnął w milczeniu rękę poety.

V

Wychodząc od dziekana pan Bergeret spotkał panią de Gromance. Wracała z kościoła. Sprawiło mu to przyjemność, mniemał bowiem, że spotkanie ładnej kobiety jest wydarzeniem pomyślnym dla uczciwego człowieka. Pani de Gromance zaś wydawała mu się najbardziej godna pożądania ze wszystkich kobiet. Wdzięczny jej był, że ubiera się z gustem dyskretnym i umiejętnym, który w całym mieście tylko ona jedna posiadała, i że w ruchach uwydatnia kibić gibką i zwinną. Był to obraz rzeczywistości niedostępnej dla ubogiego, nieznanego humanisty, który mógł tylko w myśli dopełnić nim jakiś wiersz Horacego, Owidiusza lub Marcjalisa. Czuł dla niej wdzięczność, że była miła i że unosiło się za nią tchnienie miłości. W duchu, jak za łaskę, składał jej dziękczynienia za jej serce łatwo przystępne, chociaż sam nie spodziewał się mieć w tym udziału. Obcy towarzystwu arystokratycznemu, nie był nigdy u tej damy i tylko przypadkowo podczas uroczystości na cześć Joanny d'Arc przedstawiono go pani de Gromance w loży pana de Terremondre. Zresztą, ponieważ był mędrcem i miał poczucie harmonii, nie pragnął zbliżyć się do niej. Wystarczało mu przy spotkaniu przyjrzeć się tej ładnej twarzyczce i przypomnieć sobie opowieści powtarzane o niej w księgarni Paillota. Zawdzięczał jej nieco radości i za to żywił dla niej wdzięczność.

Tego ranka, pierwszego dnia w roku, skoro tylko spostrzegł ją pod portalem kościoła Św. Eksuperego, jak jedną ręką unosiła suknię i uwydatniała miękką gibkość kolana, a w drugiej trzymała modlitewnik oprawiony w czerwony safian, zaraz przesłał jej w myśli dziękczynienia za to, że jest wytworną rozkoszą i cudną plotką całego miasta. Ujrzawszy ją, wcielił tę myśl w uśmiech.

Pani de Gromance niezupełnie tak jak pan Bergeret pojmowała chwałę kobiety. Miała na uwadze dużo względów towarzyskich i należała do sfer wyższych, zachowywała więc pewne ostrożności. Ponieważ wiedziała, co o niej mówią w mieście, zachowywała się chłodno i wyniośle względem osób, którym podobać się nie miała ochoty. Pan Bergeret należał do tej kategorii. Uśmiech jego wydał się jej zuchwalstwem, toteż odpowiedziała nań dumnym spojrzeniem, które rumieńcem oblało twarz profesora. Idąc dalej, mówił sobie w skrusze serca:

„Postąpiła brutalnie, ale ja zachowałem się jak bałwan. Czuję to teraz. Za późno uznaję zuchwalstwo mego uśmiechu, który jej mówił: «Jesteś rozkoszą publiczną». Cudna ta istota nie jest filozofem wyzwolonym ze wszystkich pospolitych przesądów. Nie mogła mnie zrozumieć, nie mogła wiedzieć, że piękność jej uważam za jedną z największych cnót, a użytek, jaki z niej czyni, za słuszny i dostojny. Okazałem brak taktu. Wstydzę się tego. Jak każdy uczciwy człowiek, przekroczyłem i ja niektóre prawa ludzkie i wcale tego nie żałuję. Ale pewne czyny mego życia, sprzeczne, jak się okazało, z tą wyższą, niedostrzegalną subtelnością, którą zwą konwenansem, pozostawiły mi piekący żal i rodzaj zgryzoty. W chwili obecnej miałbym ochotę ukryć się gdzieś ze wstydu. Odtąd unikać będę przyjemnego spotkania tej pani o zwinnej kibici, crispum… docta movere latus22. Bardzo źle rok mi się zaczął”.

– Życzę szczęśliwego roku – ozwał się jakiś głos z gąszczu brody, spod słomianego kapelusza.

Był to pan Mazure, archiwista departamentalny. Odkąd minister odmówił mu palm akademickich z powodu niedostatecznych ku temu kwalifikacji i odkąd sfery towarzyskie miasta nie odwiedzały pani Mazure, ponieważ była kucharką i kochanką dwóch archiwistów, poprzednio sprawujących opiekę nad archiwum departamentalnym, pan Mazure znienawidził rząd, nabrał wstrętu do świata i popadł w czarną mizantropię. Aby dobitniej okazać swą pogardę dla rodzaju ludzkiego, pan Mazure tego dnia, przeznaczonego dla przyjacielskich i oficjalnych wizyt, ubrał się w brudny trykot, którego niebieskawa wełna wyglądała spod paltota z powydzieranymi dziurkami, na głowę nasadził pognieciony słomiany kapelusz, który jego żona, poczciwa Małgorzata, wieszała latem na wiśni jako straszydło na wróble. Z politowaniem spoglądał też na biały krawat pana Bergeret.

– Uchyliłeś pan kapelusza – rzekł – przed wielką łajdaczką.

Pan Bergeret słów tych tak nieprzystojnych i niefilozoficznych słuchał z prawdziwą przykrością. Ale że dużo wybaczał mizantropii, łagodnie zwrócił uwagę pana Mazure na brutalność jego wyrażenia.

– Kochany panie Mazure, po głębokiej twojej wiedzy spodziewałem się łagodniejszego sądu o niewieście, która nikomu nic złego nie robi, a nawet przeciwnie, wielu sprawia przyjemność.

Pan Mazure odparł sucho, że nie cierpi gamratek. Nie było to z jego strony wyrazem szczerego przekonania, w rzeczywistości bowiem pan Mazure nie miał zgoła zasad moralnych. Ale upierał się, by trwać w złym humorze.

– Więc – rzekł pan Bergeret, wzdychając – widzę już winę pani de Gromance. Urodziła się o sto pięćdziesiąt lat za późno. W społeczeństwie osiemnastego wieku nie zasłużyłaby na naganę inteligentnego człowieka.

Pan Mazure, któremu te słowa pochlebiły, złagodniał. Nie był dzikim purytaninem. Ale szanował małżeństwo cywilne, któremu prawodawcy rewolucji nadali nową dostojność. Nie zaprzeczał prawom serca i zmysłów. Godził się tak samo na to, by były kobiety lekkiego życia, jak i matrony.

– Jak się miewa pani Bergeret? – zapytał.

Północny wiatr dął na placu Św. Eksuperego i pan Bergeret widział czerwieniejący nos pana Mazure pod opuszczonym brzegiem słomianego kapelusza. Jemu samemu zimno było w nogi i w kolana, więc myślał o pani de Gromance, aby nieco ciepła i radości wlać w swoje żyły.

Księgarnia Paillota była zamknięta. Obu uczonym wydało się, że pozostali bez ogniska i dachu nad głową, i spoglądali na siebie ze smutkiem i życzliwością.

Pan Bergeret mówił do siebie:

„Gdy porzucę tego towarzysza o ciasnym i pospolitym kręgu myśli, wpadnę w pustkę tego nieżyczliwego miasta; będzie to okropne”.

Nogi jego niejako wrosły w nierówny bruk placu, a wiatr mroźny szczypał mu uszy.

– Odprowadzę pana do domu – rzekł archiwista departamentalny.

I poszli obaj, kłaniając się spotykanym znajomym, ubranym odświętnie. Każdy niósł to pajaca, to trochę cukierków.

– Ta hrabina de Gromance jest z domu Chapon – rzekł archiwista. – Znany jest tylko jeden Chapon, jej ojciec, największy lichwiarz i sknera w całej prowincji. Ale odnalazłem dokumenty rodziny de Gromance: jest to drobna szlachta naszej okolicy. Jest tam jakaś panna Cecylia de Gromance, która w 1815 roku miała dziecko z Kozakiem. To byłby ładny temat do artykułu w jakiej gazetce miejscowej. Przygotowuję całą serię takich notatek.

Pan Mazure mówił prawdę. Zażarty wróg swoich współobywateli, co dzień od wschodu do zachodu słońca na zapylonym strychu pod dachem prefektury szperał wściekle w sześciuset trzydziestu siedmiu tysiącach nagromadzonych tam metryk po to jedynie, żeby wyszukiwać skandaliczne anegdoty o najznakomitszych rodzinach w departamencie. Tam – wśród stosów gotyckich pergaminów i papierów stemplowych, do których urzędnicy dwóch stuleci przykładali pieczęcie sześciu królów, dwóch cesarzy i trzech republik – śmiał się w obłokach kurzu, gdy odnajdował na wpół zjedzone przez robaki i myszy dowody dawnych zbrodni i odpokutowanych win.

I oto idąc wzdłuż krętej uliczki des Tintelleries pan Mazure opowiadał o tych okrutnych odkryciach panu Bergeret; ten pobłażliwy był dla błędów przodków, zaciekawiały go tylko obyczaje.

Mazure odnalazł w archiwach jakiegoś de Terremondre, który w roku 1793 był terrorystą i prezesem klubu sankiulotów w swym rodzinnym mieście. Zmienił on imiona Mikołaj Eustachy na Marat Ludowiec.

I Mazure czym prędzej postarał się koledze swemu z towarzystwa archeologicznego, panu Janowi de Terremondre, pojednanemu monarchiście i klerykałowi, dostarczyć wiadomości o tym zapomnianym przodku Maracie Ludowcu de Terremondre, o tym autorze hymnu do świętej Gilotyny. Odnalazł też stryjecznego dziadka generalnemu wikariuszowi arcybiskupstwa, imci Goulet lub ściślej, jak sam się podpisywał, Goulet-Trocard. Ten był dostawcą armii i skazano go w 1812 na ciężkie roboty za to, że zamiast mięsa wołowego dostarczył mięsa koni chorych na nosaciznę. Akta tego procesu ogłoszone były w ówczesnym postępowym piśmie departamentu. Pan Mazure zapowiadał jeszcze większe rewelacje o rodzinie Laprat, pełnej kazirodców; o rodzinie Courtrai, której członka w 1814 roku piętnowano żelazem za zdradę stanu; o rodzinie Dellion, wzbogaconej na szacherkach zbożowych; o rodzinie Quatrebarbe, która wywodzi się od dwojga „chauffeurów23”, mężczyzny i kobiety, powieszonych przez ludność na wzgórzu Duroc za czasów Konsulatu. W roku 1860 można jeszcze było spotkać starców pamiętających, że w dziecięcych swych latach widzieli kołyszący się na gałęzi dębu szkielet ludzki, długim, czarnym włosem owiany, straszący konie.

– Wisiała tak przez trzy lata! – zawołał archiwista. – A była to rodzona babka Hiacynta Quatrebarbe, budowniczego diecezji.

– Fakt bardzo ciekawy, ale trzeba go dla nas tylko zachować – rzekł pan Bergeret.

Pan Mazure nie słuchał go. Chciał wszystko ogłosić, wszystko opublikować wbrew woli prefekta Worms-Clavelin, który bardzo rozsądnie mówił, że „należy unikać skandali i powodów rozdwojenia”, i groził archiwiście, iż go każe odwołać z posady, jeśli nie przestanie zdradzać dawnych tajemnic rodzinnych.

 

– Ach! – zawołał, śmiejąc się złośliwie poprzez zwichrzoną brodę pan Mazure – świat dowie się, że w 1815 roku panna de Gromance miała małego Kozaka!

Od dobrej chwili stali już przed domem pana Bergeret i profesor trzymał rękę na klamce drzwi.

– Jakaż to drobnostka! – rzekł. – Ta biedna panna uczyniła, co mogła. Ona umarła, mały Kozak umarł. Zostawmy pamięć ich w pokoju, a jeśli zbudzimy ją na chwilę, czyńmy to z pobłażaniem… Cóż to za zapał unosi pana, kochany panie Mazure?!

– Zapał dla sprawiedliwości.

Pan Bergeret zadzwonił.

– Do widzenia, panie Mazure. Bądź pan mniej sprawiedliwy, a więcej wyrozumiały. Życzę szczęśliwego roku!

Pan Bergeret zajrzał przez brudną szybkę loży odźwiernego, czy nie ma jakiego listu lub papierów w jego skrzynce; umysł jego był zawsze ciekaw listów przysyłanych z daleka i miesięczników literackich. Ale spostrzegł tylko bilety wizytowe, które uprzytomniły mu osoby równie sztywne i blade jak te bilety, znalazł też rachunek panny Rose, modniarki z ulicy des Tintelleries. Rzuciwszy nań okiem pomyślał, że pani Bergeret staje się rozrzutna i że utrzymanie domu jest dla niego coraz większym ciężarem. Czuł go na barkach; przechodząc przez sień, miał uczucie, jak gdyby dźwigał na plecach podłogę swego mieszkania z fortepianem i z tą straszną szafą do sukien, która pochłaniała jego skromne fundusze, a była zawsze pusta. Tak przygnębiony domowymi troskami, ujął żelazną poręcz, w łagodnych skrętach rozwijającą swe kwieciste wzory, i z głową spuszczoną, ciężko dysząc, zaczął wstępować na kamienne stopnie, dziś sczerniałe, zużyte, spękane, łatane obtłuczonymi cegłami, lecz po których w odległych dniach ich świetności na wyścigi wbiegali panowie i piękne panny, śpiesząc złożyć hołd poborcy podatkowemu, panu Pauquet, wzbogaconemu na grabieży całej prowincji.

Pan Bergeret mieszkał bowiem w dawnym pałacu Pauquet de Sainte-Croix. Pałac ten był teraz pozbawiony swej chwały, ogołocony z bogactw, zhańbiony piętrem dobudowanym na miejsce lekkiej attyki i majestatycznego dachu, zeszpecony wysokimi budowlami wzniesionymi w jego dawnych ogrodach o tysiącu posągów, w parku, na stawach, nawet na dziedzińcu pałacowym, na którym Pauquet niegdyś kazał był wznieść alegoryczny pomnik królowi, zapewne za to, że ów co pięć, sześć lat zabierał mu nagromadzone skarby i pozwalał od nowa opychać się grabionym złotem.

Dziedziniec, okolony wspaniałym portykiem toskańskim, znikł w roku 1857 przy regulacji ulicy des Tintelleries. Pałac Pauquet de Sainte-Croix był już tylko szpetnym domem czynszowym, źle utrzymywanym przez stare stadło odźwiernych Gaubert. Ci lekceważyli pana Bergeret za jego łagodność i za nic mieli jego istotną szczodrość, bo była to szczodrość człowieka niezamożnego, podczas gdy z szacunkiem przyjmowali każdy datek pana Reynaud; ten dawał mało, lecz mógłby dawać dużo; jego pięciofrankówka miała tę zaletę, że pochodziła ze skarbu.

Pan Bergeret, wszedłszy na pierwsze piętro, gdzie mieszkał ów Reynaud, właściciel gruntów położonych w dzielnicy nowego dworca, spojrzał na płaskorzeźbę umieszczoną nad drzwiami. Wyobrażała ona starego sylena na ośle wśród nimf. Rzeźba ta była jedyną pozostałością wewnętrznej dekoracji pałacu zbudowanego za Ludwika XV, w epoce, kiedy styl francuski starał się być starożytnym. Celu tego szczęśliwie nie osiągnął, lecz nabył czystości, siły, wytworności, szlachetności; tymi zaletami odznaczają się szczególniej plany architekta Gabriela. Pałac Pauquet de Sainte-Croix był dziełem ucznia tego znamienitego budowniczego, lecz oszpecano go wytrwale. Jeśli przez oszczędność, by uniknąć trudu i wydatków, nie usunięto sylena i nimf, to przynajmniej, tak jak i całe schody, pomalowano płaskorzeźbę olejną farbą na kolor czerwonego granitu. Tradycja lokalna brała owego sylena za wizerunek poborcy Pauquet, który miał być najbrzydszym i najbardziej przez kobiety kochanym mężczyzną swego stulecia. W tej postaci boskiego starca, śmiesznej i wzniosłej zarazem, pan Bergeret, choć nie był wielkim znawcą sztuki, odnajdował typ uświęcony przez dwie starożytności i Odrodzenie. Nie podzielał więc ogólnego błędu, jednak sylen otoczony nimfami mimowolnie przywodził mu na myśl owego Pauquet, który w tych samych murach, gdzie on, wiódł żywot ciężki i mozolny, używał wszystkich dóbr tego świata. Stojąc na schodach, rozmyślał:

„Finansista ten brał pieniądze od króla, a ten znów brał je od niego. Tak ustalała się równowaga. Nie należy jednak zanadto wychwalać finansów monarchii, skoro ostatecznie deficyt doprowadził do upadku tego systemu rządów. Ale to jest ważne, że król był wtedy jedynym właścicielem dóbr ruchomych i nieruchomych w państwie. Każdy dom należał do króla i na znak tego poddany, który domu używał, umieszczał herby królewskie na tarczy swego domowego ogniska. Więc gdy Ludwik XIV posyłał srebra stołowe swych poddanych do mennicy i opłacał nimi koszty wojenne, występował nie jako zdzierca, lecz jako właściciel. Kazał przetapiać nawet przedmioty ze skarbców kościelnych i czytałem niedawno, że kazał był zabrać wota z kościoła Najświętszej Panny z Liesse w Pikardii, między innymi złotą pierś, którą za cudowne uleczenie złożyła tam królowa Polski. Wszystko należało do króla, to jest do państwa. Ani socjaliści żądający dziś unarodowienia własności prywatnej, ani właściciele pragnący własność tę zachować nie spostrzegają, że unarodowienie takie byłoby pod pewnym względem powrotem do dawnego systemu. Doznaje się zadowolenia filozoficznego na myśl, że rewolucji dokonano właściwie dla nabywców dóbr narodowych i że Deklaracja Praw Człowieka stała się kartą przywilejów dla posiadaczy.

Ten Pauquet, który sprowadzał tu najładniejsze dziewczyny z teatru, nie był kawalerem orderu Świętego Ludwika. Dziś byłby komandorem Legii Honorowej, a ministrowie finansów przychodziliby do niego po rozkazy. Pieniądze dawały mu rozkosze życia, teraz dałyby mu również zaszczyty. Bo pieniądz stał się rzeczą zaszczytną. To nasze jedyne teraz szlachectwo. Zniszczyliśmy wszelkie inne dlatego tylko, by na ich miejsce postawić to nowe szlachectwo, najbardziej zdolne do ucisku, najbezwstydniejsze i najpotężniejsze ze wszystkich”.

Tu pana Bergeret z jego rozmyślań wyrwała gromada mężczyzn, kobiet i dzieci wychodzących od pana Reynaud. Domyślił się, że byli to ubodzy krewni, którzy przyszli staruszkowi życzyć Nowego Roku; zdawało mu się, że spod ich nowych kapeluszy dostrzega wydłużone miny. Szedł dalej schodami, gdyż mieszkał na trzecim piętrze, które, wyrażając się stylem XVII wieku, chętnie nazywał „trzecią izbą” i dla objaśnienia tego wyrazu, który wyszedł z użytku, chętnie przytaczał wiersze La Fontaine'a:

 
Choć pilnie hołysz nauki się ima.
Wciąż w „trzeciej izbie” mieć będzie mieszkanie,
Odzież ma w czerwcu, jakby była zima,
A za lokaje własny cień mu stanie24.
 

Może nawet nadużywał tych wierszy i tego sposobu wysłowienia, bo do wściekłości doprowadzało to panią Bergeret, dumną, że mieszka w środku miasta, w domu zajętym przez lepsze towarzystwo.

– Idźmy – rzekł sam do siebie – do „trzeciej izby”.

Wyjął zegarek i stwierdził, że dopiero jedenasta. Zapowiedział swój powrót na południe, liczył bowiem, że spędzi godzinkę w księgarni Paillot. Ale zastał tam okiennice zamknięte. Niedziele i dnie świąteczne były dlań nieprzyjemne, bo w dnie te zamykano księgarnię. Nie mógł dziś jak zwykle odwiedzić Paillota i wskutek tego czuł się nieswojo.

Doszedłszy do trzeciego piętra, cicho wsunął klucz do zamku i zwykłym, nieśmiałym swym krokiem wszedł do jadalni. Był to pokój dość ciemny; pan Bergeret nie miał o nim wyrobionej opinii, ale pani Bergeret uważała go za pokój elegancki, gdyż nad stołem wisiała w nim brązowa lampa, kredens i krzesła były z rzeźbionego dębu, na mahoniowej półce stały filiżanki, a malowane fajansowe talerze zdobiły ściany. Gdy się wchodziło do jadalni z ciemnego przedpokoju, na lewo prowadziły drzwi do gabinetu, na prawo – drzwi do salonu. Pan Bergeret miał zwyczaj, wracając do domu, wchodzić do gabinetu; tam znajdował swoje pantofle, książki, samotność. Tym razem, bez powodu, bez pobudki, bez żadnej myśli, skierował się na prawo. Nacisnął klamkę, pchnął drzwi, postąpił krok i znalazł się w salonie. Ujrzał wtedy na kanapie dwie postacie ludzkie, splecione w pozie, która miała w sobie coś z miłości i coś z walki, a w istocie była pozą zmysłowej rozkoszy. Pani Bergeret miała głowę w tył odchyloną i ukrytą, ale wyraz jej uczuć widniał w czerwonych pończochach, całkowicie odsłoniętych. Pan Roux miał wyraz twarzy pełen napięcia, poważny, nieruchomy, maniacki, który nie myli nigdy, choć mało się ma sposobności, by go obserwować; zgadzał się z nim nieład jego ubrania. Zresztą wszystko zmieniło się w ciągu niespełna jednej sekundy. I pan Bergeret miał już przed oczyma dwie osoby zupełnie różne od tych, które zastał; dwie osoby zażenowane, dziwnie skrępowane, nieco komiczne. Myślałby, że się pomylił, gdyby nie to, że pierwszy obraz wyrył mu się w oczach z dokładnością i siłą równie niezwykłą, jak zdarzenie było nieoczekiwane.

20był włożył – forma daw. czasu zaprzeszłego; dziś: włożył (wcześniej, przedtem). [przypis edytorski]
21dokonywa się – dziś raczej: dokonuje się. [przypis edytorski]
22crispum… docta movere latus (łac.) – która umie żywo poruszać się w tańcu. (Pseudo-Wergiliusz, Copa, w. 2). [przypis redakcyjny]
23chauffeurs (fr.) – tak nazywano w okresie rewolucji 1789 r. bandytów, którzy, chcąc od swych ofiar wydobyć zeznania o ukrytych pieniądzach, przypiekali im stopy przy ognisku. [przypis redakcyjny]
24Choć pilnie (…) stanie – z bajki La Fontaine'a pt. Wartość wiedzy (ks. VIII, 19). [przypis redakcyjny]